Mniej niż kwadrans zajęło Minorowi dotarcie do skrzyżowania, przy którym mieścił się postój dla kierowców ciężarówek, z barem i indiańskim kasynem. To tam jego szef, Lawrence Stewart, polecił mu się zjawić jak najszybciej. Acura potrafiła osiągać dwieście sześćdziesiąt kilometrów na godzinę i z taką prędkością Dar przejechał większość drogi, choć często towarzyszyło mu brzęczenie przenośnego detektora radaru.
Postój ciężarówek znajdował się na zachód od Palm Springs, kasyno jednakże nie należało do największych spośród prowadzonych przez Indian tego typu instytucji hazardowych, które – wyrastając na pustyni w kształcie pseudopueblo z cegły suszonej na słońcu – niczym gigantyczne odkurzacze wysysały do ostatniego centa kieszenie białych frajerów. Budynek był niewielki, obskurny, zaniedbany, wręcz zaczynał popadać w ruinę. Jednym słowem wyglądał, jakby przeżył swój najlepszy okres w tym samym czasie co historyczna, od dawna nieużywana i odległa od niego droga numer 66. Na samo kasyno składał się jeden pokój z sześcioma automatami do gier na tyłach i jednookim Indianinem, z którym można było zagrać w blackjacka, a ten stał tu chyba przez całą dobę.
Darwin od razu dostrzegł Lawrence’a, zresztą trudno go było przeoczyć, mierzył metr osiemdziesiąt osiem i ważył sto kilkanaście kilo. Miał przyjazną wąsatą twarz, mocno w tej chwili zarumienioną. Isuzu trooper Stewarta, rocznik 1986, stał zaparkowany z dala od dystrybutorów paliwa i otwartych drzwi garaży, na pomarszczonym od gorąca pasie betonu, dokładnie naprzeciw baru przy postoju dla ciężarówek.
Minor rozejrzał się za zacienionym miejscem, w którym mógłby zostawić acurę, nie znalazł takiego i w końcu zaparkował swoje małe auto obok wielkiego pojazdu Lawrence’a. Raz tylko rzucił okiem i wiedział, że coś jest nie tak. Stewart zdjął już lewe przednie światło isuzu i ostrożnie ułożył zarówno żarówkę, jak i inne części na czystej szmatce na wysokiej masce auta. Teraz prawa ręka Lawrence’a tkwiła głęboko w pustej oprawce reflektora, palce lewej zaś zacisnął na nadgarstku prawej, za który ciągnął, jakby auto go przytrzymywało i nie chciało puścić; równocześnie rozmawiał przez komórkę, mocno przyciskając ją do ucha barkiem. Stewart miał na sobie dżinsy i koszulę safari z krótkim rękawem. Widać było, że spocił się na piersi, pod pachami i w dolnej części pleców. Gdy Dar spojrzał ponownie, pojął, że okrągła twarz Lawrence’a jest nie tyle zarumieniona, co wręcz czerwona… i że wyglądał na bliskiego zawału.
– Hej, Larry – zagaił Minor, zatrzaskując za sobą drzwiczki acury.
– Cholera, nie nazywaj mnie „Larry” – zahuczał tamten w odpowiedzi.
Problem w tym, że dosłownie wszyscy wołali na Lawrence’a Larry. Darwin spotkał kiedyś starszego brata szefa, pisarza nazwiskiem Dale Stewart i ten powiedział mu, że Lawrence „Nie nazywaj mnie Larry” już od siódmego roku życia toczył tę z góry skazaną na przegraną bitwę o swoje imię.
– Dobra, Larry – zgodził się uprzejmie Darwin, podchodząc do prawego zderzaka isuzu. Pochylił się nad autem, starając się postawić łokieć na szmatce, by uniknąć kontaktu z rozgrzaną karoserią. – Co się dzieje?
Stewart wyprostował się i rozejrzał wokół. Po policzkach i czole spływały mu wielkie krople potu, skapując na koszulę safari. Mężczyzna nieznacznie kiwnął głową ku szybie baru.
– Widzisz tamtego faceta na trzecim stołku…? Nie, nie, psiakrew, odwróć dyskretnie głowę!
Dar zerknął więc na wskazane długie okno, nie odwracając twarzy od Lawrence’a.
– Mały gościu w hawajskiej koszuli? Dopiero co skończył… Hm… Co takiego?… Jajecznicę?
– Właśnie ten – przyznał Lawrence. – To Bromley.
– Ach tak.
Minor wiedział, że Lawrence i Trudy od czterech miesięcy pracowali nad sprawą kradzieży samochodów. Ginęły jedynie nowe samochody wynajmowane przez firmę, stanowiącą jednego z ich klientów – konkretnie chodziło o Avis. Ktoś kradł im auta, pokrywał nowym lakierem w innym kolorze, transportował przez cały stan i w końcu sprzedawał. Charlesa „Chuckiego” Bromleya małżonkowie inwigilowali od kilku tygodni, uważali go bowiem za przywódcę jednej z grup gangu złodziei samochodów. Dotychczas Darwin nie miał z tą sprawą nic wspólnego.
– Przyjechał tym purpurowym fordem expedition, o tam, tym wynajętym, widać po tablicach – wyrzucił z siebie Lawrence, nadal przyciskając ramieniem telefon do ucha. Minor słyszał piski dochodzące z telefonu, do którego Stewart powiedział: – Chwileczkę, kochanie, Dar jest tutaj.
– To Trudy? – spytał Darwin. Stewart potoczył oczyma.
– Do kogo innego zwracałbym się per „kochanie”?
Dar rozłożył ręce.
– Hej, nie wnikam w twoje życie osobiste, Larry. – Mówiąc to, uśmiechnął się, ponieważ nie znał żadnej innej pary tak bardzo sobie oddanej i tak bardzo od siebie zależnej jak Lawrence i Trudy. Choć oficjalnie firma należała do Trudy, oboje pracowali tygodniowo po sześćdziesiąt, osiemdziesiąt godzin, dosłownie żyjąc sprawami ubezpieczeń i wypadków, oddychając nimi i stale o nich rozmawiając. Najprawdopodobniej myśleli niemal wyłącznie o nich.
– Weź telefon – polecił Lawrence.
Minor wyciągnął komórkę spomiędzy spoconego policzka swojego szefa a zgięcia ramienia.
– Witaj, Trudy – rzucił do słuchawki, Lawrence’owi zaś powiedział: – Nie wiedziałem, że Avis wynajmuje purpurowe fordy expedition.
Zazwyczaj Trudy Stewart rozmawiała ze wszystkimi szybko, lecz grzecznie i rzeczowo. Teraz wydawała się straszliwie roztargniona i ogromnie poirytowana.
– Potrafisz uwolnić tego idiotę?
– Mogę spróbować – odparł Darwin, powoli zaczynając rozumieć, o co chodzi.
– Oddzwoń do mnie, jeśli potrzebna będzie amputacja – warknęła kobieta i rozłączyła się.
– Cholera – mruknął Lawrence, zerkając ku barowi. Kelnerka zabierała talerz Bromleya, a sam podejrzany dopijał kawę. – Za chwilę wyjdzie.
– W jaki sposób tak utknąłeś? – spytał Dar, kiwając głową ku prawej ręce Stewarta wciśniętej w oprawkę światła.
– Zacząłem śledzić Bromleya jeszcze przed świtem.
I nagle uświadomiłem sobie, że świeci mi się tylko jeden reflektor – wyjaśnił Lawrence.
– Niedobrze – zgodził się Minor. – W nocy ludzie łatwo dostrzegają jednookie samochody w swoich lusterkach.
– Nie o to chodzi – odburknął Stewart, ciągnąc jedną ręką przegub drugiej. Na nic jednak zdawały się jego wysiłki. – Wiem, na czym polega problem. Te reflektory są kiepsko połączone i stale coś w nich nie styka. Można je naprawić jedynie od zewnątrz. W tym Trudy grzebała niedawno, najwyraźniej znowu się poluzował.
Darwin pokiwał głową.
– Tyle że Trudy ma mniejsze dłonie. Lawrence obrzucił piorunującym spojrzeniem swojego specjalistę od rekonstrukcji wypadków.
– Właśnie – wypluł, wyraźnie wybierając najmniej dosadną i gwałtowną z nasuwających mu się odpowiedzi.
– Oprawka ma kształt lejka. Z łatwością wsunąłem w nią rękę i nawet udało mi się poprawić pieprzone styki. Tylko teraz nie mogę wyciągnąć… po prostu nie puszcza…
– Uwolnić cię? – podsunął Dar, spoglądając ku barowi. – Bromley prosi o rachunek.
– Cholera, cholera, cholera – odparował Stewart.
– Nie mogłem wejść do baru niezauważony, bo to za mały lokal. Tankowałem więc benzynę najwolniej, jak potrafiłem. W końcu pomyślałem, że jeśli zajmę się na chwilę tym reflektorem, nie będę swoim wyglądem wzbudzał podejrzeń…
– Wyglądasz jak człowiek, któremu ręka uwięzia w oprawce przedniego światła – zażartował Darwin.
Stewart obnażył zęby w grymasie, którego zdecydowanie nie można by nazwać przyjaznym uśmiechem.
– A wnętrze oprawki jest ostre niczym brzytwa – syknął przez zaciśnięte i nadal obnażone zęby. – W dodatku zdaje mi się, że podczas półgodzinnej szarpaniny ręka mi spuchła i teraz jeszcze trudniej będzie mi ją wyjąć.
– Nie mogłeś dostać się do reflektora spod maski? – spytał Minor, gotów zwinąć szmatkę i podnieść maskę.
Grymas Lawrence’a nie zniknął.
– Reflektory w isuzu są specjalnie plombowane. Gdybym mógł dosięgnąć z góry, nie wtykałbym w nie ręki, nie sądzisz?!
Dar wiedział, że Stewart jest facetem miłym, skorym do żartów i życzliwym, lecz także, że bywa raptowny i dość łatwo wpada w gniew. Patrząc na buraczanie zarumienioną twarz Lawrence’a, pot skapujący mu z nosa i wąsów oraz słysząc morderczą intensywność jego głosu, domyślił się, że nie pora na żarty.
– Co mam zrobić? Załatwić jakieś mydło albo tłuszcz od mechaników z garażu?
– Nie chciałbym ściągać tu tłumów… – zaczął Stewart, przerwał, po czym dorzucił: – O cholera! – Z garażu ku nim szło czterech mechaników i jakaś nastolatka. Bromley zapłacił już rachunek i gdzieś zniknął – albo poszedł do toalety, albo zmierzał do drzwi. Lawrence wychylił się w stronę Darwina. – Jeszcze dziś rano, gdzieś na pustyni, Chuckie spotyka się ze swoim szefem i kilkoma innymi przywódcami złodziejskich grup – poinformował go szeptem. – Gdybym mógł sfotografować to zebranie, miałbym ich w ręku. – Znów szarpnął prawą dłoń, niestety isuzu trooper trzymał ją w uścisku.
Dar kiwnął głową.
– Chcesz, żebym za nim pojechał?
Stewart skrzywił się.
– Nie bądź idiotą. Chcesz jechać po pustynnych drogach tym czymś?! – Skłonił głowę ku czarnej acurze. – Z takimi oponami szybko zagrzebałbyś się w piachu.
Darwin wzruszył ramionami.
– Nie planowałem dzisiaj zjeżdżać z głównej drogi. Mam wziąć twoje auto?
Lawrence wyprostował się; ręka niestety tkwiła mocno. Mechanicy i nastolatka zbliżyli się i stanęli w półkręgu.
– Jak miałbyś wziąć moje auto, skoro stanowię w tej chwili jego część? – syknął.
Minor potarł podbródek.
– Przywiązać cię na masce jak jelenia? – zasugerował.
Chuckie Bromley wyszedł z baru, zerknął ku małemu tłumkowi wokół Stewarta, po czym niezdarnie wtłoczył się na siedzenie purpurowego forda.
– Hej – zagaił jeden z młodszych mechaników, wycierając czarne ręce w jeszcze czarniejszą szmatę. – Utknąłeś pan?
Pod wpływem bazyliszkowego spojrzenia Lawrence’a młokos cofnął się o krok.
– Mamy trochę smaru – dodał drugi mechanik.
– Nie potrzebujesz smaru – wtrącił starszy z mechaników, facet bez przednich zębów. – Wystarczy wpryskać tam trochę WD-40… Stracisz pan oczywiście trochę skóry. Może nawet kciuk.
– A ja myślę, że trzeba zdjąć kratę chłodnicy – dorzucił ostatni mechanik. – Wtedy można odkręcić całą pieprzoną konstrukcję przedniego światła. Niech mi pan wierzy, że to jedyny sposób wyciągnięcia pańskiej ręki z oprawki bez zrywania więzadeł. Mój kuzyn dokładnie tak samo utknął w swoim isuzu…
Chuckie Bromley przejechał obok nich i skierował się autostradą na zachód. Stewart ciężko westchnął.
– Dar – powiedział – może weźmiesz akta z siedzenia pasażera? Dotyczą sprawy, nad którą powinieneś dziś popracować.
Darwin obszedł auto, wziął teczkę z siedzenia, przejrzał ją i jęknął.
– Och, nie, Larry. Wiesz, że nienawidzę tego rodzaju…
Lawrence kiwnął głową.
– Zamierzałem się zająć tą sprawą w drodze do domu po obfotografowaniu spotkania na pustyni, będziesz mnie jednak musiał zastąpić. Pewnie trzeba będzie założyć szwy. – Stewart popatrzył na ogromnego purpurowego forda znikającego w dole autostrady. – Jeszcze jedna przysługa, Dar. Wyjmiesz mi chusteczkę z prawej tylnej kieszeni?
Minor wyjął chusteczkę.
– Odsuńcie się – oświadczył Lawrence wszystkim wokół. Szarpnął ręką mocno, raz i drugi. Ostry metalowy pierścień nie puszczał. Przy trzecim szarpnięciu mężczyzny isuzu przechylił się do przodu na resorach. – Auuu! – krzyknął Stewart tonem karateki z czarnym pasem, przygotowującego się do rozbicia cegieł. Chwycił prawe przedramię lewą ręką i rzucił się wstecz całym swoim ciężarem stu kilkunastu kilogramów. Krew prysnęła na asfalt, niemal dosięgając trampek nastolatki. Dziewczyna natychmiast odskoczyła w tył i z gracją stanęła na palcach.
– Oooo – zgromadzony tłum jęknął zgodnie, równocześnie ze wstrętem i podziwem.
– Dzięki – sapnął Lawrence. Lewą ręką wziął od Darwina chusteczkę, którą owinął wokół okrwawionego kciuka i przegubu prawej dłoni.
Dar wsunął mu telefon komórkowy do górnej lewej kieszeni koszuli. Stewart usiadł za kierownicą troopera i włączył zapłon.
– Chcesz, żebym z tobą pojechał? – spytał Minor. Wyobraził sobie okropną scenkę. Lawrence słabnie z powodu utraty krwi, grupa przestępców zauważa flesz dokumentującego spotkanie aparatu z teleobiektywem. Pogoń przez pustynię. Strzelanina. Stewart mdleje. Straszny finał!
– Eee, nie – odparł tamten – pojedź tylko na to osiedle spokojnej starości i porozmawiaj z kim trzeba. Zobaczymy się jutro w firmie.
– W porządku – odrzekł Dar apatycznym tonem. Wolałby pogoń po pustyni i strzelaninę ze złodziejami samochodów niż przeklęte osiedle starców. Tego rodzaju zajęć Lawrence i Trudy zwykle mu oszczędzali.
Stewart odjechał. Ford był już tylko purpurową kropką na horyzoncie. Czterej mężczyźni w kombinezonach mechaników i nastolatka zagapili się na rozprysk krwi na białym betonie.
– Jezusieee – mruknął najmłodszy. – Ale głupio facet zrobił.
Darwin opadł na rozgrzaną czarną skórę siedzenia acury.
– Larry zrobił w życiu przynajmniej dwadzieścia głupszych rzeczy – odparował, po czym włączył silnik i ryczącą klimatyzację. Ruszył i również skierował się na zachód.
Parking przyczep mieścił się w Riverside tuż obok drogi numer 91, niedaleko skrzyżowania z dziesiątką, którą Dar przyjechał z Banning. Minor znalazł właściwą uliczkę, wjechał w nią i zaparkował w cieniu pod drzewem bawełnianym. Tu przeczytał resztę akt.
– Cholera – mruknął do siebie. Wstępny raport Lawrence’a i dane ubezpieczyciela sugerowały, że osiedle przyczep istniało w tym miejscu już przez jakiś czas, gdy zaludniła je społeczność emerytów. Obecnie, aby tu zamieszkać, należało mieć ukończone przynajmniej pięćdziesiąt pięć lat (chociaż wnuki i inne dzieci mogły zostawać na noc); średnio mieszkańcy liczyli sobie prawdopodobnie pod osiemdziesiątkę. Z akt wynikało, że wiele starszych osób żyło w tutejszych przyczepach, jeszcze zanim zamieszkali w nich emeryci, czyli około piętnaście lat temu.
Osiedle ubezpieczono dość wysoko, bo aż na sto tysięcy dolarów; taka suma była stosunkowo rzadka. Darwin zauważył, że właściciel terenu – niejaki pan Gilley – posiadał kilka podobnych parkingów mieszkalnych i wszystkie wysoko ubezpieczył, z czego można było wnioskować, iż firmy ubezpieczeniowe uznały osiedla emerytów za miejsca o wysokim stopniu ryzyka, w których często dochodziło do nieszczęśliwych wypadków, toteż nie chciały ich ubezpieczać na zwykłych zasadach. Dar wiedział, że ta częstotliwość może oznaczać zwyczajny pech lub nieostrożność ze strony właściciela.
Gilleya zawiadomiono cztery dni temu, że na tym konkretnym parkingu zdarzył się poważny wypadek, w wyniku którego jeden z lokatorów zmarł. Osiedle przyczep nazywało się Cienisty Odpoczynek, chociaż Minor zauważył, że większość rosnących tu starych drzew wyschła i cienia nie było zbyt wiele. Właściciel natychmiast skontaktował się ze swoim radcą prawnym, który zadzwonił do Stewart Investigations w sprawie rekonstrukcji wypadku, dzięki której prawnik będzie mógł ocenić stopień odpowiedzialności swojego klienta. Dla firmy Lawrence’a i Trudy przypadek był dość typowy, Dar nienawidził jednak tego typu spraw – nieszczęśliwych upadków, przykładów czyjegoś zaniedbania, braku odpowiedniej opieki, opieszałości pielęgniarek… i tak dalej. Zgodnie ze swoją umową o pracę dla Stewart Investigations zajmował się zwykle rekonstrukcją wypadków znacznie bardziej skomplikowanych.
W załączonych dokumentach nie znalazł żadnych konkretów dotyczących ostatniego wypadku, choć adwokat właściciela poinformował Trudy o istnieniu świadka – innego mieszkańca osiedla, mężczyzny imieniem Henry, który miał zostać na tę okoliczność przesłuchany w tamtejszym klubie około godziny jedenastej. Darwin zerknął na zegarek. Do jedenastej pozostało dziesięć minut.
Przeczytał kilka akapitów z zapisu rozmowy telefonicznej z adwokatem. Wynikało z niej, że jeden ze starszych mieszkańców, pan William J. Treehorn, lat siedemdziesiąt osiem, wjechał swoim pojazdem o napędzie elektrycznym na krawężnik przed klubem, wypadł z pojazdu, uderzył się w głowę i zmarł na miejscu. Wypadek zdarzył się około godziny dwudziestej trzeciej.
Minor ruszył do wspomnianego klubu, zaniedbanego jednopiętrowego budynku ze spadzistym dachem. Należało zacząć od sprawdzenia zewnętrznego oświetlenia. Darwin zauważył, że latarnie oświetlają drogę bezpośrednio przed klubem. Były to trzy niskociśnieniowe sodowe lampy uliczne na dziesięciometrowych słupach. Minora nieco one zaskoczyły, gdyż stawiano je raczej dalej na południe – bliżej miejsca, gdzie on mieszka, czyli San Diego, gdyż miały minimalizować rozproszenie światła dla obserwatorium na Mount Palomar. Tak czy inaczej, jeżeli owego wieczoru wszystkie się paliły, na miejscu wypadku przed klubem było wystarczająco jasno. Czyli punkt na korzyść nieobecnego właściciela.
Darwin podjechał powoli pod klub. Zapisał sobie w notesie, że przed budynkiem prowadzono roboty drogowe: część ulicy pokryto już nową warstwą asfaltu. Były słupki odblaskowe i stożki, a żółta taśma ograniczała dostęp także do części chodnika. Na ulicy stał jeszcze walec i leżał sprzęt. Minor objechał klub, zatrzymał acurę na małym parkingu na tyłach, wysiadł i wszedł do budynku; chyba nie miał klimatyzacji, bo panowało w nim duszące gorąco.
Grupa starszych mężczyzn grała w karty przy stoliku ustawionym blisko tylnego okna. Rozciągał się z niego widok na basen i jacuzzi, które wyglądały na rzadko używane – tafla wody w jacuzzi była pokryta rzęsą i zapleśniała, basen wymagał czyszczenia. Minor niepewnie zbliżył się do graczy, mimo iż cała czwórka patrzyła na niego, zamiast w karty.
– Przepraszam, nie chciałem panom przerywać gry – zagaił – ale czy jest wśród was ktoś o imieniu Henry?
Jeden z mężczyzn, na oko pod osiemdziesiątkę, zerwał się na równe nogi. Był niski, mierzył może z metr sześćdziesiąt pięć i nie ważył więcej niż pięćdziesiąt kilo. Miał charakterystyczne dla starców w swoim wieku chude, blade nogi, przyduże szorty, drogą koszulkę polo, nowiutkie buty do biegania i czapkę bejsbolową z emblematem reklamującym jakieś kasyno w Las Vegas. Na ręce nosił zegarek – złotego roleksa.
– Ja jestem Henry – odparł dziarsko, wyciągając pokrytą plamami wątrobowymi rękę. – Henry Goldsmith. Przysłała pana firma ubezpieczeniowa na rozmowę o wypadku Buda?
Darwin przedstawił się, po czym spytał:
– Bud to pan William J. Treehorn?
– Bud to Bud – odparł jeden z graczy, nie podnosząc oczu znad kart. – Każdy go tak nazywał. Nikt nigdy nie zwracał się do niego „Williamie” czy „Billu”. Bud to Bud.
– To prawda – przyznał Henry Goldsmith. Mówił cichym, smutnym tonem. – Znałem Buda od… Jezu… trzydziestu lat. I zawsze był Budem.
– Widział pan wypadek, panie Goldsmith?
– Henry – odrzekł starzec. – Proszę mi mówić Henry. I tak… jestem jedynym świadkiem. Psiakrew, może nawet spowodowałem ten wypadek! – obniżył głos, toteż Dar z trudem usłyszał trzy ostatnie słowa. – Znajdźmy pusty stolik – dodał. – Wszystko panu opowiem.
Usiedli jak najdalej od graczy. Darwin znów się przedstawił, wyjaśnił, dla kogo pracuje i komu przekaże zebrane informacje, po czym spytał starego, czy może nagrać jego wypowiedź.
– Nie musi pan ze mną rozmawiać, jeśli pan nie chce – powiedział. – Zbieram po prostu dane dla rzeczoznawcy, który przekaże je radcy prawnemu właściciela terenu.
– Jasne, że z panem porozmawiam – odparował Henry. Zamachał ręką, sugerując rezygnację z przysługującego mu prawa do milczenia. – Opowiem po prostu, co się zdarzyło. – Minor kiwnął głową i włączył dyktafon wyposażony w kierunkowy i wysoce czuły mikrofon. Przez pierwsze mniej więcej dziesięć minut mężczyzna snuł opowieść o sobie. Wraz z żoną mieszkali naprzeciwko Buda i jego żony na osiedlu przyczep, gdzie wprowadzili się, jeszcze zanim teren zaludnili wyłącznie seniorzy. Rodziny poznały się w Chicago, a kiedy ich dzieci podrosły i wyprowadziły się na swoje, we czworo przeprowadzili się Kalifornii. – Bud miał wylew jakieś dwa lata temu – ciągnął Henry. – Nie… To było przed trzema laty. Zaraz po tym, jak przeklęta Atlanta Braves wygrała World Series. [zawodowa liga bejsbolowa w Stanach Zjednoczonych.]
– David Justice zrobił wtedy home run - dorzucił mechanicznie Minor. Poza bejsbolem nie interesował się żadną dyscypliną. No chyba, że za sport uważa ktoś szachy. Darwin ich za sport nie uważał.
– No może – mruknął Henry. – Właśnie wtedy Bud miał wylew. Tuż po turnieju.
– Właśnie dlatego pan Treehorn musiał używać pojazdu elektrycznego do poruszania?
– To znaczy parda – przyznał starzec.
– Słucham?
– Te pojazdy wykonuje firma o nazwie Pard, dlatego Bud swój nazywał właśnie pardem. Lubił go jak kumpla. – Dar znał tę markę. Były to niewielkie, trzykołowe pojazdy, choć trochę za duże jak na elektryczne trójkołowce. Posiadały mały silnik elektryczny, który napędzał tylne koła. Można je było zamawiać z regularnym akceleratorem i hamulcami nożnymi (jak wózek do golfa) albo z zespołem przyrządów do sterowania i hamowania umieszczonym na kierownicy (dla osób z bezwładem nóg). – Po wylewie Bud miał lewą stronę sparaliżowaną – podjął Henry. – Powłóczył lewą nogą. Lewe ramię… no cóż… miał lekko skręcone i trzymał je zwykle na udzie. Nie do końca panował nad lewą stroną twarzy i miał kłopoty z mówieniem.
– Ale mógł mówić? – spytał Darwin cicho. – Informować o swoich potrzebach?
– Jasne, że tak, psiakrew – odparł starzec, uśmiechając się, jakby chełpił się wnukiem. – Wylew nie ogłupił go. Jego mowa była… no cóż… niełatwo go było zrozumieć… ale Rose, Verna i ja zawsze wiedzieliśmy, co mówi.
– Rose to żona pana Treehorna… Buda?
– Tylko przez pięćdziesiąt dwa lata – odciął się Henry. – Verna zaś to moja trzecia. Poślubiłem ją dwadzieścia dwa lata temu, w styczniu.
– A w noc wypadku… – podsunął Dar.
Urażony stwierdzeniem Minora staruszek zmarszczył brwi.
– Spytałeś, młody człowieku, czy Bud potrafił informować otoczenie o swoich potrzebach. Więc mówię, że potrafił… jednak rozumieliśmy go przede wszystkim ja, Rose i Verna… To my… wie pan, to my… że tak powiem… tłumaczyliśmy go innym.
– Rozumiem, proszę pana – pokajał się Dar.
– No więc, w noc wypadku… cztery dni temu… Bud i ja przyszliśmy do klubu jak zwykle, żeby zagrać w bezika…
– Czyli że nadal mógł grać w karty – wtrącił Darwin. Wylew był dla niego atakiem dziwnym i przerażającym.
– Psiakrew, jasne, że ciągle mógł grać w karty – odparł Henry. Podniósł głos, lecz równocześnie nadal się uśmiechał. – I bardzo często wygrywał. Powiedziałem panu, że po wylewie miał częściowo sparaliżowaną lewą stronę ciała i trudno mu było… no wie pan… formułować słowa. Na szczęście choroba nie uszkodziła mu mózgu. Taaa, Bud był bystry jak diabli.
– W noc wypadku… zdarzyło się coś wyjątkowego?
– Jeśli chodzi o Buda, to nie – odrzekł starzec w zadumie. – Wpadłem po niego za kwadrans dwudziesta pierwsza, tak jak w każdy piątkowy wieczór. Bud burczał coś pod nosem i oboje z Rose zrozumieliśmy, że zamierza nas puścić w skarpetkach tej nocy. Planował wielką wygraną. Jak zwykle.
– Nie, nie – przerwał mu Dar. – Chodziło mi o to, czy coś niezwykłego działo się w klubie albo na ulicy… lub też…
– O cholera, tak – powiedział Henry. – Oto powód całego zdarzenia. Te debile, które przyszły kłaść asfalt, zaparkowały walce przed rampą dla wózków.
– To znaczy rampą frontową tak? – upewniał się Darwin. – Tą przed głównym wejściem?
– Zgadza się – przyznał starzec. – Tylko to wejście jest otwarte po dwudziestej. Chcieliśmy zacząć grę o dziewiątej wieczór… zwykle gramy do północy lub dłużej. Ale Bud zawsze stara się dotrzeć do domu przed dwudziestą trzecią, czyli zanim Rose się położy. Nie sypiała dobrze, gdy go nie było, nie trzymał jej za rękę i… – Stary przerwał, a jego jasnoniebieskie oczy zaćmiły się, jakby właśnie zapomniał, co chce powiedzieć.
– Ale w piątkową noc walec do wyrównywania asfaltu stał tuż przed rampą dla wózków – podpowiedział mu Dar.
Oczy Henry’ego ponownie się skupiły.
– Co takiego? Ach tak. Tak panu mówiłem. Zresztą proszę za mną, pokażę panu. – Wyszli na dwór. Było upalnie. Rampa była teraz pusta, a ulicę pokrywała nowa warstwa asfaltu. Starzec wskazał palcem. – Cholerny walec zablokował całą rampę i pard Buda nie mógł wjechać na krawężnik. – Podeszli do krawężnika oddalonego sześć metrów. Darwin zauważył, że ma przed sobą typowy krawężnik uliczny, nachylony około siedemdziesiąt osiem stopni dla ułatwienia wjazdu kołom samochodów. Dla elektrycznego pojazdu Buda kąt był jednak zbyt duży. – Nie widzieliśmy problemu – powiedział stary. – Wszedłem, zawołałem Herba, Wally’ego, Dona i dwóch innych chłopaków. Razem podnieśliśmy jak najłagodniej parda z Budem i postawiliśmy na chodniku. Potem Bud wjechał do sali gier.
– I graliście mniej więcej do dwudziestej trzeciej – podsunął Minor. Trzymał mały dyktafon na wysokości pasa, a mikrofon wycelował w Henry’ego Goldsmitha.
– Tak, zgadza się – przyznał starzec. Im bardziej zbliżał się do finału opowieści, tym wolniej i szczegółowiej mówił. – Bud coś tam burczał i wydawał jakieś odgłosy. Inni faceci go nie rozumieli, lecz ja wiedziałem, że chce już wracać do domu, bo Rose nienawidzi bez niego zasypiać. W końcu zabrał wygraną i ruszył do wyjścia. Poszedłem razem z nim.
– Wyszliście tylko we dwóch?
– No tak. Wally, Herb i Don nadal grali… W większość piątkowych nocy przesiadują tu przynajmniej do północy… A paru innych, wie pan, starszych, poszło już wcześniej. Więc o jedenastej wychodziliśmy jedynie Bud i ja.
– I ten walec nadal stał na drodze – wtrącił Dar.
– Oczywiście – odparł Henry. Teraz z kolei niecierpliwiła go powolność rozmówcy. – Myśli pan, że jeden z tych głupich roboli wpadł do roboty o dwudziestej drugiej i przestawił dla nas maszynę?! No w każdym razie Bud podjechał pardem do krawężnika, w miejscu, gdzie go przedtem podnieśliśmy, niestety krawężnik wydawał się… wie pan… zbyt stromy.
– Więc co zrobiliście? – Darwin potrafił sobie wyobrazić, co było dalej.
Stary otarł policzek i usta.
– No cóż, powiedziałem: „Podjedź do narożnika… to tylko jakieś dziewięć metrów…”. Myślałem, że tam krawężnik jest niższy. Bud się zgodził i odjechał od bezużytecznej rampy ku… Chodźmy, pokażę panu. – Minor towarzyszył Henry’emu do narożnika. Dostrzegł przy okazji, że obok przejścia dla pieszych unoszą się sodowe opary jednej z niskociśnieniowych lamp ulicznych. Krawężnik w żadnym miejscu nie był ścięty. Dar został na chodniku, tymczasem starzec zszedł na ulicę. Głos mu się ożywił, machał też i gestykulował sękatymi rękoma.
– No więc dotarliśmy tu. Krawężnik nie wygląda na dużo niższy. No bo nie jest. Wtedy jednak panowały ciemności i wydało nam się, że dostrzegamy pewną różnicę. Zasugerowałem Budowi, że stoczymy przednie koło parda z krawężnika, ponieważ tu nie jest taki wysoki. Tak nam się w każdym razie wydawało w tym mroku.
Henry zamilkł.
– Więc Bud zjechał przednim kołem z krawężnika? – spytał cicho Minor.
Starzec ponownie się skupił. Patrzył teraz na krawężnik, jakby widział go po raz pierwszy.
– Och, tak. Nie było problemu. Chwyciłem prawą część kierownicy, a Bud zjechał przednim kołem z krawężnika. Wszystko wyglądało klawo. Koło zjechało, a ja nie poczułem, żeby szczególnie twardo uderzyło. Zatem mieliśmy jedno przednie koło małego parda na jezdni. Bud spojrzał wtedy na mnie i pamiętam, że mu powiedziałem: „W porządku, stary. Trzymam kierownicę z prawej. Będę ją trzymał mocno”. – Pokazał dłońmi, jak zaciskał obie dłonie na kierownicy. – Bud usiłował uruchomić prawą ręką silnik, ale dał za mało gazu, więc mu powtórzyłem: „Jest okej, stary, sprowadzimy najpierw lewe z krawężnika, a ja nie puszczę… patrz, mam obie ręce na kierownicy… potem po prostu ruszysz przed siebie i prawe tylne też zjedzie. Znajdziesz się na ulicy i popędzisz prosto do domu”. – Darwin stał bez ruchu i czekał. Henry ponownie przeżywał tę tragiczną chwilę i na moment oczy mu się zamgliły. – No i wtedy pojazd ruszył. Trzymałem koniec prawej rączki kierownicy… Kiedyś byłem naprawdę silny, panie Minor, pracowałem dwadzieścia sześć lat, ładując pudła w Chicago Merchandise Mart, niemal do dnia, w którym przeprowadziliśmy się tutaj… Ale ostatnie dwa lata walczę z przeklętą białaczką… Tak czy owak, lewe koło zjechało z krawężnika i cholerny wózek zaczął się przewracać na lewy bok. Bud popatrzył na mnie. Nie mógł ruszyć ani lewą ręką, ani lewą nogą. A ja mówię: „Jest okej, Bud, trzymam ją w obu rękach…”, ale pojazd dalej się przechylał. Był ciężki. Naprawdę ciężki. Myślałem o pochwyceniu Buda, ale był… wie pan… zapięty pasami w pardzie, tak jak trzeba. Zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby powstrzymać pojazd przed upadkiem. Miałem obie ręce na kierownicy. Niestety czułem, że pard nie przestaje się przechylać… to ciężki pojazd z baterią, silnikiem i tak dalej… Dłonie mi się pociły… Później pomyślałem, że powinienem był skrzyknąć kumpli, którzy nadal grali w bezika, jednak w tamtym momencie… no cóż, po prostu nie przyszło mi to do głowy. Wie pan, jak to jest. – Dar skinął głową. Wciąż trzymał dyktafon. Oczy Henry’ego nagle wypełniły się łzami, jakby wspomnienie zdarzenia uderzyło go pierwszy raz. – Czułem, że pojazd się przechyla, a palce ześlizgują mi się i nie mogę już dłużej utrzymać kierownicy. Chcę powiedzieć, że pojazd okazał się dla mnie po prostu zbyt ciężki. No i wtedy Bud popatrzył na mnie dobrym, prawym okiem i sądzę, że wiedział, co się zdarzy. Mimo to go pocieszałem: „Bud, Bud, będzie w porządku, nie puszczę, będę trzymał. Kurczowo. Mam cię”. – Starzec zapatrzył się w krawężnik i tak trwał przez minutę w zupełnym milczeniu. Policzki miał wilgotne od potu i łez. Gdy odezwał się ponownie, ożywienie kompletnie zniknęło z jego głosu. – I wtedy wóz przechylił się jeszcze bardziej i przewrócił na lewą stronę, a Bud nie mógł nic zrobić, ponieważ, jak wspomniałem, miał częściowy paraliż tej właśnie strony. No więc doszło do wypadku i rozległ się ten dźwięk… ten obrzydliwy dźwięk. – Odwrócił się i spojrzał Minorowi prosto w oczy. – I tak umarł Bud. – Tym razem zamilkł na długi moment. Stał nieruchomo, z wyciągniętymi rękoma, zapewne w identycznej pozycji jak w chwili, gdy wyślizgiwała mu się kierownica. – A przecież tylko próbowałem mu pomóc w powrocie do domu i powiedzeniu Rose dobranoc – szepnął na koniec.
Później, gdy Henry odszedł, Dar wyjął taśmę mierniczą, zamierzając obliczyć odległość upadku od miejsca, gdzie znajdowała się głowa Buda, siedzącego w pardzie, aż do chodnika. Wyszło metr i trzydzieści siedem centymetrów.
Przed odejściem starego Minor nic jednak nie powiedział i nic nie zrobił, tylko stał obok mężczyzny, którego zaciśnięte pięści powoli rozwierały się w zakrzywione palce. Trzęsły mu się dłonie. Henry znów zagapił się na chodnik.
– I tak umarł Bud.
Dar był zmęczony. Wsiadł do auta i ruszył w dół drogą numer 91. Gdy dojechał do piętnastki, skręcił na południe, zmierzając do swojego mieszkania na obrzeżach San Diego.
„Pieprzyć to” – myślał. Zaczął przecież dzień o czwartej rano. „Pieprzyć to wszystko”.
Spisze raport z dyktafonu i wręczy go Lawrence’owi i Trudy, ale niech go szlag, jeśli zajmie się tą sprawą. Znał tego typu przypadki. Bez wątpienia pozwą producenta elektrycznego pojazdu Buda. Pozwą też właściciela terenu. No i oczywiście przedsiębiorstwo drogowe, które zablokowało rampę. Ale czy Rose pozwie Henry’ego? W końcu najprawdopodobniej tak. Dar nie miał złudzeń. Trzydzieści lat przyjaźni. Stary próbował tylko odstawić przyjaciela do domu, ażeby tamten mógł przed snem cmoknąć żonę w policzek. Ale po kilku miesiącach dochodzenia… Być może zasugeruje to drugi prawnik…
„Pieprzyć to” – pomyślał jeszcze raz. Nie miał zamiaru więcej przesłuchiwać Henry’ego Goldsmitha. Odda sprawę Stewartom i nigdy już nie będzie oglądał tych papierów.
Ruch na drodze numer 15 był niewielki i między innymi dzięki temu Darwin zauważył mercedesa E 340, który mu towarzyszył, trzymając się tuż za nim po lewej stronie. W dodatku mercedes miał zaciemnione zarówno przednie, jak i boczne szyby, co było w Kalifornii nielegalne. Do wprowadzenia tego zakazu przyczynili się policjanci miejscowi i stanowi, gdyż żadnemu z nich nie uśmiechało się podchodzenie do samochodu z takimi szybami. Poza tym, mercedes był nowy i wyraźnie podrasowany, wyposażony w specjalne osiemnastocalowe koła i mały tylny spojler. Minor miał swoje zdanie na temat ludzi, którzy kupują luksusowe auta – nawet takie krążowniki szos jak ten merc – a następnie je podrasowują. Zaliczał takie osoby do grupy idiotów najgorszego typu: idiotów pretensjonalnych.
Z tych wszystkich względów patrzył akurat w lewe lusterko, gdy mercedes przyspieszył, zamierzając wyprzedzić acurę z lewej. Autostrada na tym odcinku miała pięć pasów ruchu. Trzy z nich były puste, tym niemniej mercedes trzymał się acury tak blisko, jakby wchodzili właśnie w ostatnie okrążenie podczas wyścigów Daytona 500. Dar westchnął. Posiadanie takiego sportowego auta jak acura NSX łączyło się czasem ze sporymi niedogodnościami. Mercedes zrównał się z nim, po czym zwolnił, dostosowując prędkość. Minor zerknął w lewo. W ciemnym oknie dużego niemieckiego samochodu dostrzegł swoje dokładne odbicie, czyli twarz osobnika w okularach przeciwsłonecznych. Gdy czarne okno zaczęło się opuszczać, automatycznie się uchylił. Miał doskonały refleks i wyrobiony w ciągu ostatnich dwóch dekad instynkt. Przed oczyma mignęła mu lufa karabinu – niewielkiego, lecz groźnego i w pełni automatycznego (uzi albo mac-10). Sekundę później ktoś zaczął do niego strzelać. Lewe okno acury natychmiast eksplodowało, zasypując szkłem ucho i włosy Darwina. Kule szatkowały aluminium jego ukochanego auta.