Rozdział dwudziesty pierwszy

U JAK UNIESIENIE

Po pierwsze: cisza.

Wyczynowy, dwuosobowy szybowiec Twin Astir sunął przez powietrze cicho i zdecydowanie niczym jastrząb z czerwonym ogonem, szybujący i wznoszący się na niewidocznych prądach termicznych. Z zewnątrz do Dara i Syd docierał jedynie niegłośny dzięki ich prędkości szum powietrza przesuwającego się nad metalowo-płócienną konstrukcją maszyny. Kiedy znaleźli się na wysokości dwóch i pół tysiąca metrów i nadal się wznosili, oboje nałożyli maski tlenowe; wcześniej Minor pochylił się do przodu i sprawdził, czy jej maska działa poprawnie. Z powodu masek nie rozmawiali. Subtelny syk przemieszczającego się tlenu stanowił jedyny dodatek do odgłosów powodowanych przez ruch powietrza poza szybowcem.

Po drugie: światło słoneczne.

Dzień był piękny, niebo – błękitne; jedynie kilka większych obłoków sunęło nad wysokimi szczytami, poza tym nic nie zakłócało doskonałej widoczności. Słońce odbijało się od powierzchni kabiny, dając Darwinowi i Sydney pełny widok mimo wysokości trzech i pół tysiąca metrów. Na zachodzie, za pasmami wzgórz, górami i głębokimi uskokami połyskiwał Pacyfik. Na północy unosił się smog wiszący nad Los Angeles i położonymi na wschód od miasta wzgórzami. Na południowym wschodzie jarzyła się pustynia i błyszczało jezioro Salton. Na południu widać było wielką, czerwoną przestrzeń meksykańskiego stanu Kalifornia Dolna Północna, ciągnącą się daleko i widoczną poza smogiem unoszącym się nad Tijuaną i Ensenadą.

Po trzecie: bliskość.

Nawet gdyby nie pasy, Dar mógłby tylko lekko się pochylić przed siebie nad niską tablicę przyrządów i otoczyć ramionami Syd. A tak docierał do niego jedynie zapach szamponu, którym mył jej tego ranka włosy. Pamiętał strumyczki wody i piany spływające po ramionach i piersiach, gdy płukał jej włosy, a później wyciskał z nich wodę; w porannych promieniach słońca bąbelki szamponu błyskały na piersiach kochanki i jej sutkach…

Potrząsnął głową i skoncentrował się na locie.

Kiedy przyjechali rano do portu szybowcowego Warner Springs, Steve był zaskoczony, ale i zadowolony, słysząc, że Dar pragnie pożyczyć jego twin astira; zapłaty odmówił. Ken jeszcze bardziej się zdziwił, widząc Darwina Minora z kobietą.

Dar zrobił długi przegląd przedlotowy wyczynowego szybowca dwumiejscowego, a później wraz z Sydney trzykrotnie przejrzeli spadochrony i omówili ich użycie.

– Steve nie kazał mi zakładać spadochronu – zauważyła Syd.

– Wiem – odparł Dar. – Ale jeśli lecisz ze mną, musisz go nałożyć.

Był to jego stary spadochron, który Darwin wcześniej sprawdził, a teraz zacisnął pasy i wyrównał, aż idealnie odpowiadały Sydney. Robiło się coraz później i coraz goręcej, a on wciąż pouczał przyjaciółkę w kwestiach związanych z bezpieczeństwem, niebezpieczeństwem, opuszczeniem maszyny, użyciem linki wyzwalającej spadochron i samego spadochronu. Nerwowo nabijał jej głowę szczegółami, mówiąc o kontroli pionu i cięgien nośnych, zmianie kierunku, klęknięciu podczas lądowania i tak dalej.

– Czy kiedykolwiek – przerwała mu w końcu kobieta – musiałeś wyskoczyć z szybowca na spadochronie?

– Nigdy – przyznał Dar.

– A w ogóle kiedyś użyłeś spadochronu?

– Tylko raz, jakieś dziesięć lat temu – odparł. – Był to normalny ćwiczebny skok, po którym wiedziałem, że jeśli będę musiał, zdołam się ewakuować.

– No i?

– Cholernie się przeraziłem – odrzekł zgodnie z prawdą po czym wrócił do instruowania Sydney.

Raz się posprzeczali, gdyż Syd chciała zabrać półautomat SIG i dodatkowe magazynki. Dar oświadczył jej, że na pokładzie szybowca broń naprawdę nie jest potrzebna i że kabura, pistolet oraz trzy magazynki przy pasku będą jej tylko przeszkadzać, gdy usiądzie ze spadochronem i zapnie pasy bezpieczeństwa. Kobieta upierała się, że jako funkcjonariusz wymiaru sprawiedliwości ma obowiązek przez cały czas nosić broń. Darwin ustąpił jej w końcu, choć ostrzegł, że pistolet zacznie ją porządnie uwierać już pół godziny po starcie.

Tlen zabrał z powodu entuzjazmu Kena i Steve’a, gdy obaj zgodnie stwierdzili, że dzień jest odpowiedni na szybowanie falowe – najszybszy i najbardziej gwałtowny sposób wznoszenia się maszyny – toteż kolejne kilka minut Darwinowi zajęło pouczenie Syd, jak korzystać ze zbiorniczka i jakich sygnałów ręką powinna użyć, kiedy mimo maski będzie musiała go o czymś poinformować.

– Jedna ważna kwestia – dorzucił, gdy holownik Kena zaczął ciągnąć ich szybowiec na zachód, pod wiatr. – Jeśli już mowa o tlenie, staraj się nie zwymiotować w maskę.

– Co zatem mam zrobić, gdy będzie mi niedobrze?

– Jeśli poczujesz napływające mdłości, na prawo od swojego siedzenia znajdziesz małą torebkę. Zdejmij maskę i wymiotuj w torbę, a gdy skończysz, ponownie załóż maskę na twarz.

– Cudownie – mruknęła Syd. Twin astir powoli się wznosił. – Naprawdę potrafisz uprzyjemnić lot.

Jak do tej pory Sydney nie miała mdłości. Wykazywała za to spore ożywienie, kiedy Ken holował ich na zachód, ku tak zwanej szczelinie fenowej – wirowi wznoszącego się spiralnie powietrza – między chmurami soczewkowymi i górami. W końcu Ken zostawił ich na wietrze. Dar wzniósł i zawrócił szybowiec, wykorzystując siłę niewidocznych powiewów.

Był ostrożnym pilotem i wiedział, iż nawet w tak piękny, niemal bezchmurny dzień jak ten można podczas wznoszenia napotkać dużą turbulencję.

– A skrzydła powinny się tak giąć? – spytała Syd przez ramię, spoglądając z powątpiewaniem, jak twin astir próbuje wzlecieć, machając skrzydłami niczym gęś śnieżna.

– Dokładnie – odparł Dar. – Gdyby się tak nie wyginały, mogłyby się połamać. Dobrze, że się gną.

Oszacował odpowiednio czoło fali i znów przeleciał przez następną turbulencję zewnętrznych fal. Tu odkrył prawdziwy środek siły nośnej. Dalej leciał już spokojnie, łagodnie i bezdźwięcznie, aż zapierało dech.

– Mój Boże – jęknęła Sydney. – Czuję się jak w windzie.

– Jesteśmy w swego rodzaju windzie – powiedział.

– W stosunku do ziemi i gór wcale się chyba nie przemieszczamy – zdziwiła się.

– Tak rzeczywiście jest – zgodził się Darwin. – Wiatr wieje z dostateczną siłą, możemy więc właśnie teraz wykonać maksymalne wzniesienie, nasza prędkość względem powierzchni wynosi jednak zero. W ciągu minuty będę musiał wykonać kolejny zwrot i przejście, w przeciwnym razie wiatr zepchnie nas z powrotem w tamte chmury soczewkowe i stracimy sporo wysokości… teraz jesteśmy w doskonałej równowadze.

Syd zareagowała jedynie, wysuwając dłoń nad siedzenie i tablicę przyrządów. Minor wahał się zaledwie sekundę, po czym wyciągnął rękę, chwycił jej dłoń i ścisnął.

No a później, na wysokości dwóch i pół tysiąca metrów, nałożyli maski tlenowe, ot tak, dla ostrożności.

Wciąż gładko szybowali i wznosili się, skręcali w prawo, potem niczym jastrząb zawisali na niewidocznej kolumnie prądu termicznego, patrząc, jak niebo staje się coraz bardziej niebieskie, a horyzont rośnie w oczach.

Dar miał w pamięci trójwymiarową mapę kontrolowanych i niekontrolowanych przestrzeni powietrznych na tym obszarze Kalifornii – czyli od części A do części G – toteż wiedział, że obecnie znajdują się w części E przestrzeni kontrolowanej, lecz dość daleko od wszystkich wież kontroli lotów. Lecieli więc zgodnie z panującymi w powietrzu zasadami. Mogliby się wznieść aż do pułapu pięciu i pół tysiąca metrów nad poziomem morza, powyżej tej wysokości zaczynały się już bowiem trasy odrzutowców i samolotów handlowych. Darwin wyrównał szybowiec na czterech i pół tysiąca metrów. Aby utrzymać tę wysokość, musiał nieco zwiększyć prędkość lotu.

Polecił Syd na moment przejąć stery i tylko kontrolował lot, pokazując przyjaciółce, w jaki sposób wykonać skręt, nie tracąc ani prędkości, ani wysokości.

Sydney podniosła maskę i spytała:

– Może jakieś akrobacje?

Dar zmarszczył brwi, tym niemniej także podniósł maskę, czując na twarzy zimne powietrze.

– Masz na myśli akrobacje lotnicze?

– Tak – odrzekła kobieta. – Steve opowiadał mi, że potrafisz wykonać pętle, beczki i inne figury szybowcowe.

– Nie sądzę, żeby ci się spodobały – odparował.

– Na pewno mi się spodobają! – upierała się Syd.

– Załóż z powrotem maskę – polecił. – Grozi ci niedotlenienie. – Dodał jednak: – I trzymaj się… Puść drążek i zdejmij stopy z pedałów.

Znajdowali się nadal w strefie wznoszenia, lecąc szybko, pod wiatr. Teraz Darwin opuścił nieco dziób twin astira, starając się zyskać na prędkości. Bez ostrzeżenia wykorzystał ułożenie lotek i wykonał beczkę autorotacyjną równocześnie używając steru pionowego i poziomego, starając się utrzymać dziób szybowca wymierzony w punkt tuż nad horyzontem. Szybowiec sprawował się świetnie i leciał dokładnie tam, gdzie Minor go kierował.

– Tak, tak! – krzyczała Sydney. – Powtórzmy to.

Dar potrząsnął głową. Po chwili wszakże ogarnęła go chęć do dalszych popisów. „Dla dziewczyny” – pomyślał i przechylił maszynę. Dziób opuścił poniżej linii horyzontu, nieco zwiększając w ten sposób prędkość, poruszył sterem poziomym i pionowym, wyrównał lot, po czym niespodziewanie wprowadził szybowiec w pełną beczkę akcentowaną na schodzeniu wokół niewidocznej osi horyzontu. Niebo i ziemia zamieniły się przed nim miejscami, raz, drugi, trzeci, czwarty… Znowu wyrównał lot, sprawdził wysokość maszyny, skontrolował powierzchnie sterowe i prędkość pionową na wariometrze, zerknął na szybkościomierz MacCready’ego, starając się ocenić najlepszy czas przejścia do następnego prądu termicznego.

– Jeszcze, jeszcze! – krzyczała kobieta.

Dar wzniósł się dziobem do góry, aż szybowiec stanął pionowo, potem zaczął opuszczać dziób, po czym zanurkował bezpośrednio ku powierzchni, która znajdowała się obecnie około trzech tysięcy metrów pod nimi. Podczas takiego manewru pasażerowie czuli się, jakby ktoś odciął utrzymujące ich w górze sznurki i odnosili wrażenie, że elegancki szybowiec wyczynowy za chwilę trzaśnie o ziemię, zmieniając się w stos metalu i nikomu niepotrzebnego płótna. Niczym aluminiowa trumna wyrzucona z transportowca.

Syd wrzasnęła i Minor na moment poczuł się winny, po chwili jednak uznał jej krzyk bardziej za objaw radości niż strachu. Poluźnił maskę na twarzy i powiedział:

– Będziesz musiała nas z tego wyratować.

– Ale jak?!

– Pchnij drążek do przodu.

– Do przodu? – jęknęła Sydney przez maskę. – Nie do tyłu?

– Na pewno nie – odparł Dar. – Pchnij do przodu. Najpierw delikatnie.

Kobieta odepchnęła od siebie drążek i skrzydła weszły w odpowiednie noszenie. Powoli, dzięki wskazówkom Darwina Syd udało się ustawić szybowiec w pozycji poziomej. Minor spojrzał na wariometr i wiedział, że już nie tracą wysokości.

– Ten głupi wyczyn nazywa się przewrotem – wyjaśnił. Przejął stery, kazał Sydney trzymać się, po czym poderwał dziób twin astira do pionu. Prędkość szybowca natychmiast spadła, a gdy osiągnęła punkt krytyczny, Minor wykonał skręt i maszyna obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, znów celując dziobem prawie pionowo w dół. A gdy szybowiec nabrał prędkości, Darwin pozwolił mu się poruszać normalnym, spokojnym, typowo szybowcowym ślizgiem.

– Jeszcze raz! – poprosiła Sydney.

– Nie, nie sądzę – odparł Dar. Zdjął maskę i wyłączył regulator. – Przez te wszystkie wygłupy opadliśmy do dwóch i pół tysiąca metrów. Możesz zdjąć maskę i wyłączyć dopływ tlenu.

Zrobiła, jak powiedział.

– Zróbmy pętlę.

– Nie spodoba ci się – rzekł Darwin, wiedząc doskonale, że przyjaciółce pętla ogromnie się spodoba.

– Proszę.

Zanim zdołał odpowiedzieć, dostrzegł biały helikopter Bell Ranger, który pojawił się w odległości piętnastu metrów na prawo od nich i wyrównał na tej samej wysokości.

– Co za idiota! – mruknął Dar, zamilkł jednak, gdy zobaczył, jak tylne drzwiczki helikoptera się otwierają i pojawia się w nich kucający mężczyzna w ciemnym ubraniu. Potem błysnęła lufa w rękach zabójcy i w szybowiec tuż za kabiną uderzyły kule.


***

Minor przesłuchał w swoim życiu nieskończoną niemal ilość kaset z głosami nagranymi w kokpitach – czyli piętnastominutowych taśm z pomarańczowych tak zwanych „czarnych skrzynek” – i zauważył, że w ogromnej większości poważnych katastrof lotniczych pilot, pierwszy lub drugi, wykrzykiwał na końcu: „Cholera!” lub inne przekleństwo. Darwin po tonie głosu wiedział, że przekleństwa te nie wiązały się z bliską śmiercią lecz stanowiły ostatni krzyk obrażonego lub sfrustrowanego własną niemocą profesjonalisty, który w jakiś sposób popadł w kłopoty i nie potrafił się z nich wydobyć, stając się tym samym odpowiedzialnym za śmierć swoich pasażerów.

– Cholera! – krzyknął Darwin, ustawiając maszynę dziobem w dół i jednocześnie odskakując ostro na lewo, tracąc podczas tego manewru wysokość. Gdy twin astir znalazł się sto kilkadziesiąt metrów pod beli rangerem, Minor wyrównał. Helikopter przez chwilę leciał przed siebie, po czym wykonał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Zabójca wciąż strzelał. Dar wdusił hamulce aerodynamiczne i szybowiec stanął w miejscu, a następnie zaczął po prostu opadać. Pociski śmigały tuż nad kabiną. Syd zdołała wyjąć swój półautomat: sig sauera kaliber dziewięć milimetrów, wyplątawszy go spomiędzy pasów, i teraz próbowała wsunąć lufę w maleńki otwór wentylacyjny przy drzwiczkach.

– Niech to szlag! – zawołała, kiedy helikopter wyrósł obok nich i obracał się, aby dać lepszy widok strzelcowi. – Ten facet w drzwiach ma AK-47! – dodała. Zdołała uchylić prawy otwór wentylacyjny. – Przez te pasy nie mogę dosięgnąć do tych głupich, małych otworów!

– Nie odpinaj pasów! – krzyknął Darwin, rozpaczliwie usiłując wymyślić jakieś wyjście z sytuacji. „Na czym może polegać przewaga wyczynowego szybowca nad lecącym ponad trzysta kilometrów na godzinę helikopterem?” – zadał sobie w myślach pytanie. „Szybowiec potrafi wykonać pętlę, a helikopter nie…” – sam sobie odpowiedział, ale zaraz pomyślał ze złością: „Wielka mi sprawa! Może i twin astir mógłby zrobić ładną, powolną pętlę, ale beli ranger obleciałby go i do woli ostrzelał. Co jeszcze potrafi szybowiec?” – dumał rozpaczliwie. „No cóż – odpowiedział sobie – potrafimy lecieć znacznie wolniej niż oni. Ale oni mogą krążyć, cholerne gnojki”.

Helikopter ponownie pojawił się po lewej stronie. Darwin widział, że leci nim tylko dwóch ludzi: pilot, po prawej stronie z przodu, i mężczyzna w garniturze z… tak, tak… z karabinem szturmowym Kałasznikow, na tyłach. Zarówno prawe, jak i lewe drzwiczki helikoptera pozostawały otwarte. Zabójca był przypięty długimi pasami, dzięki czemu łatwo się przesuwał po ławce od jednych drzwi do drugich.

Minor poczekał do ostatniej chwili, skierował maszynę w dół dla nabrania szybkości, po czym wykonał pętlę – dokładnie w momencie, gdy twin astir wszedł w turbulencję szczeliny fenowej i pionowego ruchu powietrza.

„Za późno” – pomyślał Dar, słysząc za sobą przynajmniej dwa strzały.

Gdy się wznosili, zerknął na Sydney, która siedziała z półautomatem w obu rękach i zastanawiał się, jak poważnie zostali trafieni. Żaden z pocisków nie przeniknął na szczęście osłony kokpitu. Szybowiec nie miał silnika, który można by zniszczyć, zbiornika z paliwem, który mógłby się zapalić, ani przewodów hydraulicznych, które można by przeciąć, ta prostota maszyny oznaczała jednak, że każde trafienie w linkę sterową pozbawi ich możliwości dalszego lotu. Pocisk w lotce odebrałby Darwinowi możliwość panowania nad szybowcem. Nawet kule, które wydawały się nieszkodliwie muskać kadłub, już zmieniały przepływ powietrza i zakłócały kontrolę nad lotem.

Minor, obracając się podczas pętli, widział krążącego w odległości stu metrów na zachód beli rangera, który czekał, aż szybowiec znów znajdzie się w pozycji poziomej. Zamiast więc wyjść z pętli, Dar trzymał dziób opuszczony, pikując ku ziemi. „Błąd” – pomyślał szybko, obserwując przesuwającą się wskazówkę wysokościomierza. Instynkt kazał mu skierować szybowiec nad kaniony, wąwozy i parowy, wykorzystać tam prądy pasma i starać się schować przed snajperem za jakieś drzewa lub wzniesienie: górę czy wzgórze. Gdy zobaczył, że wysokość spada poniżej trzystu metrów, wiedział już jednak, iż popełnił błąd – prawdopodobnie zgubny w skutkach.

W dodatku nie ścigała go jakaś zwyczajna maszyna, lecz świetny helikopter, który lecąc przed siebie, mógł się obracać wokół własnej osi, przechylać się podczas skrętu równie ostro jak twin astir i krążyć, kiedy szybowiec osiągał prędkość minimalną.

Dar wszakże nie zamierzał dać za wygraną. Spojrzał przez ramię. Bell ranger unosił się nad nim, nieco z tyłu; kojarzył się z drapieżnym ptakiem, odwlekającym atak do czasu, aż ofiara skończy się kręcić.

Minor dopiero rozpoczął serię skrętów i uników. Przeleciał nisko nad rozległą doliną, szukając miejsca, na którym mógłby osadzić szybowiec, był bowiem pewien, że na ziemi on i Sydney będą mieli większe szanse niż w powietrzu. Nigdzie nie dostrzegł jednak ani łąki, ani otwartych, odpowiednich do lądowania zboczy górskich. Wszędzie pod sobą miał drzewa, głazy i linię wzgórz. Helikopter przeleciał kilkanaście metrów, po czym opadł za szybowcem; jego wirniki iskrzyły się.

– Możemy otworzyć kabinę? – krzyknęła Syd. – Chciałabym strzelić.

– Nie – odparł Dar. Skierował maszynę bezpośrednio w ścianę skalną, znalazł ciepły prąd termiczny niecałe piętnaście metrów od niej, tu wykonał ostry przechył w lewo i wzniósł się, korzystając z prądu.

Bell ranger bez trudu zrobił zwrot, dopasował tempo wznoszenia i natychmiast ruszył za nimi. Minor wyraźnie widział, że mężczyzna na tyłach uśmiecha się, podnosząc kałasznikowa.

– Tony Constanza! – powiedziała Syd. Poluźniła pasy na tyle, że mogła pochylić się do przodu i wsunąć lufę sig sauera w otwór wentylacyjny.

Zabójca strzelał seriami, mimo iż Darwin wycelował dziobem twin astira w linię wzgórz.

Pierwsza kula musnęła dziób szybowca, druga rozbiła osłonę kabiny, przeleciała między głowami Dara i Sydney, po czym przebiła pleksiglas po prawej stronie.

– Nic ci nie jest? – krzyknął Minor.

Zanim kobieta zdążyła mu odpowiedzieć, skierował dziób maszyny tuż nad daglezjami, strząsając igły z wierzchołków drzew, potem zaś mocno przechylił szybowiec i skierował go w wąską dolinę.

Helikopter zyskał wysokość, przemieszczając się znacznie szybciej nad linią wzgórz, po czym wzniósł się jeszcze wyżej i skierował na południe. Constanza wciąż strzelał z AK-47.

Darwin leciał między drzewami, nad wąską rzeką płynącą środkiem wąskiego parowu. Bell ranger obrócił się, gwałtownie skręcił i zatrzymał niemal przed nimi; krążył, a w otwartych drzwiczkach ciągle błyskała lufa karabinu szturmowego.

Minor przechylił szybowiec mocno w lewo i w tym samym momencie odczuł dwa trafienia w prawe skrzydło. Przeleciał szczelinę we wschodnim paśmie, które wcześniej zauważył i wybrał z powietrza. Maszynę niosło tutaj, ale Dar nie mógł w pełni korzystać z siły noszenia, gdy trzymał maszynę z dziobem w dole. Wleciał w jeszcze węższy parów, skrzydła twin astira dzieliła teraz od skalnych ścian odległość poniżej dwóch metrów.

Helikopter leciał za nimi.

– Muszę oddać strzał – jęknęła znów Syd, wiercąc się dziko na siedzeniu. Jej pasy wisiały luźno, więc ciałem kobiety mocno rzucało podczas ostrych przechyłów i zaskakujących wyrównań.

– Nie – powtórzył Dar. – Coraz trudniej mi kierować maszyną. Jeśli otworzymy kabinę, naszą aerodynamikę trafi szlag.

Bell ranger ryczał im nad głowami. Leciał cztery razy szybciej. Constanza wychylał się i strzelał w ich kierunku, na szczęście z niedogodnego kąta.

Szybowiec wleciał w rozleglejszą dolinę i zaczął się nieco wznosić. Kiedy niemal dotarł do chmur, Darwin przechylił szybowiec w lewo. Maszyna wyleciała z prądów termicznych i znów się wzniosła. Teraz szybowali nad pasmem wzgórz, trzysta metrów ponad rozległą, lecz zwężającą się doliną.

– Nie damy rady, jeśli zostaniemy tutaj – poinformował Syd. – Potrzebujemy wysokości.

– Mieliśmy już wysokość – zauważyła kobieta, nadal trzymając w obu rękach swój półautomat. – Potem ściągnąłeś maszynę niżej.

– Wiem – przyznał Dar. – Spieprzyłem to.

Wprowadził twin astira w potężne prądy pionowe w pobliżu grzbietu wzgórza. W tym samym momencie beli ranger wykonał kolejny skręt. Zabójca wychylił się w pasach, strzelając. Kule błyskały w słońcu. Niektóre z nich trafiły w ogon szybowca i Minor poczuł, że ma kłopoty ze sterownością. Kolejny pocisk roztrzaskał osłonę kabiny, tuż nad jego głową. Dar poderwał dziób maszyny ostro w górę, tracąc prędkość na rzecz wysokości, a wówczas następna kula rozpruła mu poduszkę fotela.

„A może trafiła mi w spadochron?” – zapytał sam siebie, wiedząc już, co zamierza zrobić.

– Wszystko w porządku? – zawołał do Sydney, kiedy gwałtownie skoczyli w górę. Wskazówki wysokościomierza i wariometru szalały, gdyż szybowiec wznosił się niesamowicie szybko. Za to prędkość maszyny spadła prawie do zera. Wykorzystując siłę wiatru, skierował ją z powrotem na zachód, wzlatując niczym przestraszony wróbel. Tymczasem helikopter ryczał nad nimi, krążąc wokół ich osi po starannie obliczonej spirali. Darwin nie odrywał oczu od przyrządów. Aby jego plan miał szanse powodzenia – o ile można to było nazwać planem – potrzebował wysokości przynajmniej półtora tysiąca metrów. Doskonale wiedział, że beli ranger nie da mu tyle czasu. Helikopter podlatywał, snajper wychylał się z lewej strony, obie maszyny wznosiły się z powolnym obrotem w lewo.

Syd jeszcze bardziej poluźniła pasy i pochyliła się do przodu, celując przez wąski otwór wentylacyjny. Udało się jej oddać pięć strzałów. Dar dostrzegł iskry w przedniej części kadłuba helikoptera, a potem zauważył, że mocno zbudowany Tony Constanza wycofuje się do środka, krzycząc coś nerwowo do pilota.

Bell ranger skręcił w prawo i zaczął wirować w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Wróg wiedział, że Darwin będzie musiał w pewnym momencie wyrównać szybowiec, a wtedy trafią go z tyłu lub z góry pod takim kątem, żeby Sydney nie mogła strzelać bez uszkodzenia osłony kabiny.

– Zaciśnij pasy! – krzyknął Dar, po czym wyjaśnił jej szybko, co zrobią.

Syd odwróciła głowę. Z zaskoczenia aż otworzyła usta.

– Żartujesz sobie ze mnie – oświadczyła. Potrząsnął przecząco głową i zawołał:

– Trzymaj się mocno.

Szybowiec przesunął się w prawo, ku zewnętrznej krawędzi szczeliny fenowej. Wiatry były tu silniejsze, podobnie jak prądy termiczne, potężne dzięki południowemu gorącu, tylko że Darwin nie miał pewności, czy zwiększona turbulencja, którą napotykali, pochodzi z noszenia czy też powodują ją uszkodzenia kadłuba i powierzchni sterowej twin astira. Przyczyny nie miały znaczenia. Piękny dwumiejscowy szybowiec wyczynowy Steve’a musiał po prostu wytrzymać jeszcze kilka minut.

Bell ranger znów znalazł się w zasięgu strzału, sunąc bokiem, jakby przemieszczał się na szynach. Dar zanurkował dla zyskania szybkości, po czym wykonał pętlę. Gdy mijali helikopter, pociski niczym kulki gradu spadały na tylną część kadłuba. Poczuł luz w prawym sterze, wciąż jednak miał jako taką kontrolę nad maszyną. Helikopter pozostał w miejscu. Pilot wiedział, że Darwin będzie musiał dokończyć pętlę. Dar faktycznie zakończył tę pętlę, ale równocześnie rozpoczął następną, wewnętrzną i obszerniejszą. Syd wystrzeliła ze swojego siedzenia dwukrotnie. Pociski z AK-47 uderzały w tablicę przyrządów, roztrzaskując je. Cztery kule rozdarły szczyt osłony kabiny kilka centymetrów nad głowami Darwina i Sydney, inne trafiły w dziób szybowca na tyle mocno, że maszyna obróciła się w lewo, gdy Minor próbował się wznieść w drugiej pętli.

Bell ranger trwał na posterunku, oczekując na kolejny przelot szybowca.

Tuż przed zakończeniem pętli, będąc może sto pięćdziesiąt metrów nad helikopterem, Dar obracał powolnego twin astira, aż zaczął wykonywać pętlę zewnętrzną. Czuł nacisk „ujemnej grawitacji” i zaczął odnosić wrażenie, że za chwilę wypadnie z szybowca. Ucisk pasów na ramionach był wręcz bolesny. Sydney głośno łapała oddech. Darwin niewiele widział do czasu, aż zmusił oporną maszynę do lotu poziomego, a potem znów poderwał dziób.

Tu szybowiec kompletnie stracił siłę nośną. Przez moment trwał w miejscu, po czym zaczął spadać. Dar ustawił maszynę dziobem do dołu i starał się kontrolować lot. Pilot helikoptera bez wątpienia obserwował jego szalone popisy akrobatyki lotniczej, ponieważ skierował maszynę w dół i leciał szybko nad doliną.

Za późno. Minor osiągał prędkość krańcową szybowca. Przez kilka cennych sekund dorównywał szybkości beli rangera. W tym momencie natarł na prawy tył biało-błękitno-czerwonego helikoptera, jak gdyby drżący, brykający twin astir był myśliwcem P-51, wysłanym do walki. Syd niestety nie mogła strzelać przed siebie z powodu osłony kabiny, a jeśli poczeka, aż znajdą się bardzo blisko helikoptera, pociski z półautomatycznego karabinu szturmowego Constanzy podziurawią szybowiec niczym ser. Zabójca nie miał trójnogu pod kałasznikowa, dzięki temu jednak mógł strzelać bez ograniczeń we wszystkie możliwe strony. Darwin nie zamierzał dać tamtemu kolejnej szansy.

„Co mamy, czego oni nie mają?” – zastanowił się po raz dwudziesty. I po raz dwudziesty otrzymał tę samą odpowiedź. Spadochrony! Tyle że nie znał stanu swojego spadochronu. Może materiał został już w jakimś miejscu przestrzelony? Cóż, niedługo uzyska w tej kwestii całkowitą pewność.

Piloci szybowców wyczynowych najbardziej ze wszystkiego obawiają się kolizji w powietrzu. A teraz musiał sam doprowadzić do zderzenia z helikopterem.

Opadali: Dar, Syd i ich kruchy, poharatany szybowiec. Niczym wróbel atakujący jastrzębia. Darwin wiedział, że jeżeli będzie kontynuował lot tą ścieżką schodzenia, dogoni na chwilę beli rangera i go wyprzedzi – dokładnie wtedy, gdy wlecą w piętnastometrowe, tnące łopaty wirników. Kontakt z nimi był zabójczy. Dla każdego. W ostatniej sekundzie Minor opuścił dziób twin astira, uruchomił hamulce aerodynamiczne, wyrównał prędkość i wykonał przechył w lewo. Lewe skrzydło szybowca uderzyło w łopaty wirników. Część skrzydła pękła i złamała się. Dar skręcił szybko w prawo, walcząc z drążkiem i sterami. Zyskał kontrolę na około trzy sekundy. Szybowiec obrócił się znów na lewo. Tym razem rozerwane skrzydło wsunęło się w wirnik jak drewniany bal wchodzący w głodne zęby piły tarczowej. Łopata wirnika trafiła na skrzydło, przecięła je i złamała, po czym zaczęła pękać, a on sam błyskawicznie ulegał zatarciu.

Zgodnie z zasadami newtonowskimi szybowiec obrócił się gwałtownie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i wszedł w korkociąg płaski. Darwin wiedział, że żaden pilot na świecie nie zdołałby wyjść cało z takiej opresji. Twin astir, jeszcze kilka minut temu okaz aerodynamicznej doskonałości, obecnie zmienił się w wirujący rupieć, spadający z nieba prosto na ziemię. Minor stracił z oczu helikopter i spróbował się skupić na przyrządach, ale z powodu kul, które przeszły przez tablicę, i niebezpiecznego tempa wirowania nie mógł nic zrobić. Horyzont, góry, pasma wzgórz, pustynia – wszystko kręciło się z nieprawdopodobną szybkością, a ponieważ Darwin i Syd nadal tkwili w środku wirującej masy, siła odśrodkowa nie miała szczególnego znaczenia. Dar nie wiedział, czy znajdują się dziewięćset metrów czy też może tylko dziewięć metrów nad ziemią. Oprócz przypominających pękanie lodu odgłosów roztrzaskującego się lewego skrzydła nie wychwytywał żadnych hałasów.

Sydney walczyła z zamkiem osłony kabiny, który wydawał się zablokowany. Dar odpiął pasy, zerwał je z siebie i wstał w szaleńczo obracającej się maszynie. Zdawał sobie sprawę, że na działanie ma zaledwie kilka sekund. Wsparł się na lewym ramieniu Syd i rzucił całym ciężarem na drugą klamkę osłony kabiny. Pleksiglas pękł i nagle twarz i tułów Darwina omiótł chłodny wiatr, który wyraźnie usiłował go wyrwać z małego pomieszczenia. Minor jedną ręką przytrzymał się tablicy przyrządów, drugą zaś wyciągnął przed siebie, starając się pomóc przyjaciółce w zerwaniu pasów.

– Nie, nie te pasy! – przekrzykiwał wiatr, patrząc na szaleńczą szarpaninę Sydney. – To twój spadochron. – Przerwała i wstała. Zobaczył, że zdążyła schować pistolet do kabury i zabezpieczyć ją przed otwarciem. Chwycił prawą rękę kobiety w miejscu, w którym trzymała się krawędzi kokpitu. – Skacz, gdy doliczę do dwóch – zawołał. – Odepchnij się mocno od kadłuba… Musimy się wydostać! Raz… dwa!

Wyskoczyli. Przez sekundę ich ramiona rozłożyły się jak skrzydła. Darwina zmroziło na myśl, że Syd pociągnęła już linkę wyzwalającą spadochron. Ona starała się jednak tylko oddalić od wraku. Twin astir zaczął teraz spadać dziesięć metrów za nimi i zmienił się w ogromną trzepaczkę do jajek lub coś na kształt… helikoptera. W kilka sekund później Darwin dostrzegł, że spadochron przyjaciółki się otwiera. Odczekał jeszcze dwie sekundy i pociągnął linkę własnego.

Spadochron się otworzył, a on natychmiast spojrzał w górę. Nie zauważył żadnych dziur w płótnie ani żadnych naddartych cięgien nośnych. Podniósł dłonie do regulatorów cięgien, gdy usłyszał łoskot opadającego i zbliżającego się do nich beli rangera. Wiedział, że jeżeli pilot zdoła utrzymać kontrolę nad helikopterem, oboje z Syd zginą.

Na szczęście nad taką maszyną trudno było zapanować, a teraz kontrola pilota nad nią nie była pełna. Pionowa łopata śmigła ogonowego praktycznie zniknęła, a to, co po niej zostało, raczej przeszkadzało w locie, niż go ułatwiało. Pilot usiłował kontrolować źle działający silnik, który wydawał się dymić – być może trafiony zabłąkanym pociskiem Syd – szarpiąc maszyną i próbując ją poderwać, a następnie bezpiecznie wykonać manewr lądowania awaryjnego. W każdym razie helikopter leciał prosto na Sydney i Darwina.

Minor szybko zrozumiał, że nie jest to kolejny atak na nich. Był przekonany, że pilot nie pragnie kolejnej kolizji, zwłaszcza z ludźmi na spadochronach, których płótno bez wątpienia wkręci się w łopaty. Tyle że niewiele już mógł zrobić i helikopter szaleńczo wirował, opadając ku ziemi w zgubnej spirali.

Nad sobą i za sobą Dar usłyszał jakiś hałas, obrócił się na pasach i spojrzał. Natychmiast sobie uświadomił, że nigdy nie zapomni tego widoku – niezależnie od tego, czy dane mu będzie przeżyć jeszcze tylko trzydzieści sekund czy też pięćdziesiąt lat.

Syd zdjęła ręce z regulatorów cięgien i trzymała teraz mocno w obu rękach swój półautomat kaliber dziewięć milimetrów. Starała się przybrać właściwą pozycję strzelecką – choć leciała na wysokości trzystu metrów – i właśnie opróżniała drugi magazynek siga, celując w przednią, pleksiglasową szybę beli rangera.

Helikopter minął Darwina tak blisko, że mężczyzna dosłownie podciągnął w górę nogi, usiłując uniknąć kontaktu z łopatami wirników. Ciężka maszyna wciąż opadała, kręcąc się coraz szybciej.

Sydney przestała strzelać. Dar spojrzał na nią i zobaczył, że wyrzuciła drugi pusty magazynek, wyjęła zza paska ostatni i wcisnęła, mimo iż pomarańczowobiały spadochron szarpał i obracał nią nieustannie. Była zbyt daleko, aby mógł do niej krzyknąć. Zrobił jedno, co mu w takiej sytuacji pozostawało: zaczął pokazywać na regulatory cięgien i ciągnąć za prawy – to pozwoli mu zbliżyć się do niej – po czym zamachał ku rozległej polanie.

Syd kiwnęła głową, schowała broń do kabury i zaczęła szarpać kółko cięgna, usiłując pójść za sygnałami Dara. Potem oboje porzucili te zmagania i przez jakiś czas patrzyli trzydzieści metrów w dół, przyglądając się ostatnim sekundom spadającego beli rangera.

Pilot był świetnie wyszkolony, ale i to okazało się niewystarczające. Helikopter w samoobrocie jest właściwie martwym ciężarem kontrolowanym przez praktycznie martwy drążek. Ten pilot wszakże zdołał jeszcze ominąć drzewa i skierować wirującą maszynę ku polanie, po czym mniej więcej wyrównał lot wzdłuż opadającego pod kątem trzydziestu stopni zbocza. Gdyby Darwin pragnął osadzić szybowiec, starałby się wykorzystać bliskość stoku i jego siłę nośną, wylądowałby więc na zboczu; potężnemu helikopterowi stok nie był jednak do niczego przydatny, a pilot musiał lecieć w dół zbocza i osiąść płozami na powierzchni.

Z odległości kilkuset metrów polana wyglądała na wystarczająco gładką. Dar znał złudność oglądu z wysokości: na polanie na pewno leżały duże skały i mniejsze głazy, powierzchnię przecinały prawdopodobnie niewielkie parowy i porastały ją gęste krzewy; istniały też zapewne większe przeszkody. W cokolwiek beli ranger uderzył, trzasnął mocno; przednie części płóz aż zaryły, a sekundę później wirniki uderzyły w ziemię, wzniecając w powietrze tumany pyłu na dobre sto metrów w górę.

Przez ten wirujący pył Minor zdołał dojrzeć helikopter przewracający się, tracący najpierw belkę ogonową, a potem baniastą kabinę. Wybuch był głośny i straszny nawet z góry, z odległości sześćdziesięciu metrów. Potem masa poskręcanych części kadłuba uderzyła w dwa większe głazy około sto metrów dalej i tu się zatrzymała. Od południa dał się słyszeć jakiś odgłos kolejnej katastrofy. Dar odwrócił się i zobaczył resztki twin astira, znikające wśród wysokich sosen kilkaset metrów od miejsca, gdzie wraz z Sydney opadali.

Skoncentrował się na próbie łagodnego lądowania i pokazaniu przyjaciółce, jak powinna to zrobić. Jego przykład okazał się zresztą nieszczególnie budujący. Minor trzasnął w rozwidlenie grubego pnia wierzby, potem przekoziołkował i wpadł w jakieś zielsko. W końcu legł na plecach, a spadochron ciągnął się za nim po zboczu. Syd natomiast wylądowała łagodnie piętnaście metrów wyżej i… na nogi. Zrobiła dwa skoki i zatrzymała się, wyraźnie oszołomiona, lecz zdecydowanie cała i zdrowa.

Dar wyzwolił się z pasów i wstał z zamiarem udzielenia pomocy Sydney przy wyplątaniu się z rynsztunku, zanim wzmoże się wiatr, który pchnie ją wyżej na stok. Nagle świat przed oczyma zaczął mu wirować, więc postanowił na moment usiąść i przeczekać. Ledwo jednak klapnął na pośladki, obok niego znalazła się Syd. Zdążyła już wyswobodzić się ze spadochronu i teraz pomagała mu uwolnić stopy z płótna spadochronu falującego wszędzie wokół niego.

– Chodź – poleciła i zaczęli schodzić ze wzgórza, ku szczątkom beli rangera.

Syd zatrzymała się i przyjrzała belce ogonowej oraz pokiereszowanemu wirnikowi z nadal uwięzionymi fragmentami skrzydła szybowca, lecz Darwin przebiegł ostatnie metry. Czuł ostry smród paliwa lotniczego na wietrze i wiedział, że jeżeli coś się zapali w kabinie pasażerskiej, ci, którzy przeżyli upadek, zginą.

Kokpit był zupełnie pogruchotany. Pilot nie żył – siedział wciąż w pasach na fotelu, lecz z przeciętym brzuchem, z którego wylewały się trzewia i niemal całkowicie odciętą przez pokręcony pleksiglas i kawałki metalowej podłogi głową. Dar nigdzie nie dostrzegł drugiego mężczyzny. Z wraku kapało paliwo. Wdrapał się na płozy przewróconej maszyny, stanął na głównej kabinie i zajrzał do środka na tyły. Constanzy tam nie było.

– Dar! – krzyknęła do niego Sydney, po czym umilkła. Znajdowała się na stoku, w odległości jakichś dwudziestu paru metrów.

Tony Constanza właśnie wyszedł chwiejnie zza większego z dwóch głazów. Był sponiewierany i pokrwawiony, w mocno podartej marynarce i koszuli, niestety trzymał w dłoniach kałasznikowa i brał na cel Darwina.

– Stój! – wrzasnęła do zabójcy kobieta, kucając i mierząc do niego z małego sig sauera.

Constanza obrzucił ją szybkim spojrzeniem. Był teraz zaledwie dwa i pół metra od Minora, a z automatycznego AK-47 celował w jego pierś.

„Mogę go przeskoczyć” – pomyślał mętnie Dar. „Nie, nie możesz, dupku” – odpowiedział sobie w myślach zgodnie z prawdą.

– Zamierzasz mnie, suko, zastrzelić z tej małej pukawki? – zawołał zabójca. – Wiesz, że wcześniej zdążę rozwalić tego sukinsyna. No dalej, rzuć pistolet, głupia cipo.

Na odgłos tego słowa Minor o mało nie podskoczył. Zatrzymał go w miejscu oczywiście kałasznikow. Syd opuściła broń.

– Nie! – krzyknął Dar.

– Kazałem ci to rzucić, suko! – wrzasnął Constanza, podnosząc lufę karabinu szturmowego, z którego mierzył teraz Minorowi w twarz.

Sydney podniosła sig sauera i wystrzeliła trzykrotnie, tak szybko raz za razem, że wszystkie odgłosy zlały się w uszach Dara w jeden. Pierwsza kula trafiła zabójcę w lewe kolano, które rozprysło się w prysznicu kawałków krwawego ciała i białych chrząstek. Drugi pocisk wbił się wysoko w lewe udo mężczyzny, trzeci ugodził go w lewy pośladek.

Constanza odwrócił się ku kobiecie, jednocześnie opróżniając pół magazynka w ziemię.

Minor podskoczył do niego i wykopnął mu broń. Syd zbiegała po stoku wielkimi krokami, ani na chwilę nie przestając celować w krzyczącego, turlającego się zabójcę.

– Pomóż mi, Jezu, kurwa – zawył Tony Constanza, gdy Sydney zatrzymała się przy nim. – Odstrzeliłaś mi jaja, suko.

– Na pewno nie – odparła, po czym kopnęła mężczyznę w bok. Pod wpływem kopniaka przetoczył się na brzuch, a wtedy przycisnęła mu do głowy pistolet, fachowo wykręciła ręce i zakuła w kajdanki.

– Syd – zauważył Dar cicho – nie uczyli cię w Quantico, że z pistoletu trzeba strzelać w środek masy?

– Oczywiście, że uczyli – odparła oficer śledcza. – Ale potrzebujemy tego faceta żywego. – Schowała broń do kabury. – Znasz tylko ten jeden sposób walki z przestępcami? – spytała. – Wszystkich byś zepchnął w przepaść?

Minor wzruszył ramionami.

– Na tym się znam najlepiej – odparował. Klęknął przy głośno jęczącym mężczyźnie. – Wykrwawi się na śmierć od tej rany w udzie – oświadczył – o ile czegoś nie zrobimy…

– Tak – zgodziła się z nim Syd. Na jej twarzy nie było widać żadnych emocji.

Dar uciszał Constanzę, Sydney tymczasem zdjęła mu pasek i mocno zaciągnęła go wysoko na lewym udzie, wykorzystując to jako prowizoryczną opaskę uciskową. Kiedy zapinała pasek, zabójca wrzasnął i zemdlał.

Darwin usiadł ciężko na wyschniętej trawie.

– I tak się wykrwawi i umrze, zanim ktoś nas znajdzie. Steve albo Ken zaczną się martwić zapewne dopiero za kilka godzin.

Kobieta potrząsnęła głową.

– Czasami, mój drogi Darwinie, jesteś takim barbarzyńcą. – Wyjęła telefon komórkowy z kieszeni kamizelki i wdusiła przycisk z zakodowanym numerem. – Warren – rzuciła w słuchawkę. – Jim… Syd Olson z tej strony. Tak. No cóż, mamy Tony’ego Constanzę, ale jest dość poważnie ranny. Jeśli ma być naszym głównym świadkiem, lepiej przyślij tu helikopter medyczny. Jesteśmy… – Opuściła telefon. – Gdzie, do diabła, jesteśmy, Dar?

– Wschodnia ściana Mount Palomar – odparł. – Mniej więcej na poziomie tysiąca dwustu metrów. Bell ranger ma pudło z flarami na tyłach… Powiedz Warrenowi, że kiedy usłyszymy, że nadlatują, zapalimy flary.

– Słyszałeś wszystko, Jim? – spytała Syd. – Okej. Tak… Będziemy czekać. – Spojrzała na Darwina. – Wysyłają helikopter medyczny Marinę Corps z bazy Twenty-nine Palms.

– Powiedz mu, że na tym obszarze żyje mnóstwo grzechotników – dorzucił Dar.

– Będziemy czekać cierpliwie – powtórzyła Sydney – ale Dar twierdzi, że na tym wzgórzu aż się roi od grzechotników, więc, proszę cię, każ tym marines ruszyć dupy, o ile chcesz, żeby przeżył twój świadek i ci, którzy go ujęli. – Rozłączyła się.

Popatrzeli po sobie, potem na nieprzytomnego zabójcę, w końcu znów na siebie. Oboje ociekali potem, byli posiniaczeni, z przecięć i ranek spływały im strumyczki krwi. No i lepili się od brudu. Nagle równocześnie się do siebie uśmiechnęli.

– Boże, ale jesteś piękny – zauważyła Sydney.

– Właśnie to samo miałem powiedzieć o tobie – odciął się Darwin.

Po czym objęli się i całowali tak namiętnie, że odgłosy o mało nie obudziły nieprzytomnego Constanzy. Mężczyzna postękiwał, lecz przytomności nie odzyskał.

Загрузка...