Nigdy nie powiedziałem Barbarze o Dalat – pomyślał Dar, gdy nalał im obojgu po drinku i wyjął garnki do spaghetti. „Mimo iż byliśmy z sobą tak blisko, nigdy jej o tym nie mówiłem. Ani jej, ani Larry’emu. Nikomu! Ależ dziwnie się sprawy układają” – dyskutował sam z sobą w myślach. „Dwa razy próbowali mnie zastrzelić rosyjscy zabójcy. No dobrze, powiem”. Stuknął swoją szklaneczką o naczynie Syd. Kiedy popijali doskonałą whisky, zaczął przygotowywać makaron i sos. Oboje milczeli, zatopieni w natłoku myśli.
Dalat było i jest dużym wietnamskim miastem wyżynnym położonym u stóp góry Lang Biang, około osiemdziesięciu kilometrów od wybrzeża. W roku 1962 prezydent Kennedy i rząd Stanów Zjednoczonych, okazując swoją solidarność ówczesnemu prozachodniemu reżimowi (Dar nie mógł sobie przypomnieć nazwiska rządzącego), przekazali Wietnamowi Południowemu pluton i inne materiały radioaktywne, a także pomogli przy budowie reaktora atomowego w Dalat. Reaktora używano do produkcji radioizotopów, służących celom badawczym i medycznym, ale – co ważniejsze – stał się on symbolem statusu Wietnamu Południowego. Uosabiał też gest współpracy i przyjaźni Ameryki.
Nadszedł marzec roku 1975. Nixon i Kissinger uznali się za pokonanych, toteż wycofali się z wojny, pozostawiając jej rozstrzygnięcie Wietnamczykom. Wyposażyli odpowiednio żołnierzy wietnamskich, natomiast sześćset tysięcy amerykańskiej piechoty, żołnierzy marines, sił powietrznych i innych wojsk wróciło do domu. W wyniku walk i potyczek kolejne poamerykańskie bazy, twierdze i miasta wietnamskie przejmowali partyzanci Wietkongu wraz z regularną armią Wietnamu Północnego. Po dziesięciu dniach zajęli Sajgon, a sytuację w ambasadzie amerykańskiej – chronionej jedynie przez symboliczną ekipę komandosów – można było nazwać, mówiąc oględnie, totalnym chaosem. Przy brzegu zaś czekała ogromna flota morska, gotowa w każdej chwili odpłynąć, wywożąc ostatnich umykających dyplomatów, przedstawicieli różnych służb i żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej.
W środku całego tego zamieszania, wśród płonących akt, uciekających rodzin, opuszczonego sprzętu, tysięcy wietnamskich „pomocników” błagających o zabranie do Stanów, w ambasadzie amerykańskiej zjawili się dwaj południowowietnamscy technicy i nieśmiało przypomnieli Amerykanom, że reaktor w Dalat nadal działa, służąc równocześnie jako magazyn plutonu do produkcji broni nuklearnej. Poinformowano o tym fakcie ambasadora i najwyższego rangą wojskowego, którzy mimo zamieszania zdołali polecić wietnamskim technikom natychmiastowy powrót do Dalat i wyłączenie reaktora, czyli przeprowadzenie awaryjnej procedury zamknięcia. Technicy mieli następnie przewieźć cały materiał radioaktywny, szczególnie pluton, do Sajgonu, gdzie miał on zostać załadowany na czekające okręty.
Wietnamscy technicy odparli, że zrobią to bardzo chętnie, lecz z całym szacunkiem przypomnieli też generałowi i ambasadorowi, że miasto Dalat właśnie przejmuje Wietkong oraz oddziały armii Wietnamu Północnego, że wróg obstawił wszystkie drogi i linie kolejowe do Sajgonu oraz całe wybrzeże, a wszelkie zaplanowane wcześniej odloty i przyloty na maleńkie lotnisko w Dalat zostały anulowane właśnie z powodu bliskości tej armii. Cała załoga reaktora uciekła, a sam reaktor pozostawał włączony i nikt go nie obsługiwał. Dwaj technicy opisali swoją ucieczkę – pod ciężkim obstrzałem – małym lekkim samolotem należącym do brata młodszego technika, który przypadkiem był kapitanem w południowowietnamskim lotnictwie, i który podrzucił ich niemal pod sam Sajgon, lądując w polu niedaleko drogi krajowej (na której panowało straszliwe zamieszanie), po czym od razu odleciał do Tajlandii. I chociaż obaj byliby najszczęśliwsi, gdyby mogli wrócić do Dalat i pomóc swoich drogim amerykańskim przyjaciołom, byli w zasadzie jedynie pracownikami niższego szczebla technicznego, toteż nie mieli najmniejszego pojęcia, jak wyłączyć reaktor. A poza tym, wedle własnej opinii, zaryzykowali życie, przybywając tutaj i mówiąc o zaistniałym problemie, w ten sposób więc chyba zarobili… na podróż do Stanów Zjednoczonych i nowe życie.
– Mamy gdzieś w pobliżu jakichś jajogłowych od spraw jądrowych? – spytał ambasador. – Kogoś, kto przypadkiem wie, jak wyłączyć reaktor, a później wywieźć z Dalat pluton?
Okazało się, że rzeczywiście mieli kogoś takiego. Na pokładzie atomowego lotniskowca, cumującego przy brzegu, znajdowało się akurat dwóch amerykańskich członków Komisji Energii Atomowej, a także Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Jeden nazywał się Wally Henderson, drugi John Halloran. Żaden z nich nie był żołnierzem, wręcz przeciwnie – obaj byli miłymi, roztargnionymi naukowcami, i żaden z nich nigdy nie usłyszał ani o Dalat, ani o południowowietnamskim reaktorze. Przypadkiem znaleźli się w pobliżu wybrzeża Wietnamu, ponieważ kilka okrętów wojennych wchodzących w skład floty ewakuacyjnej transportowało na swoich pokładach pewne ilości broni nuklearnej i Departament Obrony uznał za rozważne posiadanie wśród całego tego zamieszania kogoś mądrzejszego niż technik lub inżynier atomowy wyszkolony przez marynarkę wojenną. Kogoś, kto znał się na współczesnej broni jądrowej i reaktorach pokładowych. Ot tak, na wszelki wypadek.
Wally Henderson i John Halloran zostali natychmiast przetransportowani helikopterem do chaotycznego mrowiska, jakim był obecnie Sajgon, poinformowani o problemie i zabrani do Dalat wraz z dwunastką marines. Rozkazy – zarówno wobec naukowców, jak i dla żołnierzy – były dość proste: zamknąć reaktor, nie pozwolić mu eksplodować, zabezpieczyć przed ewentualnością wycieku podczas potencjalnego ostrzału ze strony wroga, uratować maksymalną ilość radioaktywnego izotopu, odzyskać znajdujący się tam pluton w ilości około osiemdziesięciu gramów i wrócić z nim do Sajgonu. Jeśli okaże się, że lotnisko przejął przeciwnik, należało spróbować przejść dżunglę, dotrzeć do wybrzeża i tam przez radio poprosić o ciężarówkę. Niezależnie od kosztów, musieli przywieźć z sobą pluton.
Z dwunastu marines czterech było snajperami. Do tych ostatnich należał Dar Minor, dziewiętnastolatek, który przed terminem ukończył college, specjalizując się w fizyce, o czym nie wiedział ani nikt w wojsku, ani w ambasadzie; w każdym razie jego wykształcenie nie było powodem przydziału do misji w Dalat. Kiedy wylądowali w mieście starym handlowym DC-3, naprędce przystosowanym do przewozu materiałów radioaktywnych, ośmiu komandosów, łącznie z dowódcą – porucznikiem – pozostało na lotnisku do ochrony samolotu przed atakującymi Wietnamczykami, podczas gdy Dar i pozostałych trzech marines towarzyszyło Wally’emu i Johnowi w drodze do reaktora. Była siódma i poranne mgły dopiero się rozpraszały.
Reaktor był opuszczony, żołnierze Ludowej Armii Wietnamu uciekli, a wszystkie bramy i drzwi dosłownie stały otworem. Wróg jeszcze się nie zjawił. Młodemu Darwinowi Minorowi obiekt skojarzył się z makietą Fort Knox z filmu Goldfinger o Jamesie Bondzie, który widział jako ośmiolatek. Budowla stała na niskim wzgórzu, była ogromna, miała żelbetowe ściany i kopulasty dach. Do reaktora należało się wspiąć prawie półtorakilometrowym, trawiastym zboczem. Samą budowlę otaczały trzy rzędy drutu kolczastego, rozmieszczone w stumetrowych odstępach. Czterej żołnierze marines, dowożąc dżipem dwóch naukowców do głównego budynku reaktora, po przejechaniu każdego ogrodzenia zamykali za sobą kolejne bramy. Oprócz stromej półtorakilometrowej drogi z Dalat, którą przybyli, wszędzie wokół reaktora rozciągała się gęsta dżungla. Reaktor górował jednak nad otwartym terenem. Każdy snajper, nawet tak niedoświadczony jak dziewiętnastoletni Dar, taki teren natychmiast jednoznacznie kojarzył z najstraszliwszym niebezpieczeństwem.
Chociaż młody i „świeży”, Dar był dowódcą dwuosobowego zespołu. W teorii snajperzy wchodzili w skład korpusów marines, czyli amerykańskiej piechoty morskiej – od roku 1968, a zatem odkąd odkryto i uznano ich znaczenie w wojnie oraz zaaprobowano organizację i szyk plutonów snajperskich w każdej kwaterze głównej pułku, a także w każdym batalionie rozpoznawczym. W teorii pluton snajperski powinien składać się z trzech oddziałów – każdy oddział z pięciu dwuosobowych zespołów i dowódcy – starszego podoficera, zbrój mistrza oraz oficera. Czyli że siłę plutonu teoretycznie stanowili: jeden oficer i trzydziestu pięciu podległych mu ludzi. Także w teorii batalion rozpoznawczy składał się z jednego oficera i trzydziestu ludzi. W teorii. W rzeczywistości bowiem snajperzy marines działali – zarówno podczas tej wojny, jak i wojny w Korei oraz II wojny światowej – w zespołach dwuosobowych; w zespołach tych obaj mężczyźni byli strzelcami wyborowymi, ale to dowódca zespołu miał decydujące zdanie, drugi snajper zaś pełnił rolę tak zwanego obserwatora.
Podczas misji w Dalat Darwin był dowódcą zespołu drugiego i jako taki nosił sportowy, samopowtarzalny karabin Remington 700 kaliber 7,62 milimetra, który po modyfikacji i dostosowaniu do potrzeb wojska został przemianowany przez piechotę morską na M40. Jego obserwator był uzbrojony w wyborowy M-14. Na początku wojny wietnamskiej pierwszym obserwatorom wchodzącym w skład zespołów snajperskich wydawano standardowe, maszynowe M-16, toteż żołnierze marines doświadczyli na swoich skórach niebezpiecznej wady tych karabinów, czyli braku dokładności przy dalszych strzałach. Powrócono zatem do wyborowych M-14.
Na potrzeby tej misji dwa zespoły snajperskie targały więcej broni i amunicji, niż mężczyźni mogli unieść. Dar obliczył, że z racji końca wojny Stany Zjednoczone pozostawiają w Wietnamie sprzęt wartości dziesiątek miliardów dolarów. Jakie znaczenie w obecnej sytuacji ma jeden czy dwa karabiny więcej? Drugi dżip zapełniono zatem czterema dodatkowymi snajperskimi M40, dwoma dodatkowymi M-14, po jednym dodatkowym bębnie do karabinu M40 na każdy zespół, i skrzynkami amunicji. Każdy z czterech żołnierzy marines miał własną lornetkę i krótkofalówkę, oba zespoły natomiast dzieliły radio PRC-45 o dużym zasięgu, przez które snajperzy mogli wezwać artylerię albo jednostki powietrzne. Każdy obserwator oprócz zwykłej lornetki niósł także specjalną, mocną lunetę zwiadowczą. Drugi dżip wiózł również dwa ciężkie urządzenia noktowizyjne oraz cztery lunety AN/PVS2 Starlight montowane do wyborowych M-14. Jedno z dużych urządzeń noktowizyjnych stało na statywie trójnożnym, drugie natomiast znajdowało się na perle ich arsenału, czyli karabinie maszynowym Browning M2 kaliber.50, który specjalnie zmodyfikowano, aby funkcjonował jako jednostrzałowa broń snajperska. Dla browninga do użytku w świetle dziennym wieziono także powiększający dwudziestokrotnie celownik optyczny Unertl.
Obserwator Dara był dwudziestodwuletnim czarnym kapralem z Alabamy. Na imię miał Ned. Ned strzelał więcej od Darwina, ale to Dar zakończył z wyższym wynikiem cały kurs, który składał się z dwustu pięciu godzin oficjalnego szkolenia snajperskiego (teoria), sześćdziesięciu dwóch godzin praktyki, pięćdziesięciu trzech godzin treningu polowego oraz osiemdziesięciu pięciu godzin ćwiczeń taktycznych. Prawdziwym asem w obu oddziałach był sierżant Carlos, starszy od nich, bo trzydziestodwuletni żołnierz, który jako jedyny z ich czwórki brał udział w walce. Obserwatorem Carlosa był inny dziewiętnastolatek imieniem Chuck. Chuck pochodził z kalifornijskiego Pało Alto.
Zaparkowali dżipy w jednej z wielu pustych przybudówek, a podczas gdy dwaj specjaliści atomowi zabierali się do pracy, szybko obejrzeli osobliwie pustą sterownię reaktora. Następnie wspięli się na zewnętrzne balkony, gdzie zamierzali pełnić straż przez następne czterdzieści osiem godzin. Carlos zachwycił się układem reaktora pod kątem ewentualnej strzelaniny. Nad urządzeniami sterowni znajdowały się bowiem dwa pełne, betonowe balkony, jeden na wysokości czwartej kondygnacji, drugi tuż pod samą kopułą na wysokości osiemnastu metrów. Ściany obu balkonów były nieznacznie mozaikowe – w tym sensie, że mniej więcej co dwadzieścia kroków beton podnosił się o metr ponad przeciętną ścianę o wysokości stu dwudziestu centymetrów. Według sierżanta Carlosa powstało w ten sposób coś na kształt blanków. Aby jeszcze lepiej wykorzystać ten efekt, czterech marines szybko wniosło ponad osiemdziesiąt worków z piaskiem z opuszczonych posterunków wartowniczych poniżej, tworząc dzięki nim częściowo przesłonięte i umocnione pozycje strzeleckie.
Żelbetowe ściany siedmiokondygnacyjnej budowli miały trzy i pół metra grubości, a ścianki balkonu – metr dwadzieścia. Chociaż kilka niskich przybudówek stało w pobliżu podstawy budynku reaktora, to balkony znajdowały się wyżej niż ich dachy, a pole ostrzału z balkonów było pełne i niczym nie zakłócone w żadnym kierunku. Na oba poziomy i do głównej sterowni wchodziło się jedynie przez wewnętrzne korytarze i drabiny. Oprócz balkonów budynek reaktora nie został wyposażony w żadne okna.
– Cholera – mruknął sierżant Carlos, gdy zmęczeni skończyli umacniać wybrane stanowiska workami z piaskiem. – Gdyby Davy Crockett, Jim Bowie, pułkownik Travis i reszta tamtych facetów miała bronić z naszymi pukawkami tutejszego reaktora zamiast zasranego, starego Alamo, moi przodkowie nigdy by ich nie powybijali i nie przejęliby fortu.
Wally’emu i Johnowi czterdzieści dwie godziny zajęło wyłączenie reaktora, odnalezienie i załadowanie izotopów oraz odszukanie oznaczonego pojemnika z osiemdziesięcioma gramami plutonu, który mógłby posłużyć do produkcji bomby. Wróg zjawił się przy reaktorze Dalat trzy godziny po marines.
Godzinę po przybyciu Dara porucznik Hale połączył się z nimi przez radio z lotniska. Ośmiu przebywających w budynku komandosów piechoty morskiej – także wyekwipowanych w poważną broń – broniło go przed ostrzałem zbliżającej się grupy wroga. Podejrzewali, że mają do czynienia z batalionem Wietkongu. Pół godziny później człowiek porucznika Hale’a poinformował, że połowa marines łącznie z porucznikiem zginęła, pozostali zaś nadal walczą z wciąż nacierającym wrogiem. Teraz była to ich zdaniem w pełni zmechanizowana kompania armii Wietnamu Północnego. DC-3 niestety odleciał, pozostawiając ich samym sobie. Ludzie Hale’a chcieli się ewakuować, ale ani śmigłowce szturmowe, ani helikoptery nie mogły się zbliżyć do terminalu z powodu potężnego ostrzału przeciwlotniczego z linii okolicznych drzew.
Przez kolejną godzinę Darwin i pozostali trzej marines na balkonach reaktora słuchali odległego terkotu karabinów maszynowych: charakterystycznych serii z M-16 i M60, jeszcze bardziej wyrazistego grzechotu kałasznikowów, czyli AK-47, głośnych, tępych stukotów moździerzy i huku armat czołgowych. Sierżant Carlos powiedział, że po raz pierwszy od przybycia do Wietnamu słyszy kanonady czołgów wroga.
Nagle wszelkie odgłosy strzelaniny urwały się. Cisza była tak straszna, że Minor wręcz poczuł ulgę, kiedy na głównej drodze z Dalat pojawili się pierwsi partyzanci Wietkongu w zarekwirowanych armii wietnamskiej dżipach, a także kilka lekkich pojazdów opancerzonych i rząd ciężarówek.
– Patrzcie na to – zawołał sierżant Carlos.
Browninga M2 kaliber.50, ze specjalnym celownikiem Unertl, umieścili wcześniej na szerokiej ścianie między workami z piaskiem. Kiedy Chuck i Ned obserwowali teren przez powiększające dwudziestokrotnie lunety snajperskie, sierżant Carlos otworzył ogień z browninga do odległej o nieco ponad dwa kilometry kolumny partyzantów. Broń sprawiła się doskonale. Pierwszy pocisk zmienił głowę kierowcy dżipa w rozpryskującą się kulę czerwonej mgły. Pod uderzeniem drugiego pocisku – wyposażonego w materiał wybuchowy – zapalił się zbiornik na benzynę dżipa i auto wybuchło, wzlatując w powietrze na wysokość piętnastu metrów. Trzeci strzał Carlosa przebił lekką stal jadącego za dżipem pojazdu opancerzonego i najprawdopodobniej zabił kierowcę, ponieważ pojazd zboczył w prawo i wpadł z pluskiem do głębokiego rowu nawadniającego. Czwartą kulą sierżant wysadził w powietrze blok cylindrów trzeciego samochodu w rzędzie – dwuipółtonowej ciężarówki, która natychmiast utknęła, blokując drogę reszcie przemieszczającego się za nią konwoju. Partyzanci wyskoczyli z pojazdów i rozbiegli się na wszystkie strony, znikając w dżungli.
Sierżant Carlos kontynuował spokojny ostrzał, podczas gdy pozostali trzej mężczyźni spoglądali przez lunety. Carlos zawsze strzelał tak długo, aż nie został zniszczony lub nie padł na ziemię ostatni z celów. Wszystkie ciężarówki opustoszały, a Wietnamczycy zniknęli. Zapewne wezwali przez radio wsparcie i czekali na armię. Tymczasem sierżant wysadził w powietrze pociskami z materiałem wybuchowym kolejne trzy ciężarówki. Poranne powietrze wypełniły płomienie i dym.
– Zobaczcie, jak bardzo strzały z ponad dwóch kilometrów szkodzą na morale – oświadczył Carlos. Zostawił potężnego browninga, wysłał zespół Dara na niższy balkon, po czym poszedł przygotować własnego M40 do walki na bliższą odległość. Planowali strzelać na siedemset trzydzieści metrów lub mniej.
Minor stale słyszał od wszystkich, że historie z czasu wojny zapadają w pamięć i wciąż wracają, toteż wielu byłych żołnierzy opowiada je latami. On sam jednakże nigdy nikomu nawet nie wspomniał o czterdziestu ośmiu godzinach w Dalat. Jego wspomnienie tych dwóch dni leżało mu jedynie na duszy niczym duży, ciężki, nieruchomy kamień.
Zwiadowcy Wietkongu zaczęli do nich strzelać z linii drzew jakieś dwadzieścia minut po zatrzymaniu pierwszego konwoju przez sierżanta. Carlos i Darwin strzelali ze swoich M40 kaliber 7,62 milimetra, mierząc w każdego partyzanta, który wyszedł przed pas dżungli lub zdradził się poprzez błysk lufy karabinu.
Z wyjątkiem huku pocisków z AK-47 uderzających w przybudówki albo tnących żwir pod Amerykanami – tylko nieliczne docierały do ścian budynku reaktora, ledwie je muskając – panował spokój. Dar słyszał niewiele oprócz monotonnych odgłosów M40 i cichych stwierdzeń jego obserwatora Neda: „Trafiony… padł, ale wstał… trafiony, lecz nadal się porusza… zabity… trafiony…”. I tak dalej.
Wczesnym popołudniem około stu żołnierzy Wietkongu opuściło linię drzew i zaatakowało kompleks reaktora. Darwin i sierżant zaczęli od strzelców wyborowych, którzy mieli stanowić wsparcie dla piechoty, strzelając z mniej dokładnych karabinów K-44. Były to nieco zmodernizowane stare, sowieckie karabiny snajperskie M1891/30 Mosin-Nagant kaliber 7,62 milimetra, których w II wojnie światowej używała Armia Czerwona. Gdy dwaj Amerykanie skończyli ze snajperami, rozpoczęli ostrzał saperów, zmierzających w ich stronę z ładunkami do niszczenia zasieków z drutu kolczastego zwanymi bangalore. Uporawszy się z saperami, Minor i Carlos postanowili wyszukać oficerów. Ilekroć jakiś mężczyzna w zielonym mundurze i hełmie korkowym wykrzyczał rozkaz, ponaglił gestem innych żołnierzy lub zamachał pistoletem zamiast zwykłego kałasznikowa, celowali w niego i strzelali. Kiedy przerzedzony szereg Wietnamczyków znalazł się w odległości siedmiuset trzydziestu metrów, czyli nadal ponad sto osiemdziesiąt metrów od zewnętrznego ogrodzenia, Ned i Chuck otworzyli ogień maszynowy ze swoich wyborowych M-14. Szereg pękł, a partyzanci uciekali w stronę dżungli. Niewielu dotarło do pierwszych drzew.
Żołnierze armii Wietnamu Północnego pojawili się kilka minut później. Darwin zerknął przez lunetę obserwatora i zdumiał się. Nigdy wcześniej nie widział rosyjskich czołgów T-55, a jeszcze mniej wiedział o sposobach unieszkodliwiania ich. Dwa pierwsze czołgi posuwały się drogą prawdopodobnie planując wjechać prosto w bramę, roztrzaskać ją i ruszyć dalej, wprost w stronę reaktora. Na razie nie strzelały pociskami czołgowymi kaliber.72. Cała czwórka marines zdała sobie sprawę, że komuniści nie zamierzają ich ostrzelać ani z moździerzy, ani z czołgów. Najwyraźniej ktoś na samej górze postanowił, że reaktor w Dalat należy przejąć, nie uszkadzając przy tym budynku. Darwin rozumiał już wtedy głupotę tej decyzji, ponieważ pociskami z dokładnego moździerza łatwo można było zabić czterech Amerykanów, a na grubych betonowych ścianach w najgorszym razie powstałyby zaledwie rysy i draśnięcia. Pracujący w sterowni Wally i John opowiadali później, że w ogóle nie słyszeli strzelaniny. Na szczęście dla marines, dowództwo armii Wietnamu Północnego wiedziało najwyraźniej jeszcze mniej o reaktorach jądrowych niż ambasador Stanów Zjednoczonych. Kiedy pierwszy czołg znalazł się w zasięgu tysiąca metrów, sierżant Carlos zaczął strzelać pociskami kaliber.50 z materiałem wybuchowym, celując w otwory strzelnicze.
– Żartujesz sobie chyba. – Ned usiłował przekrzyczeć hałas. – Nie zdołasz przecież rozwalić pieprzonego czołgu karabinem snajperskim.
– Ich otwory strzelnicze są co prawda kuloodporne – wyjaśnił Carlos pomiędzy poszczególnymi strzałami – ale nie są nietłukące. A cholernie ciężko prowadzi się taką maszynę, gdy nic nie widać.
Sierżant wystrzelił już osiem pocisków, gdy pierwszy czołg w końcu po prostu stanął. Minutę później żołnierze zaczęli z niego wyskakiwać i biec ku odległej linii drzew. Dar i Carlos strzelali do nich jak do kaczek. Na drugi czołg potrzeba było aż dwunastu pocisków z materiałem wybuchowym, wycelowanych w szczeliny przeziernikowe. Czołg zboczył nagle w prawo i utknął. Załoga pozostała jednak wewnątrz długo po zmroku. Amerykanie czekali cierpliwie. Dopiero po północy Wietnamczycy zdecydowali się wyjść i ruszyć pod osłonę drzew. Dar skorzystał z lunety Starlight i zastrzelił trzech. Trzeci czołg zawrócił wcześniej i ruszył z powrotem do dżungli, w ostatniej chwili posłał jednakże w ich stronę jeden wielki pocisk, pozornie z czystej frustracji, tworząc w zewnętrznym ogrodzeniu okrągły otwór o średnicy metra i podpalając część trawiastego zbocza. Kierowca tego T-55 zrobił błąd; powinien wycofać się, a nie obrócić i odjechać. Sierżant wiedział, co robić. Jednym pociskiem trafił w dodatkowy zbiornik z paliwem na prawym końcu jadącego ku drzewom czołgu. Zbiornik zapalił się i po pancerzu czołgu zaczęły skakać płomienie.
Wieczorem piechota dwukrotnie przeprowadziła atak oskrzydlający. Czterej Amerykanie starali się robić wrażenie, że jest ich więcej, biegali więc z balkonu na balkon, od jednych umocnień do drugich i strzelali we wszystkich kierunkach. Musieli uważać, aby się nie poślizgnąć i nie upaść na śliskie betonowe podłoże balkonów. Wietkong dotarł do zewnętrznego ogrodzenia w ostatnich minutach przed zmierzchem. Trzydziestu ludzi znalazło się w pasie pomiędzy pierwszym a drugim ogrodzeniem.
– Czy podłożono tu wcześniej miny? – spytał z nadzieją w głosie Chuck.
– Nie – odparł sierżant Carlos. – To jest jedyne pieprzone niezaminowane miejsce w całym cholernym Południowym Wietnamie.
Trzydziestu żołnierzy piechoty ruszyło do szturmu z krzykiem triumfu. Któryś podniósł flagę północnowietnamską. Wszyscy pędzili ku drugiemu ogrodzeniu. Czterech marines wystrzelało ich jednego po drugim.
Było po północy, kiedy kolejna grupa Wietnamczyków zaczęła się wyczołgiwać z dżungli ku zewnętrznym zasiekom. Podczas szkolenia Dar uczył się, że nowa generacja noktowizyjnych celowników optycznych stanowi w epoce Wietnamu ekwiwalent celowników bombowych typu Nor den z II wojny światowej. Uosabiały zatem najwyższe osiągnięcie techniki. W pierwszych latach konfliktu wietnamskiego mówiło się: „Noc należy do Charliego”. Teraz noc należała do marines.
Dwadzieścia pięć lat po Dalat Dar widzi w „L.L. Bean” albo jakimś innym katalogu ogłoszenie sprzedaży okularów noktowizyjnych za sześćset dolarów i uśmiecha się. W Wietnamie były bezcennym cudem, od którego mogło zależeć czyjeś życie i czyjaś śmierć, a teraz stały się numerem katalogowym NP14328, powszechnie dostępnym produktem, który w ciągu doby dostarcza FedEx. Minor nie mógł oprzeć się pokusie i w którymś momencie rzeczywiście zamówił parę. Odkrył, że stały się lżejsze i skuteczniejsze niż jego stara luneta Starlight, no a ich cena była nieporównywalnie sensowniejsza.
Przez jedno z dużych urządzeń noktowizyjnych Ned obserwował wroga aż prawie do półtora kilometra, a gdy jakiś żołnierz znalazł się w zasięgu ośmiuset metrów, Ned dawał znak Darwinowi i Chuckowi, którzy wyłapywali żółtka przez starlighty i strzelali ze swoich M-14. Sierżant Carlos spoglądał przez drugie urządzenie noktowizyjne, a później natychmiast kosił rzędy nieprzyjacielą z browninga, który strzelał celnie nawet na odległość tysiąca pięciuset metrów.
Owej nocy – co było niezwykłe dla Wietnamu o tamtej porze roku – niebo pozostało całkowicie bezchmurne. Nie było księżyca, ale gwiazdy wyglądały bardzo pięknie.
Drugiego dnia wkrótce po świcie ku reaktorowi ruszyło sześć nowiutkich T-72 i sześć T-55. Za każdym czołgiem kryła się piechota, a z dżungli do Amerykanów strzelali snajperzy armii Wietnamu Północnego.
– Nie wiedziałem, że cholerni północni Wietnamczycy mają aż tyle czołgów w tej pieprzonej armii – skomentował sierżant Carlos, przerywając co chwilę wypowiedź, aby wypluć kawałek przeżutego tytoniu.
W nastawni reaktora Wally i John zmieniali się przy pracy. Gdy jeden przesypiał godzinę, drugi podnośnikiem widłowym przewoził i ładował kolejne partie radioaktywnego materiału. Żaden z czterech marines nie przespał nawet minuty.
Sierżant Carlos przyglądał się czołgom podjeżdżającym do zewnętrznego ogrodzenia, a równocześnie rozmawiał przez radio PRC-45, tak zwany Prick 45. Dzięki temu, w momencie gdy czołgi zbliżyły się drutu kolczastego, nadleciało pięć szybkich bombowców F-4 Phantom i z wysokości sześćdziesięciu metrów spuściło na czołgi bomby burzące. Minor obserwował ze znużeniem i niedowierzaniem, jak wieżyczka pierwszego T-72 oderwała się od czołgu i wzleciała w powietrze ponad dziewięćdziesiąt metrów, czyli wyżej niż leciał phantom; pod wieżyczką wyraźnie widać było wiszące i wierzgające nogi kanoniera.
Kilka czołgów, które przetrwały atak powietrzny, zaczęło się bezsensownie kręcić w kółko. Niektóre w zamieszaniu strzelały do własnej piechoty. Trzydzieści sekund później z amerykańskiego lotniskowca Kitty Hawk nadleciały trzy myśliwce A-4D Skyhawk, które zrzuciły wokół kompleksu reaktora zbiorniki z napalmem. Dym i płomienie utrudniały Darwinowi i pozostałym marines dostrzeżenie uciekających, choć i bez tego Amerykanie wiedzieli, że mało kto przeżył.
Pozostałe godziny Darwin pamiętał mniej szczegółowo, chociaż… bardziej trwale.
Coś się stało wtedy z czasem; tylko takie znajdował wytłumaczenie tego dziwnego faktu. Czas się pokręcił, zniekształcił, osobliwie porozciągał – jego zdaniem momentami niemal do nieskończoności czy wieczności – a jednak nadal składał się z momentów, godzin i wypadków, choć nachodziły one na siebie lub z sobą współistniały. Dar odnosił wrażenie, że spadł pod horyzont zdarzeń jednej z czarnych dziur, o których zamierzał po wojnie napisać doktorat.
Rankiem drugiego dnia nastąpiło jeszcze kilka totalnych ataków piechoty. Podczas jednego z nich amerykańskie samoloty spóźniły się o pół godziny i kilkuset żołnierzy armii Wietnamu Północnego – nie partyzantów Wietkongu w czarnych spodniach i bluzach, lecz dobrze odżywionych i umundurowanych, a w dodatku świetnie uzbrojonych żołnierzy, którzy stanowili dumę generała Giapa – dotarło aż do wewnętrznego ogrodzenia. W normalnej sytuacji Darwin i jego towarzysze wezwaliby artylerię z okolicznych baz, tyle że cała amerykańska artyleria opuściła już Wietnam, a wszystkie bazy przejęła Ludowa Armia Wietnamu. Ich „małe Alamo” ratował jedynie fakt, że generał Giap wyraźnie pragnął zdobyć reaktor nietknięty.
Minor zapamiętał, że w trakcie jednego z tych ataków, rankiem drugiego dnia, lufa jego M40 częściowo się stopiła i musiał strzelać z zapasowego karabinu snajperskiego. Ned zginął podczas ostrzału Wietnamczyków tuż przed ostatnim natarciem tamtego ranka, a może tuż po nim. Darwin nie mógł sobie tego dokładnie przypomnieć. Ale zapamiętał kolejność zgonów. Ned otrzymał strzał prosto w oko, gdy spoglądał przez powiększający dwudziestokrotnie celownik optyczny. Było to koło południa. Sierżant Carlos został trafiony w pierś i szyję mniej więcej podczas wieczornej strzelaniny i zmarł, kiedy czerwone słońce zaczęło zachodzić za górę Lang Biang. Chuck zginął od gradu kul zaledwie kilka sekund przed wspięciem się na pokład sea stalliona.
Tej ostatniej nocy, gdy Wally i John wciąż pracowali i ładowali materiały, korzystając z urządzeń do obsługi zdalnej i automatów, Chuck i Dar omawiali plan B. Plan B zakładał przejście na piechotę osiemdziesięciu kilometrów dzielących ich od wybrzeża. Obaj marines wiedzieli, że obecnie nie jest to możliwe. Nie tylko dlatego, że ze wszystkich stron w dżungli otaczały ich przynajmniej dwa bataliony zmechanizowanej piechoty armii Wietnamu Północnego i może ze trzy kompanie Wietkongu. Jakoś zdołaliby ich uniknąć lub zmylić. Tyle że skoro Ned i sierżant Carlos nie żyli, Chuck i Darwin sami nie zdołaliby donieść obu ciał aż do wybrzeża, a równocześnie pomóc obu naukowcom z kilogramami radioaktywnych izotopów, plutonem i co tam jeszcze mieli. Marines nie zostawiają swoich zmarłych sępom.
Wcześniej Minor uważał tę taktykę za szczyt nieprzyzwoitości. Jak można bardziej dbać o zmarłych niż o żywych? Jednocześnie również wiedział, że nie zdradzi tej tradycji i nie zostawi na pastwę wroga Carlosa i Neda.
Wreszcie nastąpił ostatni tego dnia atak Wietnamczyków i ostatni przelot czterech wezwanych bombowców F-4, które zrzuciły bomby napalmowe. Część ładunku zapaliła przybudówki, dżipy i podstawę budynku reaktora. Dar nigdy nie zapomni smrodu palącego się ludzkiego ciała ani własnego wstydu – gdyż z powodu głodu ów zapach wywołał u niego prawdziwy ślinotok. Nie jadł wtedy już od dwudziestu godzin. Palący się ludzie krzyczeli tak przeraźliwie, że chociaż byli oddaleni od Dara co najmniej o czterdzieści pięć metrów, odnosił wrażenie, iż znajdują się zaledwie o parę kroków od balkonu. Wyraźnie pamiętał, że kulił się na podłodze balkonu, przykrywając własnym ciałem snajperski karabin, jakby chronił dziecko przed krzywdą, a tymczasem płomienie wokół budynku wznosiły się na wysokość sześćdziesięciu metrów, czyli nawet ponad dach. Powietrze było tak gorące, że bał się zrobić wdech.
Dwaj marines spędzili drugą noc, przemieszczając się z miejsca na miejsce i spoglądając przez lunety zamontowane na M-14 oraz przez duże urządzenie noktowizyjne na browningu. Wypatrzyli i zastrzelili dziesiątki wietnamskich saperów i zwykłych żołnierzy wypełzających ze wszystkich stron.
– Widziałeś kiedykolwiek Beau Gęste? - zawołał Dar do Chucka podczas przerwy w strzelaninie.
– Co takiego? – odkrzyknął przyjaciel z wyższego balkonu.
– Mniejsza o to – odparł Darwin.
Armia Wietnamu Północnego rozrzucała tymczasem granaty dymne, co było zręcznym posunięciem, gdyż w gęstym dymie niewiele było widać nawet przez mocno powiększające obraz lunety z noktowizorem, tyle że snajperzy wietnamscy również niewiele w tych oparach dostrzegali. Działali zatem także przeciwko sobie. Zwykle gdy wrogi żołnierz znalazł się w zasięgu stu metrów, mimo piekielnej zasłony złożonej z dymu i jasnego blasku otwartych płomieni, albo Chuck, albo Dar zauważał mignięcie zielonkawego munduru i zabijał przeciwnika pojedynczym strzałem. Jeśli znajdowali się akurat po tej samej stronie budynku, współpracowali z sobą skutecznie, wrzeszcząc: „Mój! Mam go!”, niczym domagajacy się piłki zapolowi gracze drużyny atakującej w Małej Lidze.
O drugiej w nocy Wally i John wspięli się po schodach, wyszli na balkon i oświadczyli, że załadowali wszystko na podnośniki. Wystarczy zapakować dżipy i odjechać. Kiedy Darwin wyjaśniał, że plany się zmieniły, Wietnamczycy nie przestawali ich ostrzeliwać. Tysiące kul trafiało w barierki balkonów, worki z piaskiem rozpryskiwały się, a dźwięki uderzających pocisków brzmiały jak spadające na płótno namiotu krople nieustającej ulewy. Rykoszety stanowiły stały element zagrożenia. Obaj marines mocno krwawili z drobnych ran i przecięć, nie sposób bowiem było się uchylić przed każdą odbitą kulą i odpryskami muru. Dar zapamiętał, że Wally zdjął okulary i wycierał je, równocześnie wpatrując się w niego zaczerwienionymi ze znużenia, lecz także szeroko otwartymi w szoku oczyma. Naukowiec ocenił jego rany, po czym spytał:
– Podczas naszej pracy była strzelanina?
Krótko potem Wietnamczycy zniszczyli radio PRC-45, na szczęście Darwin zdążył wcześniej poprosić o atak powietrzny na czwartą rano. Pierwotny plan wymagał udziału śmigłowca, który zabierze dwóch marines, dwa ciała, dwóch naukowców i ich półtonowy materiał radioaktywny. Podczas tej akcji Amerykanie zamierzali najpierw zrzucić sporą porcję napalmu i bomb kasetowych, potem wokół kompleksu reaktora miały opuścić się śmigłowce szturmowe Huey. Niestety dowództwo wątpiło, czy jeden huey da radę unieść tak duży ładunek, a wysłanie dwóch śmigłowców, którym polecono by wylądować obok siebie w całym tym dymie i ogniu, groziło katastrofą. W końcu zdecydowano się poszukać większej maszyny. Wybrano poszukiwawczo-ratunkowy helikopter sea stallion, tyle że ten musiałby w tym celu przerwać swoje aktualne zadanie, czyli transport ważnych wietnamskich polityków wraz z rodzinami i bagażami z Sajgonu na specjalny lotniskowiec.
Godzina czwarta nadeszła i minęła. Nie było ataku powietrznego, nie pojawiły się ani śmigłowce szturmowe, ani ratowniczy helikopter sea stallion… Darwin czuł, że wraz z nadejściem świtu stracą szansę na ewakuację, szczególnie że żołnierze armii Wietnamu Północnego wyposażeni byli w poważne działka przeciwlotnicze i wyrzutnie naramienne SAM. A żołnierze północnowietnamscy do tej pory znajdowali się już zapewne wszędzie wokół Dalat. Dwadzieścia minut przed szóstą Minor zamienił M-14 z lunetą Starlight na karabin snajperski M40 z dziennym celownikiem teleskopowym Redfield. Pamiętał, że ścierał krew z obiektywu, chociaż nie potrafił powiedzieć, skąd się tam wzięła i do kogo należała. Ledwie ukazała się, po raz drugi w Dalat, różanopalca Jutrzenka – Darowi ciągle przychodziła na myśl ta homerycka fraza – poczuł nadejście katalepsis. Odnosił wrażenie, że za chwilę podda się równocześnie strachowi, jak i własnej żądzy krwi. Zaczynał też powoli tracić nad sobą kontrolę, choć dotąd przez całe swoje krótkie życie potrafił nad sobą panować.
Bombowce nadleciały dokładnie o szóstej czterdzieści pięć. Sześć phantomów zrzuciło tyle bomb napalmowych, że Dar spalił sobie brwi i większość włosów. Śmigłowce szturmowe przybyły, jeszcze zanim ucichł ogłuszający odgłos silników odrzutowców, hueye poruszały się w pionie, ich działka obrotowe ostrzeliwały drzewa we wszystkich kierunkach. Żołnierze armii Wietnamu Północnego strzelali z wyrzutni naramiennych, pociski wylatywały z dżungli dziesiątkami, ciągnąc za sobą dymne smugi niczym wymyślne fajerwerki w Dzień Niepodległości. Śmigłowce szturmowe opadły bardzo nisko, sunąc mniej więcej metr nad trawą i spłaszczonymi ogrodzeniami, dosłownie przechodząc przez ściany płomieni i dopiero wtedy strzelcy otwierali ogień z działek obrotowych. Piloci woleli trzymać maszyny nisko, narażając się na ostrzał z broni ręcznej, niż utrzymywać wysokość, na której śmigłowcowi groziło strącenie.
I wtedy pojawił się sea stallion, rozpraszając dym w skomplikowane spirale, które wręcz zahipnotyzowały wyczerpanego i odrętwiałego Darwina. Prawie zapomniał o konieczności ruszenia ku maszynie, tak bardzo był zafascynowany zawiłymi spiralami i wirami, w które zmieniły dym ogromne łopaty wirników. Po latach wykorzystał matematykę chaosu i za jej pomocą studiował fraktalne odmiany tego zjawiska.
Poza tym, ze wszystkich zdarzeń, które rozpoczęły się kwadrans przed siódmą tego drugiego ranka, Darwin dziś przypominał sobie jedynie jak przez mgłę wyciągającego go z balkonu Chucka, później zaś sam targał ciało sierżanta Carlosa do czekającego helikoptera, podczas gdy jego towarzysz dźwigał ciężkie zwłoki Neda, a następnie wracał, aby pomóc naukowcom w transporcie izotopów i reszty materiałów.
Absolutny priorytet miał, pokryty warstwą zatrzymującego promienie gamma ołowiu, pojemnik zawierający osiemdziesiąt gramów bezcennego plutonu, który można było wykorzystać do celów wojskowych – tak jak kilka lat wcześniej wracający z Księżyca astronauci Apollo musieli zadbać przede wszystkim o próbki skał księżycowych. Chuck podniósł go i pobiegł do helikoptera, podczas gdy Darwin wyciągał z wejścia do reaktora ostatnią skrzynię z odpadami radioaktywnymi.
Minor wciąż zachowywał w pamięci idealnie wyraźny obraz Chucka trafionego tuzinem pocisków, kiedy dym rozproszył się na tyle, że biegnącego Amerykanina dostrzegli zbliżający się do wewnętrznego ogrodzenia wietnamscy snajperzy. Dar zastygł wtedy w miejscu. Wally i John znajdowali się już na pokładzie sea stalliona, on jednak pozostawał na zewnątrz, zaledwie niecałe sto metrów od dwudziestu pięciu wyborowych strzelców armii Wietnamu Północnego, którzy właśnie podziurawili kulkami Chucka. Choć czas wydawał mu się wówczas straszliwie zdeformowany, wiedział, że nie zdąży sięgnąć po karabin ani pobiec, żeby się ukryć. Patrzył na przesuwające się w jego kierunku lufy AK-47. Wydawało mu się, że widzi ich ruch w zwolnionym tempie. Nagle pojawił się nad nimi śmigłowiec szturmowy Huey, także poruszając się osobliwie powoli. Jego działko Gatling obracało się i strzelało milcząco, w każdym razie Darwin niczego nie słyszał; dziesiątki nabojów przelatywały i spadały, błyskając w promieniach wschodzącego słońca. A odbijające się od mosiądzu łusek światło stanowiło naprawdę piękny widok, oczywiście wyłącznie z estetycznego punktu widzenia. Nagle dużą grupę wietnamskich snajperów przesłoniły chmury pyłu. A kiedy pył opadł, wraz z nim runęła na ziemię większość nieprzyjacielskich żołnierzy, jakby powalił ich zamaszysty cios niewidocznego Boga.
Minor przerzucił sobie przez ramię ciało Chucka, porwał z ziemi zbiornik z bezcennym plutonem i pobiegł do helikoptera.
Aż do dziś nie pamiętał lotu powrotnego do czekającego na nich lotniskowca – z wyjątkiem ostatniego spojrzenia na migoczący wśród wirującego dymu reaktor w Dalat. Wszystkie ściany siedmiokondygnacyjnego budynku były mocno podziurawione od kul. W stosunku do grubości ścian otwory były płytkie, lecz bardzo liczne. Worki z piaskiem, które we czterech z takim wysiłkiem wtargali na balkony, kompletnie zniknęły – materiał się rozdarł, piasek rozsypał.
Darwin nie pamiętał też lądowania na lotniskowcu. Niejasno przypominał sobie panujący na pokładzie chaos i chwilę, w której wniesiono go do zatłoczonego szpitala. Wojskowy chirurg, mężczyzna w średnim wieku, spytał go:
– Jak poważnie został pan ranny?
– Nie jestem ranny – odparł Dar. – Drasnęło mnie tylko kilka odbitych pocisków i betonowych odprysków.
Rozcięli mu buty, poprzecinali brudną, pokrwawioną bluzę munduru i spodnie, po czym obmyli i obejrzeli jego poranione ciało.
– Przykro mi, synu – stwierdził chirurg. – Mylisz się, niestety. Masz w swoim ciele przynajmniej trzy kulki z kałasznikowa.
Mimo iż został znieczulony, Minor nie martwił się o siebie. Przecież zaniósł do helikoptera sierżanta Carlosa. Nie mógł więc być poważnie ranny. Pociski AK-47, zanim dotarły do niego, prawdopodobnie straciły większość swojej kinetycznej energii przy uderzeniu w ścianę reaktora albo przejściu przez na wpół pusty worek z piaskiem. Nawet nie pamiętał, że go postrzelono.
Kiedy w końcu zbudził się po operacji i przespanych czterech dniach, powiedziano mu, że ogromny lotniskowiec jest obecnie tak przeładowany uciekinierami, że sprzęt latający, który znajdował się na jego pokładzie – łącznie ze śmigłowcami szturmowymi i sea stallionem, który wyratował ich z Dalat – spychano za burtę, do morza. Trzeba było zrobić miejsce dla kolejnych helikopterów przynoszących ważne osobistości z Sajgonu.
Dar znów zasnął. A po kolejnym przebudzeniu Sajgon upadł i zmienił nazwę na Ho Chi Minh. Ostatni dyplomaci i personel CIA wychodzili na dach amerykańskiej ambasady, skąd zabierały ich helikoptery. Tysiącom wietnamskich sojuszników zabroniono zaś wstępu do budynku, którego bronili ostatni marines. Potem sami marines wsiedli do helikopterów i odlecieli.
W końcu lotniskowiec skierował się do Stanów. Ważni politycy południowowietnamscy spali w kwaterach oficerskich poniżej, podczas gdy setki komandosów i marynarzy dosłownie leżało na pokładzie, tłocząc się pod pozostałymi helikopterami i bombowcami A-6 Intruder, gdzie wszyscy ci wyczerpani wojną żołnierze próbowali się ukryć przed deszczem, który teraz padał niemal bez przerwy.
Dar zgodził się opowiedzieć Sydney o Dalat, zasugerował jednak, że najpierw przygotuje dla niej i dla siebie obiad.
– Świetny makaron – zauważyła Syd, kiedy skończyła. Darwin pokiwał głową. Kobieta podniosła w obu rękach kubek z kawą. – Opowiesz mi teraz o Dalat? Znam tylko nagie fakty.
– Niewiele mogę do nich dodać – odrzekł Minor. – Spędziłem tam jedynie czterdzieści osiem godzin w roku 1975. Chociaż poleciałem do Wietnamu kilka lat temu… w 1997. Była to sześciodniowa wycieczka, która zaczęła się w Ho Chi Minh, a zakończyła w Dalat. Amerykanów nie zachęca się do odwiedzania tego kraju, chociaż lot do Wietnamu nie jest oczywiście nielegalny. Można wyprawić się na przykład z Bangkoku liniami wietnamskimi za dwieście siedemdziesiąt dolarów albo za trzysta dwadzieścia wygodniejszym samolotem linii tajskich. W Dalat możesz się zatrzymać w zapluskwionym budynku o szumnej nazwie Hotel Dalat, w tanim podrzędnym hoteliku Minh Tam albo w wietnamskiej wersji luksusowego pensjonatu, który nazywa się Anh Doa. Ja zamieszkałem właśnie w Anh Doa. Miał nawet basen.
– Myślałam, że nie latasz jako pasażer – zauważyła Syd.
– Wyjątek od reguły – wyjaśnił Darwin. – Tak czy owak, wycieczka okazała się bardzo przyjemna. Autokar jechał drogą krajową numer 20 ze stolicy Ho Chi Minh przez Bao Loc, Di Linh i Duc Trong. Głównie wśród ogromnych plantacji herbaty i kawy. Piękne, zielone widoczki… Potem wspięliśmy się na przełęcz Pren, która leży na południowym krańcu płaskowyżu Lang Biang. A za nim jedzie się już prościutko do miasta Dalat. – Sydney słuchała, nie przerywając. – Dalat słynie ze swoich jezior – ciągnął – które noszą takie nazwy jak Xuan Huong, Than Tho, Da Thien, Van Kiep czy Me Linh… śliczne nazwy i cudowne jeziora, chociaż nieco zanieczyszczone przez przemysł. – Kobieta czekała. – Jest tam dżungla – kontynuował – ale ponad miastem i porastają ją przede wszystkim sosny. Nawet lasy i doliny mają magiczne nazwy. Na przykład Ai An, co tłumaczy się jako „las namiętności” albo Tinh Yeu, czyli „dolina miłości”.
W tym momencie Syd odstawiła kubek z kawą.
– Dziękuję za szczegółowy opis, Darwinie, ale nie bardzo mnie interesuje wygląd okolic Dalat w roku 1997. Możesz mi opowiedzieć, co się tam zdarzyło w 1975? Opis tego incydentu nadal jest poufny, ale wiem, że właśnie za akcję w Dalat dostałeś Srebrną Gwiazdę i Purpurowe Serce.
– Wszystkim marines, którzy zostali do końca, dawali potem medale – odburknął Dar, popijając kawę. – Tak właśnie postępują kraje i armie, gdy zostaną pokonane: dekorują swoich żołnierzy medalami. – Sydney milczała cierpliwie. – No dobrze – powiedział. – Prawdę mówiąc, misja w Dalat ciągle jest automatycznie klasyfikowana jako tajna, ale tajna już być przestała. W styczniu 1997 roku gazeta codzienna o nazwie „Tri-City Herald” opublikowała opowieść o akcji. Kilka innych gazet przedrukowało ją na tylnych stronach. Nie czytałem tej historii, lecz opowiedział mi ją pracownik biura podróży, kiedy rezerwowałem miejsce na wycieczkę. – Syd bez słowa popijała kawę. – Niewiele mogę powiedzieć – zastrzegł się po raz kolejny. Jego głos nawet jemu samemu wydawał się chrypliwy. Pomyślał, że może się przeziębił. – W ostatnich dniach przed ewakuacją z Sajgonu Wietnamczycy z Południa przypomnieli nam, że zbudowaliśmy dla nich reaktor w Dalat. Zostało tam nieco materiału radioaktywnego, łącznie z osiemdziesięcioma gramami plutonu. Amerykańskie dowództwo nie chciało tego oddać komunistom. Znaleźli więc dwóch bohaterskich naukowców, Wally’ego i Johna, po czym wysłali ich do Dalat po te materiały, zanim Wietkong i armia Wietnamu Północnego wkroczy na teren reaktora. Naukowcy spakowali materiał i wrócili.
– A ty poleciałeś wraz z nimi w grupie snajperów marines – dodała Syd. – I co się zdarzyło?
– Nic szczególnego – odparł. – Wally i John szukali materiałów, wyciągali je i ładowali. – Posłał jej wymuszony uśmiech. – Potrafili wyłączyć i zamknąć reaktor jądrowy, umieli obsługiwać zdalnie wszystkie urządzenia, tyle że musieli się nauczyć operować podnośnikiem widłowym. W każdym razie wzięliśmy izotopy, zbiornik z napisem „PU” i wynieśliśmy się z Dalat.
– Ale walczyliście? – spytała Sydney.
Dar poszedł sobie dolać kawy, odkrył, że dzbanek jest pusty i usiadł. Po minucie odrzekł:
– Tak, pewnie. To przecież była wojna. Nawet jeśli się już kończyła, tak jak w 1975.
– Wściekałeś się i strzelałeś – powiedziała Syd.
Minor wziął to za pytanie.
– Nie, nie wściekałem się – odrzekł. – Strzelałem, lecz nie gniewałem się na nikogo, no może trochę na dupków, którzy zapomnieli o tym cholernym reaktorze. Taka jest prawda.
Kobieta westchnęła.
– Doktor Darwin Minor jako snajper marines… Dziewiętnastolatek… Nie pasuje mi to do osoby, którą znam… którą trochę znam. – Teraz Dar czekał na ciąg dalszy. – Czy powiesz mi przynajmniej, dlaczego wstąpiłeś do piechoty morskiej? – zapytała. – I dlaczego zostałeś akurat snajperem?
– Jasne – odpowiedział, czując, że serce nagle zaczęło mu mocno walić o żebra, gdyż zrozumiał, że powie prawdę. Tak, powie jej prawdę! I w pewnym sensie będzie to znacznie bardziej osobiste niż szczegóły związane z Dalat. Zerknął na zegarek. – Tyle że robi się późno, śledcza Olson. Możemy przerwać w tym momencie moje zwierzenia? Mam jeszcze dziś wieczorem do zrobienia parę rzeczy.
Syd zagryzła wargę i rozejrzała się po pokoju. Zamknęła okiennice i zasunęła zasłony, po czym włączyła światło. Teraz cienie były równie wyraziste jak pomarańczowy blask lampy. Przez głowę Darwinowi przemknęła dzika myśl, że kobieta zaproponuje mu wspólne spędzenie nocy – tutaj, w jego domku. Puls mu przyspieszył.
– W porządku – stwierdziła. – Pomogę ci pozmywać, a potem ruszamy w drogę. Ale obiecaj, że wkrótce mi opowiesz, dlaczego postanowiłeś zostać komandosem.
– Obiecuję – odrzekł Dar nieco wbrew sobie.
Wyszli na zewnątrz i w ciemnościach rozchodzili się do swoich aut, gdy Minor oświadczył:
– Historia Dalat ma coś w rodzaju puenty. Sądzę, że głównie z tego powodu dane na jej temat nadal są poufne. Chcesz usłyszeć tę puentę?
– Pewnie – zaciekawiła się Syd.
– Pamiętasz, że powiedziałem, iż przede wszystkim chodziło o odzyskanie bezcennych osiemdziesięciu gramów plutonu, który można by wykorzystać do celów wojskowych?
– Tak.
Darwin przesuwał w prawej dłoni kluczyki od samochodu. W lewej niósł futerał z bronią.
– No cóż, Wally i John znaleźli pokryty warstwą ołowiu zbiornik oznaczony jako pluton – odparł. – Zabraliśmy go. Federalni w swej mądrości wysłali go pod strażą do dużej elektrowni atomowej w Hanford, w stanie Idaho, gdzie został ostrożnie umieszczony obok tysięcy innych podobnych zbiorników.
– No i? – podpowiedziała Sydney.
– Hm… cztery lata po mojej pierwszej wizycie w Dalat, czyli w roku 1979, ktoś wreszcie postanowił sprawdzić zawartość zbiornika. – Kobieta czekała, nie poruszając się w pachnącym sosnowymi igłami mroku. – Nie było tam wcale plutonu – powiedział Dar. – Naraziliśmy się na wszystkie te kłopoty i odzyskaliśmy osiemdziesiąt gramów polonu.
– Jaka to różnica? – spytała Syd.
– Z plutonu można zrobić bombę atomową albo wodorową – wyjaśnił. – Polon nie bardzo się do czegokolwiek nadaje.
– Jak ci naukowcy… Wally i ten drugi… George? Jak mogli popełnić tak wielki błąd?
– Wally i John nie popełnili żadnego błędu – odrzekł Darwin. – Jeden z wietnamskich techników pracujących w reaktorze przykleił zapewne wcześniej niewłaściwy symbol na puszce.
– A co się stało z plutonem?
– Według innego raportu w tejże samej gazecie „Tri-City Herold” z 19 stycznia 1997 – odparł Dar – rzecznik Ludowej Republiki Wietnamu powiedział, cytuję: „Instytut Badań Jądrowych w Dalat posiada pozostawioną przez Amerykanów porcję plutonu. Ilość ta niezbędna jest nam z powodów technicznych”.
Minor powiedział to lekkim tonem, ale zapadłe po tym milczenie Syd wydało mu się ciężkie.
– To znaczy, że – odezwała się w końcu kobieta – reaktor jest włączony i działa?
– Rosyjscy naukowcy pomogli go uruchomić Wietnamczykom zaledwie miesiąc po wygraniu wojny – odparował Darwin.