– Znamy się dopiero dwie godziny – stwierdziła Syd – i już mnie okłamałeś.
Darwin spojrzał na nią z miejsca przy kuchennym kontuarze, gdzie stał, mieląc kawę. Zjedli coś szybko w Kansas City BBQ – zgodnie z sugestią Sydney, która twierdziła, że gapi się na ten lokal z Hyatta od dwóch dni i na sam widok robi się głodna – potem pojechali do starego budynku magazynowego w Mission Hills. Dar zaparkował swoją toyotę land cruiser na zwykłym miejscu, na otwartym parterze, ogromnym i ciemnym pomieszczeniu z labiryntem filarów. Później wsiedli do wielkiej windy towarowej – jedynej windy w całym gmachu – i dojechali nią do apartamentu Minora na szóstym piętrze.
Teraz Dar tylko zerkał z ukosa na Syd, która przechadzała się po salonie wśród wysokich biblioteczek przesłaniających ściany mieszkania.
– Do tej pory naliczyłam… hm… około siedmiu tysięcy książek – oznajmiła w pewnej chwili. – Poza tym co najmniej pięć komputerów, świetny sprzęt audio z ośmioma głośnikami, jedenaście szachownic, lecz żadnego telewizora. W jaki sposób zatem oglądasz swoje opery mydlane?
Darwin uśmiechnął się i nabrał łyżeczkę zmielonej kawy, którą wsypał na filtr.
– Właściwie to opery mydlane przychodzą do mnie. Nazywam tak zeznania świadków lub ofiar.
Oficer śledcza skinęła głową.
– Ale masz chyba jakiś telewizor? Może w łazience? Proszę, powiedz, że tak. Proszę, Dar. W przeciwnym razie uznam, że przebywam w mieszkaniu jedynego prawdziwego intelektualisty, jakiego spotkałam kiedykolwiek poza uczelnią.
Minor nalał wody do ekspresu i włączył go.
– Jest telewizor. W jednej z szaf magazynowych, tam, w pobliżu drzwi.
Syd uniosła brwi.
– Ach… niech zgadnę… Super Bowl?
– Nie, bejsbol. Sporadycznie, gdy spędzam noc w domu. Oglądam wszystkie play-offy i World Series.
Położył podkładki na małym okrągłym stoliku kuchennym. Przez dwuipółmetrowe okna wpadało jaskrawe światło.
– Krzesło od Jamesów [Charles (1907-1978) i Ray Eames (1913-1988) – amerykańscy projektanci wnętrz.] – zauważyła Sydney, klepiąc wygięte drewno i czarną skórę siedziska ustawionego w rogu salonu, w miejscu, gdzie stykały się z sobą dwie zastawione biblioteczkami ściany. Usiadła na krześle i położyła stopy na otomanie z drewna i skóry. – Jest tak wygodne, że musi być prawdziwe… to znaczy oryginalne.
– Bo jest – przyznał Dar. Postawił dwa białe kubki typu barowego na podkładkach, a potem nalał kawy dla nich obojga. – Ze śmietanką i cukrem?
Sydney potrząsnęła głową.
– Lubię kawę w stylu Jamesa Browna: czarną, pełną, mocną.
– Mam nadzieję, że ta ci będzie odpowiadać – mruknął Darwin, kiedy kobieta niechętnie wstała z kosztownego krzesła i podeszła do kuchennego stołu.
Wypiła łyk i skrzywiła się.
– Tak. Dokładnie o taką mi chodziło. James Brown na pewno by ją zaakceptował.
– Mogę zrobić nową porcję. Słabszą. Rozsądniejszą.
– Nie, ta jest dobra. – Syd odwróciła się, wróciła do salonu i zwiedziła pozostałe jego części. – Mogę się przez chwilę pobawić w detektywa?
Minor pokiwał głową.
– Prawdziwy dywan perski. Prawdziwe krzesło od Eamesów. Stół obiadowy i krzesła wyglądają na oryginalnego Stickleya, [Gustaw Stickley (1857-1942) – amerykański projektant mebli.] podobnie jak te klasyczne lampy na drewnianych stojakach. Prawdziwe dzieła sztuki w każdym pokoju. Czy ten obraz na tamtej pustej ścianie, naprzeciwko okien namalował Russell Chatham?
– Tak – potwierdził Dar.
– I raczej prawdziwy olej niż odbitka. A oryginalne dzieła Chathama nieźle obecnie kosztują.
– Gdy kupowałem ten w Montanie kilka lat temu – wyjaśnił, odstawiając kubek z kawą – jego autor nie był jeszcze taki popularny.
– Tym niemniej – podjęła Sydney, po czym podsumowała spis inwentarza. – Detektyw musiałby wywnioskować, że mieszkający tu mężczyzna jest majętny. Pewnego dnia rozbija acurę NSX, lecz w domu czeka na niego jeszcze toyota land cruiser.
– Różne pojazdy do różnych celów – odparł Minor. Zaczynał się irytować.
Kobieta chyba wyczuła jego nastrój, bo wróciła do picia kawy. Uśmiechnęła się.
– No cóż – powiedziała. – Zgaduję, że jesteś zainteresowany zarabianiem tak samo jak ja.
– Każdy, kto ignoruje znaczenie pieniędzy, jest głupcem albo świętym – stwierdził Darwin. – Gonitwę za nimi albo dyskusję o nich uważam jednak za cholernie nudne.
– W porządku – przyznała. – Ciekawi mnie te jedenaście szachownic. Rozgrywki, które na nich rozgrywano. Jestem kompletnym beztalenciem, jeśli chodzi o szachy i ledwo rozróżnię skoczka od pionka, lecz te rozgrywki wyglądają mi na poziom mistrzowski. Wpada do ciebie tak wielu zaprzyjaźnionych mistrzów szachowych, że musisz grać na tylu planszach?
– Gram poprzez pocztę elektroniczną – wytłumaczył Minor.
Sydney skinęła głową i rozejrzała się.
– W porządku, spytam cię teraz o te półki z beletrystyką. Według jakiego klucza ustawiasz swoje książki? Widzę, że nie stoją alfabetycznie. Także nie według daty publikacji, ponieważ starsze tomy są zmieszane z nowymi, popularnymi wydaniami.
Dar uśmiechnął się. Czytelnicy zawsze podchodzą do półek z książkami należącymi do innych czytelników i próbują odgadnąć system ustawiania dzieł na półkach.
– Może przypadkowo – powiedział. – Kupuję książkę, czytam ją a potem stawiam na półce.
– Możliwe – zgodziła się Syd. – Ale nie wydajesz mi się facetem, którego życiem rządzi przypadek.
Darwin siedział przez chwilę w milczeniu, rozmyślając o kwestiach związanych z matematyką chaosu, której poświecił większą część swojej pracy doktorskiej z fizyki. Sydney z kolei milcząco studiowała biblioteczkę z powieściami. W końcu mruknęła do siebie:
– Stephen King na górze po prawej, Z zimną krwią Trumana Capote’a parę półek niżej, również po prawej, Zabić drozda na drugiej półce od dołu, Na wschód od Edenu po lewej przy oknie. Wszystkie dzieła Hemingwaya…
– Hej, obejrzyj je – poprosił Dar. – Uwielbiam Hemingwaya.
– Wszystkie dzieła Hemingwaya na dolnej półce po prawej stronie – dokończyła Syd. – Wiem!
– Wątpię – odparł Minor z niejaką dumą.
– Biblioteczka jest pobieżną mapą Stanów Zjednoczonych – powiedziała Sydney. – Ustawiasz regionami. King jest na górze, tuż przy suficie, bo mieszka w Maine. Hemingway jest na dole, blisko otworu ogrzewania podłogowego, bo wygodnie sobie mieszkał w Key West…
– Na Kubie, ściśle rzecz biorąc – poprawił ją Darwin. – Niesamowite, że się domyśliłaś. A jak ty układasz na półkach swoje powieści?
– Kiedyś stawiałam według zależności między autorami – przyznała. – Wiesz, Truman Capote obok Harper Lee…
– Przyjaźń z dzieciństwa – stwierdził Dar. – Mały, wątły Truman był wzorem dla Dilla, bohatera, który pojawia się w Zabić drozda każdego lata.
Syd kiwnęła głową.
– W przypadku pisarzy nieżyjących system działał nieźle – ciągnęła. – Wiesz, Faulknera i Hemingwaya mogłam trzymać stale w tych samych miejscach. Natomiast książki żyjących twórców wciąż musiałam przenosić. Rozumiesz, w jednym miesiącu na przykład powieść Amy Tan stała blisko Tabithy King, a później przeczytałam w gazecie, że te dwie przestały z sobą rozmawiać. Więcej czasu zajmowało mi przestawianie książek niż czytanie, aż w końcu moja praca zaczęła cierpieć na tym hobby, ponieważ trwoniłam całe swoje dni na zamartwianiu się, czy John Grisham i Michael Crichton są nadal dobrymi kumplami, czy już nie…
– Jesteś stuknięta – ocenił Minor przyjaznym tonem.
– Taaa… – zgodziła się Sydney, podnosząc kubek z kawą.
Darwin zrobił wdech. Dobrze się bawił i musiał sobie wprost przypomnieć, że ta kobieta nie przyszła tutaj z powodu jego „zniewalającego” uroku, lecz dlatego iż była policjantką.
– Moja kolej – powiedział. Syd skinęła głową i wypiła łyk. – Masz mniej więcej trzydzieści sześć, trzydzieści siedem lat – oświadczył, rozpoczynając od najbardziej ryzykownego terytorium i szybko przechodząc do następnej kwestii. – Skończyłaś prawo. Mówisz prawie zupełnie bez akcentu, więc na pewno nie pochodzisz ze Wschodu. Niektóre samogłoski przeciągasz lekko w sposób typowy dla Środkowego Zachodu. Skończyłaś Northwestern University w Chicago?
– Nie, ale blisko, bo Uniwersytet Chicagowski – odparła, po czym dorzuciła: – I zapamiętaj sobie, że mam dopiero trzydzieści sześć lat. W ubiegłym miesiącu miałam urodziny.
– Główny oficer śledczy – kontynuował – każdego prokuratora okręgowego należy do najlepszych przedstawicieli organów ścigania – powiedział cicho, jak gdyby do siebie. – Dawni marshale. [US Marshal – funkcjonariusz amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości zajmujący się egzekucją wyroków sądowych; szeryf federalny.] Dawni wojskowi. Byli agenci FBI. – Popatrzył na Syd. – Ile lat przepracowałaś w Federalnym Biurze Śledczym? Siedem?
– Prawie dziewięć – odparła.
Wstała, podeszła do ekspresu, wróciła z gorącym dzbankiem i dolała im obojgu gęstej, czarnej cieczy.
– Okej… powód odejścia… – podjął Dar, po czym przerwał. Nie chciał poruszać w tej rozmowie tematów zbyt osobistych.
– Ależ próbuj. Dobrze ci idzie.
Sączył przez chwilę kawę, w końcu zaryzykował:
– Czyżby seksizm sztucznego pułapu? [Glass ceiling sexism (ang.) – zjawisko dyskryminacji w pracy. Termin z artykułu w „Wall Street Journal” używany powszechnie w USA.] Sądziłbym, że w FBI jest pod tym względem lepiej niż w policji.
Sydney kiwnęła głową.
– Pracują nad tym. Za jakieś dziesięć lat może udałoby mi się dojść tak wysoko jak moim kolegom z Biura. Mogłabym się zająć polityką albo zrobić karierę urzędasa, jak powiedział kiedyś pewien prezydent o pewnym dyrektorze FBI.
– Hm… zatem dlaczego odeszłaś…? – zaczął Darwin, lecz umilkł. Pomyślał o dziewięciomilimetrowym półautomacie, który Syd miała przy biodrze w kaburze wyposażonej w specjalny, otwierany jednym ruchem mechanizm. – Och, wiem, bardziej cię bawi działalność organów ścigania niż…
– Niż śledztwo – dokończyła za niego. – Zgadza się. A w FBI ostatecznie dziewięćdziesiąt osiem procent pracy to dochodzenie.
Dar potarł policzek.
– Pewnie. Za to jako główna oficer śledcza prokuratora stanowego możesz się zajmować tym, co bliskie twojemu sercu, a potem w odpowiednim momencie skopać drzwi frontowe w domu poszukiwanego przestępcy.
Posłała mu olśniewający uśmiech.
– Następnie zaś mogę skopać przestępców, którzy ukrywają się za tymi drzwiami.
– Często to robisz?
Uśmiech Sydney Olson osłabł, ale nie zgasł.
– Wystarczająco często, aby czerpać z tego zadowolenie.
– Dowodzisz też czasem specjalnymi ekipami dochodzeniowymi, złożonymi z przedstawicieli różnych organów ścigania. Tak jak przy południowokalifornijskiej operacji „Czystka”.
Jej uśmiech natychmiast zniknął.
– Tak – przyznała. – I mogę się założyć, że oboje… ty i ja mamy identyczną opinię na temat rozmaitych komisji śledczych, specjalnych ekip dochodzeniowych i zespołów roboczych.
– Piąte prawo Darwina – powiedział.
Syd uniosła brwi.
– Inteligencja każdego organizmu obniża się proporcjonalnie do ilości posiadanych przez niego głów – wyjaśnił.
Kobieta dopiła kawę, odstawiła ostrożnie kubek na podkładkę, pokiwała głową, po czym spytała:
– To prawo Karola Darwina czy doktora Darwina Minora?
– Nie sądzę, żeby Karol musiał kiedykolwiek zasiadać w jakiejś komisji śledczej lub współpracować z ekipami dochodzeniowymi – odparł Dar. – Pływał sobie tylko dookoła świata na statku „Beagle”, zażywał kąpieli słonecznych, a od czasu do czasu przyglądał się pożądliwie ziębom i żółwiom.
– Jakie są twoje pozostałe prawa?
– Prawdopodobnie będziesz je poznawać na bieżąco podczas naszej współpracy – odrzekł.
– Czy zatem będziemy współpracować?
Darwin rozłożył ręce.
– Wciąż usiłuję się domyślić, o co w tym wszystkim chodzi. Na razie niewiele wiem. Najprawdopodobniej stanowię dla ciebie swego rodzaju przynętę. Trzymasz się blisko mnie, bo masz nadzieję, że Przymierze wyśle przeciwko mnie kolejnych zabójców. W dodatku musisz mnie chronić. To oznacza, że nie możesz mnie spuścić z oczu przez całą dobę. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niezła zabawa. – Rozejrzał się po salonie i aneksie jadalnym. – Nie jestem pewien, gdzie będziesz spała. Coś chyba jednak wymyślimy.
Sydney Olson przetarła czoło.
– W twoich snach, mój drogi. W nocy Departament Policji San Diego przyśle dodatkowe patrole. Mnie polecono obejrzeć jedynie twoje mieszkanie i zdać… cytuję: „raport oceniający jego bezpieczeństwo”. Koniec cytatu. Podpisano: Dickweed.
– No i? – spytał.
Syd znów się uśmiechnęła.
– Mogę mu szczęśliwie donieść, że mieszkasz w prawie opuszczonym magazynie, którego jedynie kilka części przekształcono w mieszkania. Na schodach nie znalazłam żadnych zabezpieczeń… chyba że uznać za strażników śpiących tam bezdomnych pijaczków. Na parterze, gdzie parkujesz swój pojazd stanowiący skrzyżowanie czołgu Sherman z autem sportowym, jest niewiele światła i również zero zabezpieczeń. Drzwi masz w porządku… wzmocnione, z trzema dobrymi zamkami i zasuwą… ale te okna to istny koszmar. Ślepy snajper bez celowania mógłby cię przez jedno z nich zastrzelić z pordzewiałego springfielda. Żadnych zasłon. Żadnych rolet. Żadnych firan. Jesteś ukrytym ekshibicjonistą, Darwinie?
– Lubię ładne widoki. – Wstał i wyjrzał przez okno kuchenne. – Stąd można zobaczyć zatokę, lotnisko, Point Loma, Sea World… – przerwał, zdał sobie bowiem sprawę, jak nieprzekonująco zabrzmiała jego odpowiedź.
Sydney przyłączyła się do niego przy oknie. Poczuł słaby zapach jej wody toaletowej. Był przyjemny, kojarzył się raczej z lasem i drzewami po deszczu niż z ciężkimi perfumami.
– Rzeczywiście, piękny widok – przyznała. – Muszę wezwać taksówkę i wrócić do Hyatta, żeby podzwonić.
– Odwiozę cię.
– Och, przestań – odparła Syd. – Skoro mamy być kumplami, musisz rycerskość odłożyć na półkę. – Zadzwoniła po taksówkę z telefonu w kuchni.
– Sądziłem wcześniej, że będziesz mnie ochraniać przez całą dobę – zauważył Dar. – Jak moglibyśmy zostać w takiej sytuacji kumplami?
Sydney poklepała go pocieszająco po ramieniu.
– Jeśli nie dostaną cię snajperzy, rosyjska mafia nie poderżnie ci gardła w tej strefie ciągłego rażenia, którą nazywasz swoim parkingiem, a jakiś narkoman nie napadnie cię i nie zabije dla samej kasy, wtedy zadzwoń do mnie następnym razem, gdy Stewart Investigations wezwą cię do jakiejś interesującej sprawy. Oficjalnie będziemy tworzyli wzorzec kraksy związanej z wymuszeniami ubezpieczeń.
– A nieoficjalnie? – spytał Dar.
– No cóż, nie istnieje żadne „nieoficjalnie” – odparła Syd, podrywając swoją ciężką torebkę i ruszając do drzwi. – Dickweed przydzielił mi biuro w gmachu sądu. Oficjalnie doceniłabym, gdybyś wpadł tam rano. Będziemy mogli postanowić, pod jakim kątem przejrzymy twoje akta. – Zanotowała swój numer na wizytówce. – I może znajdziemy wspólnie wyjaśnienie, dlaczego twoi nieżyjący już przyjaciele w skasowanym mercedesie uznali, że warto cię sprzątnąć.
– Prawdopodobnie pomylili mnie z innym facetem, który również posiada acurę NSX i ma w zwyczaju nie spłacać swoich długów hazardowych, zaciągniętych w kasynie MGM Grand – odparował.
– Prawdopodobnie – odburknęła Sydney. Kiedy dotarli do drzwi, odwróciła się ponownie ku niemu i mieszkaniu. Darwin odsunął zasuwę. – Ile książek masz tutaj, doktorze Minor?
Dar wzruszył ramionami.
– Przestałem liczyć po sześciu tysiącach.
– Zdaje mi się, że też mniej więcej tyle kiedyś miałam – zadumała się. – Kiedy przyjęłam stanowisko głównej oficer śledczej, rozdałam wszystkie. Moje motto brzmi: „Podróżuj z jak najlżejszym bagażem”. – Wyszła do korytarza i wycelowała w Darwina palcem. – Mówiłam poważnie. Naprawdę wpadnij do mnie do biura jutro i naprawdę dzwoń do mnie natychmiast, gdy dostaniesz telefon z propozycją ciekawej sprawy. – Wręczyła mu wizytówkę z numerami jej biura w Sacramento i pagera. Numer telefonu biura w gmachu sądu w San Diego był dopisany długopisem.
– Jasne – odrzekł Minor, czytając wizytówkę. Wydrukowano ją na drogim papierze i nie było na niej telefonu domowego Syd. – Ale pamiętaj, że to ty mnie poprosiłaś. – Podniósł wzrok. Nie widział już kobiety, prawdopodobnie zniknęła za zakrętem korytarza i skierowała się do windy. Jej buty na miękkich podeszwach nie wydawały na betonowej podłodze niemal żadnych odgłosów. – To ty mnie poprosiłaś – powtórzył, po czym wrócił do mieszkania.
– Tu Olson – odpowiedziała sennym, prawie nieprzytomnym głosem po piątym dzwonku.
– Hej, hej, pobudka. Wstajemy, droga pani główna oficer śledcza – zagaił Dar.
– Kto mówi? – spytała Sydney półprzytomnym głosem, wymawiając całość jednym ciągiem.
– Jak szybko niektórzy nas zapominają – odciął się Darwin. – Jest czwarta dziewięć rano. Twierdziłaś, że mam cię powiadomić, jeśli otrzymam wezwanie do następnej sprawy. Jestem ubrany i gotów do wyjazdu. Poczekam na ciebie przed Hayttem całe pięć minut.
Zapanowała cisza. Minor słyszał, jak kobieta cicho oddycha.
– Dar… pamiętasz, że wspominałam o naprawdę interesującej sprawie związanej z ubezpieczeniami. Jeśli chodzi o przypadek zakłutego nożem osiemnastoletniego kierowcy na trasie I-5…
– No cóż, moja droga, na pewno doskonale wiesz, że póki nie przyjrzysz się sprawie, nigdy nie masz pewności, czy jest naprawdę interesująca. W każdym razie wybiera się także Larry, a on rzadko mnie prosi o spotkanie na miejscu wypadku.
– Dobrze, już dobrze – mruknęła. – Będę przed wejściem za pięć minut!
– Zostały ci już tylko cztery – odparował Dar i rozłączył się.
Drogi były prawie puste, więc Darwin dość szybko dojechał do Piątej Alei, a potem skierował się na północ, obok La Jolla.
– Słyszałaś o La Jolla Joya? – spytał, gdy światła sodowych lamp ulicznych przesuwały się przez przednią szybę auta i omywały ich twarze.
– Brzmi jak sceniczne imię striptizerki – odparła Syd, wciąż pocierając policzki i usiłując się rozbudzić.
– Tak – przyznał. – To jednak nazwa najmodniejszego obecnie terenu koncertowego w San Diego. Występują tam głównie zespoły rockowe. Leży na wzgórzach, na zachód stąd… właściwie bliżej Del Mar, tylko że Del Mar Joya nie brzmiałoby tak samo dobrze.
– Nawet w przybliżeniu – zgodziła się Sydney. Jej głos miał w sobie zmęczoną nutę charakterystyczną dla osób, które pracują codziennie po osiemnaście godzin.
– To prawda. W każdym razie tam się właśnie kierujemy. Do tej pory koncert już się prawdopodobnie skończył, ale został po nim przynajmniej jeden trup.
– Pchnięty nożem? – spytała Syd. – Sprawka Hell’s Angels, jak na festiwalu w Altamont? A może przygniótł go gnający tłum?
Dar wbrew sobie się skrzywił.
– Nie wezwaliby nas do żadnego z takich przypadków. Widzisz, miasto bardzo się stara dbać o bezpieczeństwo widzów koncertów rockowych na stadionach i w halach. Wysyłają sporo policji… Szczególnie gdy gra grupa heavymetalowa… No i…
– Kto występował dziś jako główna atrakcja? – przerwała.
– Metallica – odparł Darwin.
– Taaa, świetnie! – mruknęła z entuzjazmem typowym dla kogoś, komu zalecono przed endoskopią wlew doodbytniczy kontrastu.
– Tak czy owak – kontynuował Minor – właściciel terenu, liczącego ponad sześćdziesiąt pięć hektarów, starannie go ogrodził. Miejsce leży w wąwozie, wokół jest spory parking. Scena mieści się na płaskiej powierzchni, wokół wznoszą się łagodne wzgórza, do pewnej wysokości porośnięte drzewami. Wyżej są ściany skalne. Organizator zainstalował tu w swoim czasie oświetlenie, postawił scenę, aparaturę nagłaśniającą i trzy tysiące siedzeń. Jest tu też przyjemne trawiaste zbocze dla mnóstwa osób pragnących siedzieć na kocach albo na ziemi. Po pierwszym koncercie dodano niższe ogrodzenie, które miało powstrzymać ludzi przed zwiedzaniem lasu na tyłach. Niektórzy starsi widzowie narzekali, że za siedzeniami w ciemnościach młodzież uprawia seks.
– Co ci narzekający odkryli zapewne, kiedy udali się do lasu w okularach noktowizyjnych – dodała Syd.
– Zapewne. Organizator pomyślał jednak, że bezpieczniej będzie oddzielić widownię od lasu i skał. Z tego też względu wezwał Larry’ego i Trudy.
– Pracują dla organizatora?
– Nie.
– Dla firmy ubezpieczeniowej, odpowiedzialnej za bezpieczeństwo koncertu?
– Nie.
– Dla Metalliki?
– Nie.
– Poddaję się – sapnęła Sydney. – Powiedz mi po prostu, czyj tyłek jedziemy chronić?
– Firmy, która wyprodukowała ogrodzenie – odparł Dar.
Większość uczestników koncertu wychodziła, Dar jechał więc pod prąd, gdy skierował land cruisera w piaszczystą drogę ku strefie koncertowej. Członkowie zespołu Metallica od dawna zajmowali się tym, czym się zajmują muzycy rockowi, gdy nie stoją na scenie, kilkudziesięciu oszołomionych, odurzonych alkoholem lub narkotykami fanów nadal jednak kręciło się przed pełniącym funkcję estrady podestem. Minor dostrzegł światła awaryjne przy tylnej ścianie wąwozu i skierował się w tamtą stronę. Funkcjonariusz kalifornijskiej policji drogowej zatrzymał ich w bramie niższego ogrodzenia, które oddzielało trawiasty obszar miejsc siedzących od „erotycznego” lasu, obejrzał ich dokumenty w świetle mocnej latarki, po czym przepuścił dalej.
Pojazdy służb ratowniczych – liczne radiowozy CHP z włączonymi migaczami, dwa ambulanse, auto szeryfa, dwa samochody holownicze pomocy drogowej i w pełni wyposażony wóz strażacki – zebrały się przy wąskim końcu wąwozu, który miał kształt litery „V”. Na dziesięć i dwanaście metrów wyrastały tutaj daglezje zielone, przesłaniając gwiazdy i szczyty ścian skalnych. W stożkowych światłach rzucanych przez reflektory toyoty i w światłach awaryjnych Dar dostrzegł rozbite pozostałości leżącego dachem do dołu pikapa, na pierwszy rzut oka jakiegoś starszego modelu forda 250. Zaparkował land cruisera, wziął z tylnego siedzenia mocną latarkę i wraz z Sydney poszli w stronę świateł, jeszcze dwukrotnie się legitymując, zanim minęli grupki nadgorliwych policjantów i pasy otaczającej miejsce wypadku żółtej taśmy.
Podszedł do nich Lawrence.
– Cholera – zagaił Minor. – Jak to możliwe, że zjawiłeś się tutaj przede mną?
Stewart uśmiechnął się głupawo pod wąsem.
– Bez swojej acury nie jesteś już taki szybki, co?
– Syd, pamiętasz Larry’ego Stewarta z porannego zebrania? – spytał Darwin.
– Lawrence’a – poprawił go Lawrence. – Dobry wieczór, pani Olson.
– Witaj, Lawrence – odparła kobieta. – Co tutaj mamy?
Mężczyzna mrugał przez chwilę powiekami zarówno z zadowolenia, jak i zaskoczenia, w końcu odpowiedział:
– To, co widać. Jeden pieruńsko roztrzaskany ford F-250. Kierowca nie żyje. Wyrzuciło go przez przednią szybę. Przeleciał na oko dobrze ponad dziesięć metrów. Zmierzyłem odległość krokami, więc pewnie nie jest dokładna. – Zamachał latarką, wskazując na tłum ludzi stojących i kucających wokół leżącego pod drzewem trupa mężczyzny.
– Wjechał w ciemnościach w lico urwiska? – spytała Syd.
Lawrence potrząsnął głową. W tym momencie dołączył do ich funkcjonariusz CHP.
– Sierżancie Cameron – stwierdził zdumiony Dar. – Nieźle się dziś w nocy oddaliłeś od domu.
– Ho, ho, ho, czyż to nie nasz zabójca mercedesów – odciął się Minorowi Cameron. Dotknął palcami otoka czapki i lekko skłonił głowę w kierunku Syd. – Witam, pani Olson. Nie widziałem pani chyba od zebrania specjalnej ekipy dochodzeniowej w ubiegłym miesiącu? – Zaczepił kciuki w pasie, aż zaskrzypiała skóra. – No cóż, dorabiałem sobie tutaj jako ochroniarz i akurat gdy skończył się koncert, ktoś znalazł ten bałagan.
– A ktoś słyszał, jak doszło do wypadku? – spytał Dar.
Sierżant potrząsnął głową.
– Tyle że to nic nie znaczy. Podczas koncertu Metalliki, przy takich wzmacniaczach i kolumnach na ful, można by tu zrzucić bombę atomową wielkości tej w Hiroszimie i nikt by niczego nie usłyszał.
– Alkohol? – spytał Lawrence.
– Widziałem w rozbitym pikapie plus minus dziesięć pustych puszek po piwie. Na siedzeniu pasażera i pod fotelem – odparł Cameron. – Osiem czy dziewięć innych jest wokół ciała… może wyleciały wraz z kierowcą.
– Mógł wjechać w ścianę skalną? – spytała Sydney. Obaj – Lawrence i sierżant Cameron – równocześnie potrząsnęli głowami.
– Wiedzieliście stan pikapa? – spytał Stewart. – Roztrzaskał się. Spadł stamtąd.
– Przejechał nad urwiskiem?! – zdziwiła się Syd. – Z góry?
– Przekoziołkował tyłem, skoro skończył w takiej pozycji – wyjaśnił Dar. – Dlatego kierowcę wyrzuciło w kierunku zachodnim… to znaczy w stronę sceny. Pikap wylądował tylną częścią nadwozia… sami zobaczcie, jak mu się pogięła karoseria. Zanim zmiażdżyła się kabina, kierowcę wyrzuciło niczym korek z butelki szampana. Sydney Olson podeszła bliżej zgniecionego forda i obserwowała, jak ekipa ratownicza kończy mocować do podwozia linki dwóch pojazdów holowniczych.
– Proszę się nie zbliżać – zawołał do niej jeden z funkcjonariuszy CHP. – Będziemy go teraz podnosić.
– Zrobiłeś zdjęcia? – spytał Dar Lawrence’a.
Stewart kiwnął głową i poklepał swojego nikona.
– Teraz będzie interesująca część – powiedział bardzo cicho.
– Co będzie…? – zaczęła Syd, po czym dorzuciła: – Och mój Boże! – Pod wrakiem pikapa leżało ciało drugiego mężczyzny. Głowę, prawą rękę i prawe ramię ofiara miała tak zmiażdżone, że wydawały się prawie płaskie. Lewa ręka nosiła ślady licznych złamań, do których prawdopodobnie doszło przed zmiażdżeniem. Mężczyzna nosił podkoszulek, lecz od pasa w dół był nagi, a dokładnie mówiąc, miał spodnie opuszczone do kostek nad roboczymi butami. Tuzin reflektorów i latarek nakierowano na zwłoki, a Sydney Olson znów powtórzyła: – Och mój Boże.
Nogi mężczyzny i obnażony tors były podrapane w setkach miejsc. Z uda wystawał scyzoryk. Rana najwyraźniej mocno wcześniej krwawiła. Z pasa mężczyzny zwisał niezdarnie zawiązany sznur do bielizny, a wokół ciała i na nim leżało go jeszcze ze trzydzieści metrów. Z odbytnicy trupa wystawał zaś gruby konar ostrokrzewu.
– Tak – mruknął Dar. – Interesujące.
Wykonano fotografie i zrobiono pomiary. Policjanci i sanitariusze chodzili po terenie i dyskutowali, dyskutowali i chodzili. Lekarz sądowy i lokalny koroner stwierdzili zgon i niektórzy obserwatorzy głośno wyrazili ulgę. Ludzie spierali się głośno i zastanawiali nad szczegółami dziwnego wypadku.
– Nikt nie ma żadnego cholernego tropu – wyszeptał sierżant Cameron.
– To szaleństwo – oceniła Syd. – Zakrawa na zemstę kultu satanistów.
– Nie, nie sądzę – powiedział Minor i poszedł porozmawiać ze strażakami.
Pięć minut później przynieśli długą strażacką drabinę i rozciągnęli ją aż do szczytu urwiska, niewidocznego dla stojących na dole widzów z powodu gęstych gałęzi. Darwin, Lawrence i dwóch funkcjonariuszy CHP wspięło się po drabinie z silnymi latarkami. Po kolejnych pięciu minutach zeszli z drabiny – wszyscy, z wyjątkiem Dara, który pozostał prawie osiem metrów nad nimi i dał znak dowodzącemu strażakowi. Drabina obróciła się ku grubym konarom drzewa i Minor uchylił się przed nimi, a następnie poświecił latarką tam i z powrotem.
– Tutaj – zawołał w końcu.
Sydney zmrużyła oczy, patrząc w górę, mimo to nie mogła dojrzeć, czego Darwin dotyka i co fotografuje. Stewart spoglądał przez małą lornetkę, którą wyjął z kieszeni na piersi koszuli khaki.
– Co to jest? – spytała Syd.
– Slipki tego faceta. Wiszą na gałęzi – odparł Lawrence. Przepraszam – dodał, po czym wręczył kobiecie lornetkę. – Chcesz popatrzeć?
– Nie, dzięki.
Kwadrans później dyskusje się skończyły, ciała włożono do worków na zwłoki i zaniesiono na noszach do oddzielnych ambulansów. Wszyscy wydawali się usatysfakcjonowani. Stewart wrócił do land cruisera z Darem i Sydney. Jego isuzu stał zaparkowany tuż za autem Minora.
– W porządku – oświadczyła Sydney Olson z lekką irytacją w głosie. – Nie rozumiem tego. Nie słyszałam, o czym rozmawiałeś z funkcjonariuszami. Co się tu, do diabła, zdarzyło?
Obaj mężczyźni zatrzymali się i zaczęli mówić jednocześnie.
– Mów – powiedział w końcu Darwin. – A w każdym razie zacznij.
Stewart kiwnął głową. Rozłożył ręce, wielkimi dłońmi do góry.
– Okej – powiedział. – Przede wszystkim trzeba wspomnieć, że ci dwaj faceci wypili osiemnaście albo dwadzieścia puszek piwa, po czym postanowili… mówiąc subtelnie… zakłócić koncert. Nie wiedzieli niestety o istnieniu starej drogi pożarowej, zdecydowali zatem, że wjadą po zmroku drogą na tyłach. Tyle że drogę tę ogrodził ostatnio nasz klient, toteż obecnie stoi tam ponadtrzymetrowy płot.
Syd spojrzała z powrotem na skryte w ciemnościach urwisko skalne. Pracownicy służb drogowych podnosili właśnie roztrzaskanego pikapa na platformę.
– I przypadkowo przejechali przez ogrodzenie? – spytała osobliwie cienkim głosem.
– Nie. – Lawrence potrząsnął głową. – Wycofali pikapa do płotu i kierowca, chociaż chudszy, podsadził kumpla. Tyle że na górze było naprawdę ciemno i kiedy tamten znalazł się po drugiej stronie, odkrył tam wielometrowy spad. No i spadł na te gałęzie…
– I to go zabiło? – spytała Sydney.
Stewart znów zaprzeczył.
– Nie, spadając, uderzył w dużą gałąź na wysokości około dwunastu metrów. Wtedy zapewne złamał sobie rękę. Zawiesił się na tej gałęzi za bokserki i część paska.
– Ciągle nie zdawał sobie sprawy, jak wysoko się znajduje – dodał Dar. – Patrząc w dół, w ciemność, widział szczyty niższych drzew i prawdopodobnie krzewy, na które później spadł.
– Więc wyrwał się z bokserek – dorzucił Lawrence.
– I zleciał kolejne sześć metrów – stwierdziła Syd.
– Właśnie – przyznał Stewart.
– Ale nie zginął – ciągnęła kobieta, przemawiając już pewniejszym tonem, który sugerował, że Sydney wie, co mówi.
– Rzeczywiście – zgodził się Lawrence. – Tylko strasznie się podrapał, ponieważ spadł na gałęzie. W dodatku wtedy też własny nóż wbił mu się na kilka centymetrów w udo, a konar ostrokrzewu w dupę. Wybaczcie słownictwo.
– I co wtedy? – spytała Syd.
– Dar, ty pierwszy się domyśliłeś – zauważył Stewart. – Może więc opowiesz nam finał.
Minor wzruszył ramionami.
– Niewiele więcej można dodać. Być może kierowca usłyszał, jak przyjaciel krzyczy z bólu. Zrozumiał, że tamten gdzieś spadł. Wrzaski tamtego w większości utonęły wśród odgłosów z koncertu Metalliki, tym niemniej kierowca wiedział, że musi coś zrobić.
– A zatem… – podpowiedziała Syd.
– Wyjął jakiś stary sznur, który znalazł na tyłach pikapa, rzucił go kumplowi i kazał mu się mocno obwiązać wokół talii -»kontynuował Darwin. – To znaczy… tak przypuszczam. Poza tym sytuacja nie była wcale taka prosta, a akcja taka szybka. Pewnie nie obyło się bez pijackich wrzasków, jęków i przekleństw, w końcu wszakże wielki facet owinął się w talii dwukrotnie i zrobił amatorski węzeł, podczas gdy chudy przywiązał solidnie drugi koniec sznura do zderzaka forda.
– No i potem… – podsunęła Syd.
Dar przekrzywił głowę, jakby reszta była oczywista. Dla niego bowiem właśnie taka była.
– No cóż, nasz chudy kierowca był bardzo pijany i ostro wkurzony. Przypadkowo wrzucił wsteczny bieg, włączył silnik, ruszył do tyłu, trzy metry dalej był płot postawiony przez naszego klienta… ślady opon na górze mówią same za siebie. A ponieważ nie zdołał już się zatrzymać, spadł tyłem kilkanaście metrów niżej, prosto na kumpla, no i przy okazji wypadł przez przednią szybę.
– Prześlij mi rano e-mailem swoje sprawozdanie, a ja napiszę oficjalną wersję i przekażę ją naszemu klientowi – podsunął Lawrence.
– Skończę analizę do dziesiątej rano – zapewnił szefa Minor.
Sydney cmoknęła, po czym potrząsnęła głową.
– W ten sposób zarabiasz na życie?!