Dziesięć dni później, w niedzielny ranek, telefon w mieszkaniu Dara zadzwonił o wpół do szóstej rano.
– Cholera – wymamrotał sennym głosem Minor.
– Jasna cholera – dodała Sydney, unosząc się i podpierając głowę na łokciu.
– Wybacz mi – powiedział Darwin, po czym chrząknął lekko z bólu wywołanego przez szarpiące szwy w boku. Sięgnął po telefon przez nagie piersi przyjaciółki. Dziwnie się czuł, leżąc podczas takich rozmów na brzuchu. Nigdy nie nauczył się spać w tej pozycji, ale gojąca się bardzo powoli rana tuż pod pośladkami nie pozostawiała mu wyboru. Syd twierdziła, że wcale jej nie przeszkadza, iż Darwin czasem budzi się z krzykiem i przeklina głośno, ponieważ zapomniał się i przekręcił na bok albo na plecy.
Kula w boku nie była wielkim problemem. Lekarz pogotowia zastosował miejscowe znieczulenie i w piętnaście sekund wydłubał pocisk.
– Płytko wszedł – powiedział. – Wystarczyłby pilniczek.
Dziwnym trafem najwięcej kłopotów Darwin miał z uchem. W przyszłości będzie musiał poddać się niewielkiemu zabiegowi chirurgii plastycznej. Teraz nie dość, że leżał na brzuchu, to z przyzwyczajenia przyłożył słuchawkę do niewłaściwego ucha.
– Dar Minor, słucham – powiedział.
– Z tej strony Lawrence Stewart – odrzekł wesoło Larry. – Darwinie, musisz to zobaczyć…
– Nie, nie muszę – odwarknął Minor.
– Ależ musisz, Dar – wtrąciła Trudy. Połączenie brzmiało jak z komórki. – Zaufaj nam. Nieźle się namęczysz przy rekonstrukcji. Weź z sobą zarówno lustrzankę, jak i cyfrówkę.
Darwin westchnął. Sydney naciągnęła koc na głowę i westchnęła jeszcze ciężej niż on.
– Gdzie jesteście? – spytał Minor, mówiąc sobie, że jeśli znajdują się ponad piętnaście kilometrów od niego, nie ruszy się z łóżka.
– Ogród zoologiczny w San Diego – odparł Lawrence. Najwyraźniej odebrał żonie telefon.
– Jesteście w zoo?
Syd podniosła twarz znad koca i bezgłośnie powtórzyła słowo „zoo”.
– Tak, w zoo – przyznał Stewart. – Wierz mi, nigdy sobie nie wybaczysz, jeśli cię to ominie. – Darwin znowu westchnął. – Pospiesz się – dorzucił Lawrence. – Powitaj też ode mnie Sydney i ją również zaproś do zoo – dodał, po czym się rozłączył.
Minor spojrzał na przyjaciółkę, która wzruszyła ramionami; Dar od początku uważał, że Syd ma piękne ramiona.
– Dlaczego nie? – spytała. – I tak przecież już nie śpimy.
– Jest niedziela – przypomniał jej Darwin. – Mamy taką tradycję… że inaczej spędzamy niedzielne poranki.
Sydney roześmiała się.
– Tradycja? – zawołała wesoło. – Jeden niedzielny poranek. Wielka mi tradycja.
Dotknął jej policzka.
– Myślę, że to już jest tradycja – odparł cicho. – Weźmiemy razem prysznic?
– Słyszałam, jak Lawrence prosił, żebyśmy się pospieszyli – odrzekła kobieta.
– W porządku – powiedział Minor. – Więc ja wezmę prysznic pierwszy.
Zatrzymali się przy Dunkin’ Donuts, gdzie kupili kawę i pączki. Kubki z kawą były bardzo gorące i niewiele pomagało nawet trzymanie ich przez chusteczki. Darwin przekładał swój z jednej ręki do drugiej i potrząsał poparzonymi palcami. Syd też ogromnie się starała nie rozlać kawy. Do tej pory wiedziała już, jak strasznie Minor jest czuły na punkcie skórzanej tapicerki acury NSX.
– Zdecydowałeś się w końcu? – spytała, kiedy podjeżdżali pod wejście do ogrodu zoologicznego.
– Na co miałem się zdecydować?
– Wiesz, na co. Mówiłeś, że dasz mi odpowiedź do niedzieli. A dziś właśnie jest niedziela.
Sydney skupiła się na popijaniu wciąż gorącej kawy. Bała się oblać, zwłaszcza że sportowe auto Dara wjeżdżało szybko pod górę. Minor westchnął po raz kolejny.
– Nie wiem, czy… – zaczął.
– No dalej – ponagliła go Syd. – Czytałeś zeznania Dallasa Trace’a, Constanzy i tego Rosjanina, który przeżył…
– Tego, którego uratowałaś, tamując mu krwotok własnym paskiem. – Darwin wypowiedział to zdanie z nostalgią.
– Zgadza się – odparła Sydney. – Tak czy owak, czytałeś ich zeznania. Ta grupa oszustów… Przymierze… okazała się niestety większa, niż się spodziewaliśmy. Musimy wyłapać drani w Nowym Jorku, a następnie w okolicach… Miami.
– Nie potrzebujesz mnie tam – odparł Dar. W otwartej bramie prowadzącej do zoo stały radiowozy policyjne. Do acury podszedł umundurowany patrolowy, zerknął w szybę, pozdrowił Minora i gestem dał mu znak, że może przejechać.
– Rzeczywiście nie potrzebujemy cię – przyznała Syd – tyle że teraz tę operację prowadzą łącznie Narodowe Biuro do Spraw Przestępstw Ubezpieczeniowych i Federalne Biuro Śledcze. Akcja jest ogólnokrajowa i pewnie byłoby dobrze mieć cię w ekipie. Spróbuj chociaż przez rok.
– Nienawidzę broni palnej – wyjaśnił Darwin, skręcając na parking. Widział isuzu troopera Stewartów zaparkowanego obok ambulansu koronera i pięciu radiowozów.
– Nie musiałbyś nosić pistoletu tylko ze względu na działalność w specjalnej ekipie dochodzeniowej – naciskała Sydney. – Po prostu siedziałbyś w domu… gdziekolwiek to będzie… i przeprowadzał swoje analizy i rekonstrukcje komputerowe, ja tymczasem popracuję w terenie. A później, wieczorem, powieszę swoją kaburę podramienną na oparciu krzesła i pokochamy się przed kolacją…
– Nie nosisz kabury podramiennej – zauważył Minor.
– Psiakrew, Dar. Nie czepiaj się szczegółów.
Darwin zaparkował samochód, wysiedli i owiewani ciepłym, lipcowym wiaterkiem ruszyli ku odległemu blaskowi żółtej taśmy otaczającej miejsce wypadku.
– Syd – odezwał się cicho – dlaczego mi nie powiedziałaś, że prawie spieprzyłem wam całe śledztwo?
Kobieta dopiła kawę, wrzuciła kubek do kosza i popatrzyła na niego uważnie.
– Mówisz o zdjęciach? I o ustaleniu telefonicznego numeru do kryjówki Rosjan? Nic się nie stało, Dar. Fotografię Constanzy, której Lawrence użył do identyfikacji zabójcy Esposito, zrobili faceci z FBI podczas obserwacji domu Dallasa Trace’a.
– Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś i…
Sydney dotknęła jego ręki.
– To nie ma znaczenia, Darwinie – powiedziała spokojnie. – Obrona mogłaby użyć tego argumentu, gdybyśmy jakoś wykorzystali twoje zdobycze podczas aresztowań, ale prawnicy przestępców nigdy się nie dowiedzą o nielegalnie zdobytych zdjęciach czy numerach telefonicznych. Federalne Biuro Śledcze zebrało taki sam materiał, oczywiście legalnie…
– Ale o mało wszystkiego nie spieprzyłem…
Syd zatrzymała się. Dara zaskoczyło, że uśmiechała się do niego czule.
– Popatrz na to w inny sposób, drogi doktorze Minor. Teraz nie musisz zeznawać w żadnym z tych procesów… po prostu wyślij rekonstrukcje wideo kilku wypadków Lawrence’owi. W ten sposób będziesz mógł w sierpniu pojechać na Wschodnie Wybrzeże z ekipą dochodzeniową i ze mną.
– Nowy Jork w sierpniu – powiedział Darwin i natychmiast sobie uświadomił, że jego ton mógłby świadczyć o podjętej decyzji.
Sydney ścisnęła mu dłoń, a następnie ruszyli w stronę żółtej taśmy otaczającej wejście do klatki jakiegoś dużego zwierzęcia. Wszędzie wokół stała policja.
Asystentka dyrektora zoo próbowała wyjaśnić sprawę.
– Carl opiekuje się Emmą od piętnastu lat… ponad piętnastu – mówiła między jednym a drugim szlochem. Twarz miała zarumienioną i co chwilę wycierała sobie czerwony nos. – Ten człowiek naprawdę kochał Emmę. Tak bardzo się o nią martwił przez ostatnie dwa tygodnie. Wiecie, zaparcie może się dla słonia skończyć śmiercią…
– Słoń Emma – powiedział kapitan Hernandez.
– Oczywiście, że Emma jest słoniem! – odparła asystentka dyrektora, nie przestając szlochać. Kobieta nosiła długie, żółte, gumowe rękawiczki. Znajdująca się obok w klatce wspomniana słonica zatrąbiła tak smutno, jak matka Dumbo przywołująca swojego malca. – A teraz… teraz… prawdopodobnie trzeba ją będzie uśpić – dodała, żałośnie opuszczając ramiona.
Hernandez poklepał zdenerwowaną kobietę po plecach. Lawrence, Trudy, Dar, Syd i pół tuzina mundurowych zebrało się wokół sterty ekskrementów słonia. Kupa miała prawie metr wysokości i dwa metry długości, a spod jednego jej końca wystawała para ludzkich nóg w spodniach khaki, które przywodziły na myśl uniformy pracowników zoo.
– To mi trochę przypomina tę scenę z Parku Jurajskiego - zauważył jeden z policjantów cicho, lecz tonem rozbawienia.
– A mnie odcinek Klaun Chuckles ze starego serialu Mary Tyler Moore Show - dorzucił drugi, poprawiając kaburę przy pasie. – Jak to Murray Slaughter powiedział w tym odcinku? Coś w tym rodzaju: „Mamy szczęście, że nikt więcej nie umarł. Wiecie, jak trudno jest poprzestać na jednym”.
– Aha, wtedy Chuckles był przebrany na paradę za fistaszka i słoń postanowił go wyłuskać z łupinki – zaśmiał się pierwszy policjant. – A ten facet z zoo nie był w orzechowym stroju.
– Nie, ale… – odparł drugi policjant, słabo próbując ratować swój dowcip.
– Och, cicho już bądźcie – warknął Darwin, po czym spytał lekarza sądowego, który klęczał przy zwłokach, badając stopy i nogi mężczyzny: – Kiedy miał miejsce wypadek?
– Sądzę, że krótko po północy – odparł lekarz.
– I jak mogło do niego dojść? – spytała Sydney. Lekarz wstał ciężko.
– Pani Haywood twierdzi, że Carl… czyli ten oto dozorca Emmy… martwił się od kilku dni o zaparcie swojej słonicy. W końcu ubiegłej nocy mniej więcej trzy godziny po zamknięciu zoo zmieszał mocny środek przeczyszczający z płatkami owsianymi i dodatkiem innych zbóż. Przesadził jednak z mieszanką i dał słonicy zbyt dużo.
– Oj tak, zbyt dużo, jak rany – mruknął trzeci policjant.
– Jezu – powiedział najmłodszy z mundurowych.
– Słyszałem o niepowstrzymanych wymiotach, ale nigdy nie widziałem, że można…
– Zamknij się, człowieku – przerwał mężczyźnie Minor. Wszyscy policjanci popatrzyli na niego z niechęcią. Nieźle się tu bawili.
Trudy zrobiła zdjęcia, Lawrence zmierzył długie łajno.
– Dokładnie dwa metry i trzydzieści pięć centymetrów – oświadczył, jakby mierzył długość hamowania.
– Szerokość metr siedemdziesiąt. Wysokość w najwyższym punkcie mniej więcej metr.
Dar ukląkł niedaleko nóg wystających spod sterty ekskrementów. Syd popatrzyła na niego z zaciekawieniem. Minor dotknął wypolerowanego buta martwego mężczyzny.
– Prawdopodobnie ktoś go pchnął z całych sił. Upadając, uderzył w betonowe podłoże i stracił przytomność – powiedział. – No a potem się udusił. Prawdopodobnie do końca nie odzyskał przytomności.
– No to lepiej dla niego, jak sądzę – wtrącił młody policjant z szerokim uśmiechem. – Wyobraźmy sobie nasz raport…
Darwin podniósł się tak szybko, że młody policjant z zaskoczenia zrobił dwa kroki w tył, a jego prawa ręka mimowolnie opadła na pistolet.
– Mówiłem ci, żebyś się uciszył, i nie będę więcej powtarzał – warknął Minor. Wyciągnął przy tym palec i wycelował go młodemu mundurowemu w twarz. Funkcjonariusz próbował się uśmiechnąć pogardliwie, niestety efekt zniszczyło drżenie jego warg. – Nie pstrykaj więcej fotek, Trudy – powiedział Dar. – Jeszcze nie. Proszę.
Sydney nie przestawała mu się przyglądać. Darwin podszedł do szlochającej asystentki dyrektora, pożyczył od niej żółte rękawiczki, włożył je, po czym wrócił do stosu łajna i zaczął grzebać w dalszym końcu ostrożnie, niemal z szacunkiem.
Nagle zaczął bezgłośnie płakać. Po jego policzkach spłynęły łzy, a ramiona mu się zatrzęsły.
Policjanci popatrzyli na siebie nawzajem i zakłopotani cofnęli się o kilka kroków. Lawrence zerknął na żonę.
– Larry, podałbyś mi tego węża? – spytał Darwin. Jego ramiona wciąż nieznacznie drżały, a palce w żółtych rękawiczkach wyraźnie się trzęsły.
– Lawrence – odburknął Stewart, niemniej przyniósł kapiącego wodą węża.
Dar odgarnął palcami łajno z twarzy nieżyjącego mężczyzny, a resztki spłukał jak najdokładniej wodą. Sydney zbliżyła się do sterty ekskrementów. Martwy pracownik zoo okazał się bardzo przystojnym człowiekiem pod sześćdziesiątkę, o krótkich, falujących, siwych włosach. Wyglądał, jakby spał – znacznie spokojniej niż większość zwłok wystawianych na widok publiczny w domach pogrzebowych. Minor przemył mu ponownie twarz wodą i delikatnie usunął ostatnie kawałki łajna.
– Pani Haywood – spytał asystentkę dyrektora – jak się nazywał ten pracownik?
Słonica Emma zatrąbiła ze smutkiem w klatce obok. Odgłos skojarzył im się z kobietą płaczącą z powodu straty dziecka.
– Carl – odparła Haywood. Minor potrząsnął głową.
– Chodzi mi o imię i nazwisko.
– Carl Richardson – wyrecytowała asystentka dyrektora. – Nie miał żadnej rodziny. Jego dorosła córka zginęła w ubiegłym roku w wypadku w pobliżu wulkanu gdzieś na Hawajach. Emma była jego jedyną… Zawsze próbował… – Kobieta znów przerwała. – Dzielił go tylko miesiąc od emerytury – wydukała po chwili. – Bardzo się martwił, jak Emma sobie bez niego poradzi.
Darwin pokiwał głową, po czym popatrzył na Lawrence’a i Trudy.
– Możecie porobić teraz zdjęcia – powiedział. – I zapiszcie nazwisko mężczyzny. Carl Richardson.
Stewart skinął głową i zaczął pstrykać fotografie. Minor wstał, zdjął rękawiczki i rzucił je na beton.
– Nazwiska są ważne – rzucił, jak gdyby do siebie. – Nazwisko jest…
– Elementem poznania i symbolem różnicy poszczególnych natur – dopowiedziała Syd.
– Sokrates – podsumował Dar. Zabrzmiało to jak końcowe błogosławieństwo. Następnie odwrócił się tyłem do grupy ludzi i ruszył do najbliższej toalety, aby się umyć.
Kiedy wyszedł z podwiniętymi rękawami, jego ręce, ramiona, twarz i szyja pachniały mydłem w płynie. Sydney czekała na niego na zewnątrz.
– Przepraszam – jęknął, podchodząc do przyjaciółki.
– Cicho – odparła Syd. – Jest ładny niedzielny poranek, a zoo jeszcze nie otworzyli. Może się trochę przejdziemy, zanim wrócimy do domu? Jedyna rzecz, której nie cierpię w ogrodzie zoologicznym, to tłumy.
Minor pokiwał głową. Sydney wzięła go za rękę i ruszyli w dół szeroką lecz krętą ścieżką asfaltową. Promienie jaskrawego, letniego słońca rozświetlały liście posadzonych tu drzew tropikalnych do niesamowitych odcieni zieleni. Gdzieś zaryczał lew albo tygrys.
– Hesma fobou - odezwała się po chwili Syd. Zatrzymali się w cieniu drzewa o licznych rozłożystych konarach, porośniętych maleńkimi listkami. Na pobliskiej wysepce małe małpki skakały z gałęzi na gałąź niczym idealnie zsynchronizowane ze sobą baletnice.
– Co takiego? – spytał Darwin, dziwnie jej się przyglądając.
– Hesma fobou - powtórzyła kobieta. – Czytałam o twoich Spartanach. Płacz po bitwie… upadek na kolana… roztrzęsione ręce… drżące ciało. Hesma fobou, czyli „wyzbycie się strachu”.
– Zgadza się – odparł Minor.
– Nie uważano tej reakcji za słabość – kontynuowała Sydney. – Wydawała się wtedy konieczna. Po bitwie uwalniasz się od najgorszego rodzaju demona strachu. Demona obojętności. – Dar kiwnął głową. – To trwało zbyt długo, mój drogi – dodała i ścisnęła dłoń Minora.
– I nigdy nie zapominali imion ludzi, którzy odeszli – szepnął. Wahał się kilka sekund, zanim znów się odezwał: – Imię mojej żony brzmiało Barbara, a mojemu synowi było na imię David. – Syd pocałowała go. – Jest ładny dzień – ciągnął. – Cieszmy się przez jakiś czas wizytą w zoo, a potem wróćmy do Lawrence’a i Trudy. Możemy zjeść z nimi śniadanie w jakimś lokalu z ogródkiem.
– Lawrence’a – powtórzyła Sydney.
Darwin uniósł nieznacznie brwi.
– Nazwałeś go Lawrence’em – wyjaśniła. – Nie Larrym, lecz Lawrence’em.
– Imię jest ważne – odparował. Syd uśmiechnęła się.
– Przejdźmy się więc, dobrze?
Uszli najwyżej dziesięć kroków, gdy usłyszeli za sobą jakiś hałas. Oboje równocześnie się odwrócili.
Jedna z mniejszych małp przeliczyła się nieco i skoczyła na zbyt cienką dla niej gałąź, ta złamała się i małpka przez moment spadała z wysokości przynajmniej dwunastu metrów, usiłując się po drodze schwycić wszystkimi kończynami rosnących niżej gałęzi. Niestety, poszczególne gałęzie się łamały, równocześnie jednak wyhamowywały zwierzę i osłabiały jego upadek. Kiedy w końcu małpka spadła, wydawała się jedynie zdziwiona i zaskoczona, po czym skuliła się na betonowej podstawie małpiej wyspy i zadrżała. W końcu usiadła, lecz pozostawała skulona niemal w pozycję embrionalnej. Po dziecięcemu ssała kciuk. Słońce oświetliło jej głowę i ciało małpki zadrżało jeszcze mocniej.
Wokół małpki jeszcze przez jakiś czas gęsto spadały kolejne gałązki i liście. Ponad nią wszystkie inne małpy trajkotały, piszczały, bełkotały, co w sumie brzmiało jak dziki i bezmyślny śmiech. Inne zwierzęta również podniosły hałas, rycząc, warcząc, szczekając i rżąc, aż całe zoo zmieniło się w olbrzymią kabinę pogłosową. Tylko słonica Emma bez końca smutno trąbiła, stanowiąc samotny kontrapunkt dla chaotycznego i histerycznego chóru.
Dar popatrzył na Syd. Kobieta ponownie chwyciła go za rękę, uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową.
Pozostało im jeszcze wiele pytań bez odpowiedzi, lecz rozwiązali już sporo zagadek, toteż spokojnie ruszyli ścieżką przemieszczając się od cienia przez światła znów do cienia.