Rozdział dziesiąty

J JAK JORGE

Dar zapiął pasy pilota, po czym rozsiadł się wygodniej na siedzeniu jednomiejscowego szybowca wyczynowego L-33 Solo. Sprawdził pedały sterowania kierunkowego, a następnie rozejrzał się. Ken prowadził po pasie holownik marki Cessna, natomiast brat Kena, Steve, stał i obserwował napiętą sześćdziesięciometrową linę. Ken zatrzymał na moment holownik, Steve zaś zajrzał w tym czasie przez szybkę do kokpitu i pokazał Darwinowi jeden ze swych sekretnych gestów: zacisnął dłonie w pięści, wykonał nimi okrężny ruch, w końcu wystawił oba kciuki. Całość oznaczała: „Sprawdź zespół przyrządów do sterowania”. Minor dokonał ponownej kontroli i uniesionym kciukiem potwierdził swoją gotowość do lotu.

Steve dał znak bratu w holowniku, po czym wykonał kolejny sekretny gest, przesuwając prawą ręką z prawej strony na lewą. Holownik ruszył, lina łącząca go z szybowcem naprężyła się. Ken obejrzał się z jednomiejscowej cessny. Steve znów zajrzał do Darwina, który kiwnął głową, prawą dłoń ułożył na drążku sterowym, lewą pozostawiając na kolanie, choć w każdej chwili, w razie najdrobniejszych nawet kłopotów, gotów był pociągnąć uchwyt zwalniający zaczep holowniczy. Holownik przyspieszył, szybowcem szarpnęło lekko, a później zaczął podskakiwać najpierw na trawiastym pasie, potem na asfaltowej drodze startowej.

Rozwijając niezbędną do startu prędkość, Dar sprawdził ponownie kolejne elementy według spisu, którego nauczył się kiedyś na pamięć – wysokościomierz, pasy, przyrządy do sterowania, osłona kabiny pilota, lina, kierunek. Wszystko było w porządku. Przesunął się nieznacznie, starając się uzyskać maksymalny komfort. Oprócz biodrowego pasa bezpieczeństwa i pasów naramiennych miał też na plecach spadochron model 305 Strong Para-Cushion. Dokładniej mówiąc, był to spadochron połączony z podkładką pod pośladki oraz dodatkową dmuchaną warstwą przy plecach, dzięki której Darwinowi siedziało się wygodniej na fotelu szybowca. Większość znanych mu pilotów szybowców wyczynowych gardziła spadochronami, jednak dwóch jego znajomych zginęło właśnie z tego powodu: jeden w kompletnie głupiej kolizji powietrznej nad Mount Palomar kilka kilometrów na północ stąd, a drugi w wysoce nieprawdopodobnym wypadku – gdy wykonywał pętle, lewe skrzydło szybowca po prostu się oderwało.

Dar lubił zarówno fizyczny komfort związany z tym wyjątkowym spadochronem, jak i komfort umysłowy, który mu zawdzięczał.

Solo oczywiście opuścił ziemię przed holownikiem. Darwin utrzymywał maszynę dobry metr osiemdziesiąt ponad pasem startowym, aż Ken poderwał cessnę w powietrze na wysokość stu kilkudziesięciu metrów. Wówczas Minor wprowadził szybowiec w normalną pozycję holowniczą, pozostając tuż nad małą cessną Kena. Oficjalnie Dar używał standardowej techniki górskiej, czyli trzymał maszynę w jednym rzędzie z holownikiem, co oznaczało, że holownik znajdował się w stałej pozycji przed przednią szybką szybowca, tuż ponad jego prostym pulpitem sterowniczym. Po prawdzie jednak stosował sztuczki wykwalifikowanych pilotów, wybierając jakieś miejsce względem holownika i w nim pozostając. Ten manewr wymagał umiejętności przewidywania i nieco… telepatii, ale ponieważ Ken holował Darwina już kilkaset razy, oba te warunki mogły być spełnione.

Ranek był piękny, widoczność bez ograniczeń, z zachodu wiał lekki wietrzyk o sile trzech węzłów. Szybowiec wspaniale unosiły fenomenalne prądy termiczne, powstające na pogórzach i w górach, wokół mieszczącego się w dolinie pasa startowego. Kiedy Minor osiągnął wysokość trzystu metrów, zauważył dalej na zachodzie front burzowy. Przy takim wietrze burza zapewne szybko dotrze do wybrzeża i uniemożliwi szybowanie na dobre kilka godzin.

Holownik i L-33 Solo Minora leciały w równym, mocnym tempie. Holownik skręcił najpierw na północ, potem na zachód, wzleciał wyżej, po czym wybrał kurs północno-wschodni i leciał pod wiatr, kierując się ku Mount Palomar. Na umówionej wcześniej wysokości sześciuset metrów lina holownicza napięła się i maksymalnie wyprężyła. Gdy Darwin miał pewność, że Ken to zauważył, pociągnął uchwyt zwalniacza zaczepu liny i uwolnił maszynę. Ken wprowadził cessnę w gwałtowne zejście.

Teraz szybowiec Dara unosił się już sam, wznosząc się na prądach termicznych z pogórza i stromych grzbietów położonych na północ od lotniska. Darwin rozsiadł się wygodnie i cieszył ciszą, którą zakłócał jedynie uspokajający pęd powietrza, ocierającego się o metalowe skrzydła i kadłub maszyny.


***

W niedzielę rano Dar obudził się wcześnie. Wstał, przygotował kawę, wyjął bajgle i płatki. Zostawił Syd notkę i właśnie miał jechać do portu szybowcowego Warner Springs, kiedy kobieta stanęła w drzwiach. Miała na sobie dżinsy, czerwoną koszulę z bawełny i lekką kamizelkę khaki z licznymi kieszeniami. Kamizelka skrywała kaburę z pistoletem, którą miała przy pasku.

– Byłam na spacerze – wyjaśniła. – Wyrywasz się gdzieś beze mnie?

– Taaa – odparł Darwin i opowiedział o planowanym locie szybowcem.

– Chciałabym pojechać z tobą.

Minor zawahał się.

– Znudzi cię stanie na pasie i czekanie na mój powrót – stwierdził. – Może lepiej posiedzisz tutaj i przejrzysz niedzielne gazety… Zaraz podjadę po nie na krzyżówkę. W pobliżu skrzynek pocztowych jest automat z prasą.

– Nie mogę polecieć z tobą? – spytała.

– Nie – odparł Dar z niezamierzoną szorstkością. – Chodzi o to – dodał szybko – że szybowiec jest jednomiejscowy.

– Chętnie jednak popatrzę – upierała się Syd. – Poza tym pamiętaj, że nie jestem tu właściwie gościem, który przyjechał odwiedzić cię w weekend, ale twoim ochroniarzem.

Wypłukali termos gorącą wodą i napełnili go kawą spakowali kilka bajgli i ruszyli. Przejechali miasteczko Julian, dotarli na autostradę 78, tam skręcili na północny-zachód, przejechali kaniony, wjechali na autostradę 79 i wreszcie znaleźli się w rozległej dolinie Warner Springs. Syd zaskoczyło odkrycie, jak mały jest szybowiec Darwina.

– Mam wrażenie, że składa się wyłącznie z kadłuba, skrzydeł i ogona – zauważyła, kiedy Minor odwiązywał maszynę.

– Niewiele więcej potrzebujesz, jeśli chcesz się unosić na wietrze – odparł.

– Czyli szybować – upewniła się Sydney.

– Właśnie.

Syd podtrzymała jedno skrzydło, tymczasem Dar podniósł belkę ogonową, a następnie we dwoje wypchnęli czerwonobiałe solo z magazynu na trawiasty nasyp pasa startowego. Ken przyleciał na holowniku Cessna, lądując po wprowadzeniu kolejnego szybowca na odpowiedni kurs.

– Jest lekki – oceniła Syd, z łatwością poruszając skrzydłem w górę i w dół – a jednak wykonany z metalu. Sądziłam, że szybowce składają się z drewnianej ramy obciągniętej płótnem albo czymś podobnym. Tak jak stare dwupłatowce.

– To jest L-33 Solo – wyjaśnił Darwin. – Zaprojektował go Czech Marian Meciar. Szybowce te wciąż konstruuje fabryka LET w Republice Czeskiej. Prawie cała maszyna jest zbudowana z pewnego stopu aluminium. Wyjątkiem jest materiał na sterowej części ogona. Cały, pusty szybowiec waży zaledwie dwieście siedemnaście kilogramów.

– Czy Czesi robią dobre szybowce… wyczynowe? – spytała Sydney, kiedy Dar otwierał kabinę pilota i układał na siedzeniu swój szczególny spadochron.

– Ten bez wątpienia im się udał – przyznał. – Musiałem tylko zeszlifować warstwę farby, gdyż przy sześćdziesięciu ośmiu kilometrach na godzinę maszyna stawiała zbyt duży opór. Poza tym ten model ma tendencję do opadania wskutek przeciągnięcia bez uprzedniego ostrzegawczego trzepotu, ale dla pilota z wystarczająco długim doświadczeniem nie ma on tajemnic. Naprawdę dobrze się na nim lata.

– Hm… Jak długo latasz na szybowcach wyczynowych?

– Około jedenastu lat – odparł Darwin. – Zacząłem w Kolorado, w okolicach pasma Front Rangę, a kiedy sprowadziłem się tutaj, kupiłem tę maszynę.

Sydney otworzyła usta, wyraźnie zamierzając coś powiedzieć. Przez chwilę wahała się.

– Ile – spytała w końcu – taki szybowiec kosztuje…? Jeśli mogę zapytać.

Dar posłał jej uśmiech.

– Kupiłem go za dwadzieścia pięć tysięcy dolarów i naprawdę jest wart swojej ceny. Chyba jednak nie o to chciałaś mnie spytać. Zgadza się?

Kobieta przyglądała mu się kilka sekund bez słowa.

– Wiem, że nie latasz, gdy nie musisz. Sądziłam, że nienawidzisz latania.

Dar rozpoczął przegląd przedlotowy – obchodził maszynę i sprawdzał wszystkie elementy.

– Zatem się pomyliłaś – mruknął, nie patrząc na przyjaciółkę. – Uwielbiam latać. Powiedzmy, że nie lubię być w powietrzu pasażerem.


***

Wspominając tę rozmowę, ustawił maszynę pod wiatr i na prądzie powietrznym zaczął się wznosić nad pogórzem, które rozciągało się u stóp Mount Palomar. Na wschodzie widział teraz samotny, sięgający prawie tysiąca siedmiuset metrów, Beauty Peak oraz niemal o kilometr wyższy Toro Peak, położony bardziej na południowy-wschód. Minor uwielbiał korzystać z prądów termicznych tych zachwycających grzbietów i wzgórz.

L-33 Solo, podobnie jak większość szybowców wyczynowych, posiadał bardzo skromne oprzyrządowanie kontrolno-sterownicze. Darwin miał zatem do dyspozycji drążek sterowniczy, cylindryczne pedały sterownicze, krótki uchwyt do sterowania poprzecznego, zespół hamulców aerodynamicznych, kolejny uchwyt służący do opuszczania i zamykania podwozia, dużą gałkę z uchwytem zwalniacza zaczepu liny holowniczej oraz małą tablicę przyrządów z wysokościomierzem, a także mierzący prędkość pionową wariometr i zwykły prędkościomierz. Mały szybowiec wyczynowy nie posiadał ani radia, ani elektronicznych urządzeń do nawigacji. Właściwie Dar najczęściej korzystał z kawałka kolorowego sznurka przymocowanego do kadłuba bezpośrednio przed kokpitem. Zachowanie tego sznurka i własna umiejętność rozróżniania rozmaitych dźwięków, wydawanych przez wiatr nad skrzydłem i kadłubem, lepiej niż przyrządy wskazywały mu prędkość maszyny. Dar z doświadczenia wiedział, że może ufać rurce Pitota zamontowanej na dziobie kadłuba i przekazującej dane związane z szybkością wiatru i szybowca do prędkościomierza, nie dorównywały mu jednak dwa dajniki ciśnienia statycznego po bokach z tyłu kadłuba, rejestrując prędkość powietrza o jakieś sześć procent wyższą niż była w istocie. Póki Darwin pamiętał o tym odstępstwie, nic mu nie groziło. Nigdy nie miał kłopotów z obliczeniami, a sznurek zbaczania też nigdy go nie okłamał.

Rozglądając się stale, dzięki czemu nie tracił z oka innych szybowców i motoszybowców (widział zresztą tylko kilka daleko na wschodzie), Dar odszukał wznoszące prądy termiczne, pochodzące od skierowanych na wschód zboczy pogórza, nagich skał, a nawet dachów grupki znajdujących się poniżej domów. Ponad sześćset metrów ponad solo, bliżej Mount Palomar, krążył leniwie duży jastrząb wykorzystujący mocny prąd termiczny. Teraz na wschodniej stronie gór pojawiły się nieliczne obłoki, a na zachodnim zboczu Mount Palomar Minor dostrzegł gnaną fenem ścianę ciężkich chmur, których część przesuwała się za szczyt. Dalej, na zachodzie widział wielką, czarną warstwową chmurę deszczową oraz kłębiasto-warstwowe stratocumulusy; nad wybrzeże nadchodziła burza. Burza go nie martwiła. Miał plan kontynuować lot podstawowy, wzbogacony o obroty i wznoszenia na górskich prądach termicznych, aż będzie na bezpiecznej wysokości dwóch i pół tysiąca metrów, a potem chciał się zmierzyć ze strefami noszenia i opadania, które znalazł na stronie zawietrznej dużych szczytów. Manewry te, nazywane szybowaniem falowym, wymagały nieco więcej doświadczenia i talentu niż proste latanie na prądach.

Minął pasmo górskie, znalazł silniejsze prądy termiczne na zalanych słońcem płytach skalnych, wzniósł się nieco, po czym gwałtownie opadł znów wraz z wiatrem ku wschodowi, wreszcie wykorzystał efekt Venturiego, wzniósł się i poszybował wśród szczelin między niższymi wierzchołkami, rozglądając się potem za kolejnym prądem termicznym. Szukanie punktów anabatycznych i prądów na wschodnim stoku oznaczało lot w odległości sześćdziesięciu, a nawet trzydziestu metrów od stromych zboczy, czasami jeszcze mniejszej. Porastające te zbocza wysokie daglezje zielone i sosny żółte wydawały się bardzo bliskie za każdym razem, gdy Dar leniwie przechylał szybowiec w prawo i w górę; wariometr wskazał wznoszenie w metrach na sekundę. Spojrzał przez lewe ramię za siebie, na pasmo, które właśnie minął, i dostrzegł tam trzy jelenie przebiegające spokojnie pagórek. Wokół siebie słyszał jedynie cichy szum wiatru muskającego osłonę kabiny i aluminiowy kadłub. Poranne słońce grzało coraz goręcej i Darwin rozsunął leciutko pleksiglasowe okienka po lewej i prawej, a wtedy poczuł ciepło wznoszących go wiatrów. Wyczuł też drobny spadek osiągów związany z zakłóceniem przepływu powietrza nad osłoną kabiny.

Przeleciał nad ostatnimi stromymi grzbietami przed poważnymi szczytami górskimi, zbliżając się do nich wraz z wiatrem, czyli bardzo szybko. Nabrał też dodatkowej wysokości, niemniej jednak przez cały czas gotów był do nagłego przechyłu, zwrotu i ucieczki, jeśli tylko lot w zstępujących prądach powietrza okaże się dla niego zbyt trudny. Zawsze udawało mu się minąć grzbiet wzgórza – czasami zaledwie dziesięć czy dwanaście metrów nad tym czy innym skalnym szczytem lub wierzchołkami sosen – później zaś wznosił się i szybował ku następnemu. Tym razem także trafił na zachód od linii wysokich wzgórz, ponad tysiąc osiemset metrów nad powierzchnią doliny i zbliżał się do zbocza Mount Palomar, odchylając się na boki wobec coraz silniejszych wiatrów. Planował wzniesienie z równoczesnym podejściem. Poprzez chmury soczewkowe w kształcie latających spodków, które wyglądały jak sterta ułożonych na półce półmisków, zobaczył strefę wzniesień.

Spojrzał przez ramię, zanim zaczął skręt pod kątem dwustu siedemdziesięciu stopni. Dzięki temu zwrotowi zyskał nieco wysokości i zupełnie nieoczekiwanie zauważył inny szybowiec, który nadlatywał z góry po prawej stronie. Piloci wyczynowych szybowców nie lubili latać w formacjach, gdyż groziło to poważnymi, niebezpiecznymi kolizjami w powietrzu, toteż pojawienie się tej maszyny tak blisko solo naprawdę zaszokowało Darwina. Coś takiego było niezwykłe, a może nawet nieuprzejme ze strony tamtego pilota. Szczególnie że cała przestrzeń powietrzna wokół niego miała być dzisiaj pusta.

Kiedy jednak błękitnobiały szybowiec podleciał jeszcze bliżej, Dar natychmiast zidentyfikował go jako twin astira Steve’a: ładny, dwumiejscowy szybowiec, którym właściciel portu latał z klientami, jednych szkoląc, innych po prostu zabierając na krótkie wycieczki. Chwilę później na siedzeniu obok Steve’a Minor rozpoznał Syd.

Przez sekundę czuł rozdrażnienie, ale zaraz odprężył się i poluźnił rękę, którą ściskał drążek sterowniczy. Dzień był prawdziwie piękny. Skoro Sydney chciała się przelecieć, czyż mógł jej tego zabronić?

Tyle że twin astir Steve’a zbliżał się coraz bardziej, kołysząc skrzydłami. Kołysanie skrzydłami stanowiło sygnał używany podczas holowania powietrznego i oznaczało „zwolnij zaczep”, ale Darwin nie miał pojęcia, o czym Steve chciał go teraz poinformować. Szybowce leciały naprzeciwko siebie, końcówki skrzydeł dzieliła odległość zaledwie dziesięciu metrów. Oba wznosiły się szybko, wykorzystując falę znad Mount Palomar.

Syd dawała Darowi jakieś znaki. Trzymała w ręce telefon komórkowy, udawała, że mówi coś do słuchawki, po czym wskazała za siebie, na dolinę Warner Springs.

Minor kiwnął głową. Steve oderwał się jako pierwszy, przyspieszył nad pogórzem, a następnie najprostszą drogą skierował się ku lądowisku. Darwin leciał kilkaset metrów za nim. Gdy wyleciał z obszaru wzgórz i znalazł się nad rozległą doliną, poszybował za twinem astirem do zwykle używanego, południowego punktu wlotowego portu Warner Springs. Widząc, że druga maszyna opada ze wschodnim wiatrem, opadł na dwieście kilkanaście metrów nad ziemię, na wysokości stu dwudziestu metrów skręcił na północ, przez chwilę obserwował Steve’a lądującego gładko na trawie, na prawo od asfaltowego pasa, a w końcu wybrał odpowiedni punkt na wyrównanie przed przyziemieniem i sam zaczął opadać – jakieś czterdzieści pięć metrów za tamtym.

Wiatr był teraz porywisty, lecz Dar leciał w dół równo, utrzymując podczas końcowego podejścia równomierną prędkość. Kolorowy sznurek trzepotał, sugerując minimalną prędkość przeciągnięcia, a także wskazując szybkość wiatru, która wynosiła obecnie około dwunastu węzłów.

Steve wybrał dość stromy kąt zejścia, Dar poszedł w jego ślady. Dzięki użyciu spojlerów i klap zachował właściwą ścieżkę schodzenia, przez chwilę sunął na torze idealnie równoległym do powierzchni, na wysokości dokładnie trzydziestu centymetrów. W ostatnich sekundach przed osadzeniem maszyny poczuł lekki wiatr boczny. Za pomocą drążka sterowniczego wyrównał dziób czeskiego solo i wreszcie osiadł tak delikatnie, że ledwie wyczuł kontakt kół z podłożem. Skupił teraz uwagę na sterze, łagodnie hamując na porośniętym krótką trawą pasie, aż w końcu zatrzymał się gładko niecałe dwa metry za twin astirem Steve’a. W kilka sekund otworzył osłonę kabiny, zdjął spadochron i odpiął pasy. Sydney już ku niemu biegła.

– Dzwonił Dickweed – zawołała, zanim Dar zdążył się odezwać. – Jorge Murphy Esposito nie żyje. Jeśli się pospieszymy, może zdołamy dotrzeć na miejsce zbrodni, zanim inni je zadepczą.


***

Kiedy przyjechali na miejsce wypadku w południowej części San Diego, intensywnie padało. Postanowili zabrać z sobą bagaże, dokumenty i kasety wideo, więc stracili nieco czasu na powrót do domku, pakowanie, załadunek i dokładne zamknięcie wszystkich drzwi. Jechali do miasta szybko, ale gdy dotarli na teren budowy, ciało Esposito zabrał już koroner, a miejsce wypadku otaczała żółta taśma policyjna. Wokół kręciło się jeszcze kilku mundurowych i techników.

Ludźmi dowodził kapitan Frank Hernandez, który również uczestniczył w środowym spotkaniu w biurze Dickweeda. Był to mężczyzna o interesującej twarzy, niski, lecz mocno zbudowany – z lekką nadwagą, chociaż sprężysty i zawsze wyprostowany. Nie marnował na głupców ani słów, ani czasu. Darwin wiedział od Lawrence’a, i nie tylko od niego, że Hernandez jest uczciwym policjantem i doskonałym dochodzeniowcem.

– Co tu robicie oboje? – spytał kapitan Dara i Syd, którzy przebijali się w ulewnym deszczu ku owiniętemu żółtą taśmą załamanemu podnośnikowi nożycowemu.

– Telefonowali z biura prokuratora okręgowego – wyjaśniła Sydney. – Esposito był potencjalnym świadkiem w naszym śledztwie.

Hernandez odchrząknął i nieznacznie się uśmiechnął, słysząc słowo „świadek”.

– Rozumiem pani zainteresowanie panem Esposito, główna oficer śledcza – stwierdził. – Był na pewno najlepszym z tutejszych ubezpieczeniowych naganiaczy.

Syd pokiwała głową i przyjrzała się podnośnikowi nożycowemu. Ciężka platforma wznosiła się na wysokość dziesięciu metrów. Teraz podtrzymywały ją lewarki po obu stronach. Podczas gdy wszędzie wokół ziemia była błotnista, pod samym urządzeniem wydawała się niemal zupełnie sucha – z wyjątkiem widocznych tam plam krwi, kawałków mózgu i śladów jakiegoś ciemniejszego płynu. Drobinki i krople substancji mózgowej znajdowały się także na ścianie z pustaków za podnośnikiem.

– Jest pan tutaj, kapitanie, ponieważ podejrzewacie zabójstwo? – spytała kobieta Hernandeza.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Mamy świadków, którzy twierdzą coś innego. – Skinął głową ku miejscu, w którym stał kierownik budowy. Mężczyzna trzymał w rękach notes i mówił coś do funkcjonariusza w mundurze. – Na terenie znajdowało się dziś tylko kilku pracowników – kontynuował kapitan. – Vargas… czyli kierownik budowy… nie widział, kiedy mecenas Esposito się zjawił, zauważył go jednakże w pewnym momencie przy podnośniku, pogrążonego w rozmowie.

– Czy rozpoznał osobę, z którą rozmawiał Esposito? – zapytała Sydney. Hernandez znów skinął głową.

– Paulie Satchel. Kiedyś tu pracował, ale później miał wypadek i pozwał firmę…

– Pozwoli pan, że wysunę odważne przypuszczenie – wtrąciła Syd. – Esposito był jego pełnomocnikiem. – Hernandez uśmiechnął się, choć w jego ciemnych oczach nie było rozbawienia. – Czy ten Satchel jest podejrzany? – spytała.

– Nie – odparł Hernandez z całym przekonaniem. – Szukamy go jedynie z zamiarem przesłuchania. Ma być po prostu świadkiem. Kierownik, to znaczy Vargas… widział Satchela, jak wychodził, jeszcze zanim zaczęło padać. A Esposito stanął pod podnośnikiem, ponieważ chciał się schować przed deszczem. Platforma podnośnika znajdowała się wówczas na wysokości trzeciej kondygnacji. Mecenas był zupełnie sam, kiedy Vargas widział go tam po raz ostatni. Potem nagle nożyce się ugięły, podnośnik załamał, a Esposito najprawdopodobniej uskoczył w niewłaściwą stronę, czyli pod ścianę… No i głowa utknęła mu w nożycach.

Sydney przyjrzała się kawałkom szarej substancji mózgowej na suchej ścianie z pustaków, po czym spytała:

– Czy Vargas widział sam wypadek?

– Nie – odparł kapitan. – Odwrócił głowę, gdy tylko usłyszał odgłos załamujących się nożyc. Twierdzi, że wokół podnośnika nie dostrzegł nikogo.

– W jaki sposób nożyce podnośnika mogły się ot tak załamać? – zastanowił się głośno Dar, robiąc zdjęcia aparatem cyfrowym.

Hernandez zmierzył go wzrokiem od góry do dołu, potem przyglądał mu się jeszcze oceniająco przez długą chwilę, w końcu odrzekł:

– Vargas uważa, że Esposito sam manipulował przy jednym ze słupków. Właśnie tam robotnicy napełniają i osuszają zbiorniki hydrauliczne. Gdy się poruszy nieodpowiednią śrubę, ciśnienie płynu hydraulicznego może się szybko zmniejszyć, a wówczas prawie natychmiast nożyce się składają i podnośnik opada.

– Po co Esposito miałby robić coś takiego? – zdumiała się Syd.

Kapitan odgarnął z czoła mokre, czarne włosy.

– Mecenas Esposito był moim zdaniem nieudacznikiem i partaczem – odfuknął po prostu.

Minor zbliżył się do podnośnika, nie wszedł pod platformę, lecz kucnął przy niej i przyjrzał się suchemu obszarowi pod nią.

– Widzę tutaj nie tylko ślady butów pana Esposito.

– Zgadza się – przyznał Hernandez. – Resztę wydeptali zapewne sanitariusze, którzy wyciągali zwłoki. Był też koroner, który stwierdził zgon. Kiedy mnie wezwano, dostrzegłem jedynie ślady butów mecenasa.

– Skąd pan to wie? – zdziwił się Dar.

Kapitan westchnął.

– Zna pan jakichś budowlańców w mokasynach marki Florsheim?

Sydney ukucnęła obok Darwina, włożyła rękę do oznaczonej żółtą taśmą strefy, zanurzyła palce w niewielkiej kałuży ciemnego płynu, po czym je podniosła i dokładnie obejrzała.

– Czyli że ta nieznana nam ciecz to płyn hydrauliczny…

– Zgadza się – przyznał kapitan Hernandez. – Reszta to płyny i części nieszczęsnego Esposito.

– Ale sprawa pozostaje otwarta? – upewniła się Syd. – Ze względu na pogwałcenie przepisów.

– Porozmawiamy najpierw z Pauliem Satchelem – odparł Hernandez. – Przesłuchamy też oficjalnie pozostałych facetów, którzy znajdowali się wówczas na miejscu incydentu. Ktoś taki jak Jorge Esposito ma wielu wrogów i sporo… konkurentów. Tym niemniej wszystkie szczegóły wskazują jednoznacznie na wypadek.

– Co z Vargasem? – spytał Dar. Hernandez zmarszczył brwi.

– Pyta pan o kierownika? Człowiek pracuje w tej firmie od osiemnastu lat. A poza tym jest czysty jak łza. Nie ma na swoim koncie nawet mandatu.

– Pan Esposito pozwał firmę o odszkodowanie – zauważyła cicho Sydney.

Kapitan potrząsnął głową.

– W momencie katastrofy Vargas był w głównym baraku, gdzie rozmawiał przez telefon z jednym z architektów. Możemy sprawdzić billingi i przesłuchać architekta. Moim zdaniem jednak Vargas jest czysty. Czuję to w kościach.

– Instynkt? – spytał Darwin zaciekawiony jak zawsze, gdy policjanci oddawali się dedukcji. Prawie wierzył w ich szósty zmysł.

Hernandez spojrzał na niego z ukosa, jawnie doszukując się w tej uwadze sarkazmu. Nic wszakże nie powiedział.

Milczenie przerwała Syd.

– Dokąd koroner zabrał ciało?

– Do kostnicy miejskiej – odrzekł kapitan, wciąż wpatrując się w Minora zimnymi, ciemnymi oczyma. W końcu przeniósł wzrok na Sydney. – Zamierza pani tam pojechać?

– Prawdopodobnie.

Hernandez wzruszył ramionami.

– Trup Esposito nie stanowił szczególnie ładnego widoku, kiedy tu przyjechaliśmy… Wątpię, czy w kostnicy prezentuje się choć odrobinę lepiej. Ale cóż… każdy może spędzać niedzielę tak, jak lubi.


***

Dar zauważył w ostatnich latach, że w filmach kostnice zawsze były wypełnione nagimi ciałami pięknych młodych kobiet oraz koronerami, w których role wcielali się przywodzący na myśl tłuste wieprze aktorzy o nieczułych twarzach. Lekarz sądowy hrabstwa San Diego, doktor Abraham Epstein, był jednak niskim, starannie ubranym mężczyzną tuż po sześćdziesiątce, który przemawiał tak cicho i poważnie, że przywodził na myśl raczej wyjątkowo szczerego właściciela zakładu pogrzebowego. Darwin i Syd, pragnąc obejrzeć zwłoki Esposito, nie musieli również przechodzić obok żadnych trupów, lecz zgodnie z nową procedurą siedzieli w niewielkim, ładnym pokoju i oglądali na trzydziestodwucalowym monitorze film z oglądu ciała nakręcony kamerą wideo o wysokiej rozdzielczości. Gdy na ekranie pojawiła się twarz mecenasa Esposito, Minor aż się wzdrygnął. Czuł, że siedząca obok niego Sydney zareagowała podobnie.

– W terminologii medycznej – odezwał się cicho doktor Epstein – nazywamy coś takiego obliczem zmrożonego przerażenia. Termin jest przestarzały, lecz całkiem odpowiedni.

– Dobry Boże – jęknęła Syd. – Widziałam w życiu wiele trupów i wiele z tych osób zmarło wskutek gwałtownej śmierci, nigdy jednak…

– Taka mina – podjął lekarz – zdarza się rzeczywiście niezwykle rzadko. Zwykle zjawisko śmierci, nawet śmierci gwałtownej, eliminuje większość lub całość emocji… przynajmniej póki nie rozpocznie się stężenie pośmiertne. Chociaż w rzadkich przypadkach, zwłaszcza gdy dochodzi do zgonu w wyniku ciężkiego i natychmiastowego urazu… na przykład na polu bitwy…

– Bądź też w wyniku załamania się podnośnika nożycowego – wtrącił Dar.

– Właśnie – przyznał doktor Epstein. – Jak widzicie, szczyt czaszki został nie tylko rozcięty i zdarty, jak to mówimy, lecz sama czaszka została także gwałtownie ściśnięta. Większa część substancji mózgowej wydostała się, reszta natomiast straciła kontakt z centralnym układem nerwowym nieboszczyka w czasie krótszym, niż zajmuje przemieszczenie się po ciele impulsów nerwowych.

Przez moment siedzieli w milczeniu, które przerywał jedynie cichy odgłos wciskania klawiszy kieszonkowego kalkulatora, gdyż Dar znów coś przeliczał. Oblicze Jorge Murphy’ego Esposito gapiło się na nich z wielkiego monitora. Oczy mecenasa patrzyły gdzieś w górę, jakby mężczyzna przed śmiercią obserwował opadającą na niego gilotynę, usta miał otwarte wręcz niemożliwie szeroko we wrzasku, który najpewniej przerwała dopiero śmierć, mięśnie jego twarzy i szyi wykrzywiły mu rysy niemal do absurdu przypominające postaci z kreskówki – a wszystko to pod odciętym czubkiem czaszki. Pozostałe kości i resztki włosów nadawały prawnikowi wygląd człowieka, któremu zerwało połowę peruki.

– Doktorze Epstein – odezwał się w końcu Minor – zgodnie z moimi obliczeniami, gdyby platforma znajdowała się na maksymalnej wysokości… czyli takiej, o jakiej nam wspomniał kierownik budowy i nieliczni pracujący dziś na budowie robotnicy… utrata płynu hydraulicznego oznaczałaby, że platforma osiągała niemal maksymalną prędkość opadania prawie natychmiast. Musiała zatem spaść na pana Esposito w czasie krótszym niż dwie sekundy.

Lekarz sądowy powoli pokiwał głową.

– Jest to zgodne z badaniami nad tak zwanym obliczem zmrożonego przerażenia. Aby doszło do takiego zjawiska, mózg ofiary musi zostać… odłączony… od układu nerwowego w 1,8 sekundy lub jeszcze szybciej. Wtedy wyraz twarzy zachowuje obraz lęku, który przeżyła ofiara.

Darwin spojrzał na Syd.

– Jak daleko w twojej opinii znajdowało się ciało Esposito od słupa, w którym poluzowano śrubę, powodując wyciek płynu hydraulicznego?

– Platforma miała niecałe cztery metry szerokości – odparła Sydney. – Mecenas znajdował się na stronie przeciwnej od kolumny z wykręconą śrubą, a jego głowa wystawała na kilka centymetrów z podpórek nożyc. Moim zdaniem raczej próbował uciec.

– Sądzisz, że zdołałby poluzować tę śrubę i przeskoczyć tak wielką przestrzeń w niecałe dwie sekundy? – naciskał Minor.

– Na pewno nie – odrzekła kobieta. – W dodatku jeśli, co zresztą sugeruje jego mina, Esposito rzeczywiście widział upadek platformy, usiłowałby instynktownie… jak każdy na jego miejscu… skoczyć do przodu zamiast pod platformę. Nikt w takim przypadku nie wbiegałby pod spadający beton i nie przyciskał się do ściany.

Dar odłożył kalkulator – Jest coś jeszcze – dorzucił doktor Epstein, po czym poprowadził ich do laboratorium, które mieściło się między poczekalnią i metalowymi szufladami kostnicy. Tutaj na półkach leżały różne worki, większość opatrzona etykietkami z międzynarodowym symbolem oznaczającym materiały skażone. Lekarz wyciągnął z jednej szuflady jakieś pudełko, nałożył jednorazowe rękawiczki chirurgiczne w typie, jakiego używali sanitariusze od początku epidemii AIDS, identyczne wręczył zarówno Darwinowi, jak i Syd. Rozwinął jeden z przezroczystych worków. Nalepka na nim głosiła: ESPOSITO, M. JORGE i miała dzisiejszą datę oraz numer sprawy.

– Policja oczywiście wszystko uwieczniła na fotografiach i kasetach wideo – powiedział doktor Epstein – powinniście jednak coś państwo zobaczyć.

Otworzył worek, wyjął z niego ubranie mecenasa i rozłożył je na stole z nierdzewnej stali. Stół wyposażony był w rowki na spływającą z ciała krew.

Minor zauważył, że prążkowany garnitur należał raczej do tych tańszych, a pokrywająca go krew i kawałki mózgu bynajmniej nie dodały mu atrakcyjności. Biała koszula była niemal zupełnie czerwona. Esposito nosił krzykliwy, żółty krawat, obecnie ubrudzony plamami w odcieniu karmazynu.

Lekarz sądowy podniósł rękawy marynarki garnituru prawnika, a potem rękawy koszuli.

– Popatrzcie – rzucił.

Syd natychmiast skinęła głową.

– Krew… ludzka tkanka… ale nie ma płynu hydraulicznego.

– Dokładnie – przyznał doktor Epstein modulowanym, bolejącym tonem. – Nie było płynu hydraulicznego na rękach ofiary, twarzy ani górnej części ciała. Ale tutaj…

Podniósł nogawki spodni. Dar chwycił je i uniósł bardziej do światła. Prawa nogawka spodni była aż czarna i oleista od płynu hydraulicznego. Lekarz wyjął z dna worka znoszone czarne mokasyny ze wzmocnionymi piętami. Na obu butach była krew, jednak tylko w skórę jednego – prawego – wsiąkł płyn hydrauliczny. Nawet podeszwa buta śmierdziała płynem.

– Płyn wyprysnął z rury prawdopodobnie na około dwa i pół metra – zauważyła Sydney. – Z jakiegoś powodu Esposito znalazł się pod podnośnikiem, prawdopodobnie blisko środka albo bliżej ściany, skąd nie zdołał już uciec. Odwrócił się i wskoczył w szparę między skrzyżowane podpórki podnośnika, akurat gdy nożyce się zamykały. Hydrauliczny płyn rozlał się podczas jego skoku i dlatego tylko nogawki spodni i prawy but są nim nasączone.

– Co mogło powstrzymać kogoś przed wybraniem najkrótszej drogi umknięcia spod spadającej na niego dwutonowej platformy? – zadumał się Dar.

– Co albo kto? – poprawiła go Syd.

Doktor Epstein schował części garderoby do worka na dowody. Zerwał z dłoni pokrwawione rękawiczki, wrzucił je do kosza na odpady skażone, po czym wyszorował ręce nad zlewem. Sydney i Darwin zrobili to samo. Znowu znaleźli się w poczekalni. Na szczęście monitor został już wyłączony. Oboje podziękowali lekarzowi sądowemu. Doktor Epstein uśmiechnął się, choć jego oczy pozostały smutne.

– Sporo wiem o panu Esposito – oświadczył tak cicho, że Minor musiał się pochylić ku niemu, jeśli chciał usłyszeć wszystkie słowa. – Należał do adwokatów szukających klientów wśród ofiar wypadków. Prawie na pewno był ubezpieczeniowym naganiaczem. Tym niemniej spotkała go straszna śmierć, po prostu straszna. I nawet jeśli prowadzący śledztwo kapitan Hernandez i jego ludzie nie wydają się zainteresowani sprawą, w mojej opinii należy zgłosić jego zgon jako podejrzany.

– Bardzo podejrzany – zgodziła się Syd.

– To było morderstwo – ocenił stanowczo Darwin.

We dwoje wyszli w ulewny deszcz.

Загрузка...