Pierwszy raz telefon zadzwonił nieco po piątej rano.
– Cholera – mruknął Darwin. Tak naprawdę ranek zaczynał się dla niego nie prędzej niż o wpół do dziesiątej, dziesiątej, gdy siedział nad kawą i drugim bajglem i po lekturze porannej gazety. Telefon zadzwonił ponownie. – Słucham?
– Panie Minor, mówi Steve Capelli z „Newsweeka”. Chcielibyśmy pomówić z panem o…
Dar rzucił słuchawkę i odwrócił się na drugi bok. Miał ochotę jeszcze trochę pospać. Drugą rozmowę odbył zaledwie dwie minuty później.
– Doktorze Minor, nazywam się Evelyn Summers… może widział mnie pan na Kanale 7… Miałam nadzieję, że zechce pan…
Nie zamierzał się dowiadywać, na co miała nadzieję jakaś Evelyn, toteż znowu odłożył słuchawkę, a później wyłączył dzwonek w telefonie i podszedł do okna. Oprócz policyjnego samochodu patrolowego, który stał niepozornie zaparkowany po drugiej stronie ulicy przez całą noc, dostrzegł teraz trzy bardzo rzucające się w oczy furgonetki telewizyjne; czwarta, z anteną satelitarną na dachu, podjeżdżała właśnie teraz.
Wrócił do telefonu i angielszczyzną z wyraźnie obcym akcentem nagrał na automatycznej sekretarce wiadomość: „Hej, tu mówi Vito. W domu nie ma nikogo poza mną i dobermanami. Masz coś do powiedzenia… mów! W przeciwnym razie, odpieprz się”.
Wszedł do łazienki, wziął prysznic i ogolił się. Dziesięć minut później, ubrany i z kubkiem kawy w dłoni, znów wyjrzał przez okno. Przed wejściem, po drugiej stronie ulicy parkowało już pięć reprezentujących stacje telewizyjne pikapów oraz cztery furgonetki. No cóż, pomyślał, zdobycie w wydziale komunikacji i transportu jego nazwiska na podstawie numeru rejestracyjnego nieszczęsnej acury zajęło im czterdzieści osiem godzin. Prawdopodobnie przedstawiciel jednego z kanałów informacyjnych miał kontakty w wydziale. Darwin wątpił, czy reporterom udało się zdobyć kopię jego prawa jazdy wraz z fotografią, ale nie miał zamiaru sprawdzać tego na własnej skórze, postanowił więc nie wychodzić frontowymi drzwiami. Światełko na sekretarce mrugało co jakiś czas, kiedy Minor zaczął pakować swój worek marynarski, wkładając do niego złożone koszule i spodnie. Nucił główny motyw z Ojca chrzestnego.
Po przybyciu do Centrum Sprawiedliwości spostrzegł, że zastępca prokuratora okręgowego Weid z typową dla siebie wspaniałomyślnością zorganizował tymczasowe biuro dla Sydney Olson. Biuro przebywającej gościnnie głównej oficer śledczej współpracującej z prokuratorem stanowym znajdowało się w suterenie starej części Gmachu Sprawiedliwości, niedaleko cel dla aresztantów, w dawnej sali przesłuchań, której ściany w odcieniach zielonkawych rzygowin i pożółkłej bieli „zdobiły” przypominające sztukę abstrakcyjną z lat czterdziestych przypadkowe zarysowania i zgniecione komary. W pomieszczeniu znajdowały się składane stoliki i metalowe krzesła, połyskliwe lustro weneckie zastępowało okna. Tym niemniej Darwin zauważył na składanych stołach bardzo nowoczesny sprzęt komputerowy – między innymi najnowszy model laptopa marki Gateway, a także drukarki, skanery i inne tak zwane urządzenia peryferyjne. Dostrzegł też dwa nowe telefony; każdy wyposażono w co najmniej cztery linie. Część brudnej ściany tylnej przesłaniała przypięta mapa południowej Kalifornii, już naszpikowana czerwonymi, niebieskimi, zielonymi i żółtymi pinezkami. Sekretarz, zajęty przy drugim komputerze, poinformował Minora, że oficer śledczą Olson wezwano niedawno do biura prokuratora okręgowego, zostawiła jednak notatkę, że wraca za godzinę i chce porozmawiać z doktorem Minorem, zanim ten opuści budynek.
Sekretarz zaproponował Darowi kawę z typowego dla takich miejsc dzbanka stojącego na stoliku pod lustrem weneckim. Policyjna kawa miała w sobie sto osiemdziesiąt procent kofeiny i strukturę mięknącego w gorący letni dzień asfaltu. Darwin już dawno temu uznał, że właśnie dzięki tej kawie amerykańskie agencje organów ścigania w ogóle działają, mimo iż ludzie pracują zbyt wiele godzin, mają nędzne warunki pracy, stały kontakt z marginesem oraz przestępcami i koszmarne płace. Wypił duży łyk. Czuł zmęczenie i był w złym humorze.
– Zajdę później – odburknął.
W korytarzu sutereny znalazł pustą ławkę, włączył laptopa i dokończył raport w sprawie wypadku na koncercie Metalliki. Uruchomił Internet przez komórkę, połączył się z serwerem Stewart Investigations i wysłał e-mailem raport prosto na urządzenie stanowiące połączenie faksu z drukarką, dzięki czemu na Lawrence’a będzie czekać od razu wydruk.
Schował laptopa do torby i zastanowił się, czym mógłby zabić następne pół godziny. Podjął szybko decyzję i ruszył na koniec korytarza, obok cel pełnych aresztantów, którzy wyli jak kundle w schronisku, wbiegł wypolerowanymi stopniami na piętro starego gotyckiego gmachu sądu. W przeciwieństwie do brzydkiej, nowoczesnej dobudówki Gmachu Sprawiedliwości, gdzie mieli swoje biura Dickweed i jemu podobni, staremu budynkowi brakowało klimatyzacji, nadrabiał jednakże królewską prezencją.
Poprzedniego dnia Dar powiedział Syd Olson, że bawią go mydlane opery. Chociaż niemal nigdy nie oglądał telewizji, przysłuchiwał się chętnie kryminalnym i cywilnym sprawom, które rozpatrywano w starym gmachu sądu. Wpadał tu czasem bez powodu, nie tylko gdy zeznawał jako biegły.
Wśliznął się do sali rozpraw 7 A i zajął miejsce w tylnym rzędzie, a następnie skinął głową kilku starszym obywatelom miasta, których rozpoznał jako częstych bywalców sal sądowych. Oglądanie procesów stanowiło dla tych ludzi prawie nałóg.
Zaledwie po kilku minutach skojarzył szczegóły. Rozprawa odbywała się w sprawie molestowania seksualnego. Jakaś pracownica zaskarżyła właściciela małej firmy, dla której pracowała. Zarzucała mu propozycje erotyczne. Mniej więcej połowa przysięgłych wyglądała na znudzonych i gotowych do drzemki, szczególnie że panowało otępiające gorąco, a jeden świadek po drugim opowiadał monotonnym głosem o seksistowskich nawykach właściciela firmy. Dwudziestoparoletnia recepcjonistka zeznała na przykład, że szef niejednokrotnie stwierdzał w jej obecności, że powódka – sekretarka dobrze po czterdziestce – „ma seksowny głosik”.
Dziesięć minut później zeznawała wreszcie sama powódka. Kobieta przypominała Minorowi jego nauczycielkę łaciny z liceum – nosiła staroświeckie okulary na łańcuszku, konserwatywnie skrojony kostium, białą bluzkę z ogromną kokardą przy szyi, praktyczne obuwie, włosy w nieciekawym odcieniu blond miała sczesane w kok. Wyglądała na zamkniętą w sobie i naprawdę skromną osobę, a jej mina jawnie sugerowała, że kobieta do końca życia będzie żałować, że oddała sprawę do sądu. Adwokat powódki zadał jej całą serię pytań, podczas gdy pozwany – ubrany w trzyczęściowy garnitur nalany, niewysoki mężczyzna o wyglądzie szpicla – siedział przy stole i uśmiechał się złośliwie. Kobieta odpowiadała tak cicho, że sędzia dwukrotnie prosił ją, aby mówiła głośniej. Szczególnie że zagłuszało ją skrzypienie starych wentylatorów, obracających się pod sufitem. Wielu przysięgłych z trudem zwalczało pragnienie popołudniowej drzemki. Dar znał prowadzącego sprawę sędziego Williama Rileya Williamsa, niespełna siedemdziesięciolatka o licznych zmarszczkach na twarzy, który tak osobliwie zaciskał szczęki, że wyglądał jak woskowa figura Waltera Matthau, tyle że pozostawiona zbyt blisko otwartego ognia. Minor wiedział, iż mimo swego ospałego i znudzonego oblicza sędzia Williams posiada naprawdę przenikliwy umysł. Adwokat powódki zdecydował się w końcu przejść do sedna.
– A jakie dokładnie, pani Maxwell, zdarzenie związane z niewłaściwym zachowaniem pani pracodawcy ostatecznie przeważyło szalę i stało się katalizatorem, nieodwołalnie skłaniając panią do wystąpienia na drogę prawną w próbie przerwania wieloletnich prześladowań i poszukania zadośćuczynienia?
Zapadła cisza, podczas której prawdopodobnie zarówno powódka, ława przysięgłych, jak i milczący widzowie usiłowali przetłumaczyć sobie górnolotne pytanie prawnika na zrozumiały dla nich wszystkich język.
– Pyta pan, co zrobił pan Strubbins, że w końcu postanowiłam go zaskarżyć? – spytała niepewnie pani Maxwell głosem tak cichym, że wszyscy pozostający nadal na jawie uczestnicy i słuchacze rozprawy, łącznie z Darwinem, pochylili się nieznacznie do przodu.
– Tak – przyznał adwokat, akceptując jej tłumaczenie z prawniczego na angielski.
Kobieta spłoniła się. Rumieniec pojawił się na jej szyi i wspinał się szybko nad kokardę białej bluzki, obejmując policzki, które zrobiły się jaskrawoczerwone.
– Pan Strubbins powiedział… złożył mi nieprzyzwoitą propozycję.
Sędzia Williams, wspierając podbródek na jednej pokrytej plamami wątrobowymi ręce, poprosił powódkę o nieco głośniejsze powtórzenie wypowiedzi. Pani Maxwell powtórzyła.
– Czyli że złożył pani propozycję, którą jednoznacznie nazwałaby pani nieprzyzwoitą? – spytał adwokat.
– O tak, bez wątpienia – przyznała kobieta, a jej rumieniec jeszcze się pogłębił. Popatrzyła w dół na swoje dłonie, które zaciskała na kolanach.
– Może pani powiedzieć wysokiemu sądowi, na czym dokładnie polegała ta nieprzyzwoita propozycja? – spytał adwokat, zwracając się do przysięgłych z triumfalną miną. Pani Maxwell przez długą chwilę wpatrywała się we własne dłonie, po czym wypowiedziała kilka zupełnie niesłyszalnych słów. Dar i wszyscy widzowie wychylili się jeszcze bardziej do przodu. Paru najstarszych słuchaczy podkręciło głośność w aparatach słuchowych.
– Mogłaby pani powtórzyć swoją wypowiedź nieco głośniej, pani Maxwell? – poprosił sędzia. Nawet jego głos przywodził na myśl Waltera Matthau.
– Zbyt jestem zakłopotana, ażeby mówić głośno takie rzeczy – odparła powódka, mrugając szybko oczyma za okularami o wypukłych szkłach.
Adwokat kobiety odwrócił się do niej w gwałtownym ruchu. Jego twarz wyrażała szok. Najwidoczniej zachowanie klientki nie było częścią ich wspólnego planu. Pozwany Strubbins uśmiechnął się ironicznie i szepnął coś do swojego prawnika, który zachował pokerowe oblicze.
– Możemy podejść, Wysoki Sądzie? – spytał adwokat powódki, starając się zachować spokój, a równocześnie nie zmarnować zdobytej już przewagi. Odbyła się krótka narada, podczas której obrońca pozwanego tłumaczył coś z emfazą, pełnomocnik powódki gestykulował i upierał się przy czymś natarczywie, sędzia Williams natomiast słuchał w milczeniu, z nachmurzoną miną i na wpół przymkniętymi oczyma.
Po chwili sędzia nakazał obu adwokatom powrót na miejsca i skierował wzrok na spłonioną powódkę.
– Pani Maxwell – powiedział. – Rozumiem pani niechęć do powtórzenia propozycji, którą scharakteryzowała pani jako nieprzyzwoitą, skoro jednak wniosła pani sprawę przeciwko panu Strubbinsowi, musi pani poinformować sąd i ławę przysięgłych o słowach i zachowaniu pani pracodawcy. Może opisze nam pani tę sytuację na kartce?
Powódka znieruchomiała, potem skinęła głową, wciąż straszliwie zarumieniona. Widzowie jęknęli i rozsiedli się wygodniej w twardych ławkach. Dar obserwował, jak urzędnik sądowy przynosi długopis i notes stenografki. Pani Maxwell pisała, a czas wlókł się niemiłosiernie. W końcu urzędnik sądowy wydarł z notesu zapisaną przez nią kartkę i wręczył ją sędziemu, który przeczytał tekst, nie zmieniając wyrazu twarzy, po czym skinieniem przywołał do siebie obu adwokatów. Po przeczytaniu żaden nie wypowiedział nawet słowa komentarza. Urzędnik sądowy wziął kartkę i zaniósł ją przysięgłym. Ławie przysięgłych przewodniczyła, siedząca jako pierwsza po prawej, ubrana w czarny elegancki kostium i białą bluzkę, wysoka i szczupła kobieta, choć z zaskakująco wydatnym przy jej figurze biustem. Podobnie jak powódka, nosiła okulary i włosy upięte w kok.
– Proszę podać notatkę przewodniczącemu ławy przysięgłych – polecił sędzia.
– Przewodniczącej – poprawiła go kobieta z wydatnym biustem, prostując się jeszcze bardziej niż wcześniej.
– Słucham? – spytał sędzia, unosząc głowę znad ręki, na której wspierał podbródek.
– Ta ława ma przewodniczącą, a nie przewodniczącego, Wysoki Sądzie – oświadczyła feministka i zacisnęła wąskie usta tak mocno, że niemal przestały być widoczne na jej twarzy.
– Ach tak – odrzekł sędzia Williams. – Oczywiście. Proszę zatem przekazać kartkę przewodniczącej ławy przysięgłych. Pani… hm… przewodnicząca, proszę przeczytać tekst, a następnie przekazać kartkę pozostałym sędziom przysięgłym, których również proszę o zapoznanie się z notatką.
Oczy wszystkich zebranych w sali rozpraw skoncentrowały się na przewodniczącej, która odczytała notatkę, po czym wydęła usta i wykrzywiła je, jak gdyby nagle zjadła coś bardzo, bardzo kwaśnego. Potrząsnęła głową, a następnie wręczyła kartkę przysięgłemu po swojej lewej stronie.
Dar zauważył wcześniej, że przysięgły numer dwa – przytęgawy osobnik w bawełnianej sportowej marynarce w paski – lekko przysypiał. Teraz siedział ze spuszczonym wzrokiem i rękami założonymi na piersi nad wielkim brzuszyskiem. Niemal pochrapywał. Minor wiedział, że drzemiący przysięgli nie stanowią niezwykłego zjawiska na salach sądowych, szczególnie w gorące, letnie dni. Widywał takich wiele razy, nawet podczas procesów, w których sam zeznawał, a które zazwyczaj omawiały sprawę morderstwa.
Przewodnicząca ławy szturchnęła łokciem przysięgłego numer dwa, który gwałtownie podniósł głowę i otworzył oczy. Nieświadom, że wzrok wszystkich osób na sali sądowej skupia się na nim, przyjrzał się biuściastej, wziął od niej kartkę i przeczytał. Oczy otworzyły mu się szeroko, po czym znów przeczytał tekst. W końcu powoli skłonił głowę ku przewodniczącej, mrugnął do niej, skinął głową, złożył kartkę i wsunął sobie do kieszeni marynarki.
W sali rozpraw zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Wszystkie głowy zwróciły się ponownie ku sędziemu i urzędnikowi sądowemu. Urzędnik ruszył w stronę przysięgłych, lecz zatrzymał się i spojrzał w kierunku sędziego Williamsa. Ten chciał coś powiedzieć, ale przerwał i otarł usta. Stojąca za barierką dla świadków powódka wyglądała na tak słabą, że w każdej chwili mogła się osunąć na ziemię z czystego wstydu.
– Sąd ogłasza dziesięciominutową przerwę – oświadczył stanowczo sędzia Williams, uderzył młotkiem w stół, po czym zerwał się z miejsca i ruszył do wyjścia, powiewając połami togi. Większość widzów stała w bezruchu, niektórzy staruszkowie szturchali się nawzajem łokciami i cicho chichotali. Członkowie ławy przysięgłych wymaszerowali jeden za drugim. Przysięgły numer dwa wciąż uśmiechał się głupkowato i mrugał do przewodniczącej, która raz po raz oglądała się na niego przez ramię, toczyła oczyma i przyspieszała kroku, aż w końcu zniknęła Darowi z oczu.
Gdy zjawił się ponownie w stanowiącym biuro oficer śledczej pokoju przesłuchań, znalazł Sydney pogrążoną w pracy. Sekretarz gdzieś wyszedł. Przenośny wentylator i otwarte drzwi łagodziły straszliwą duchotę, Minor odnosił jednak wrażenie, że lata bliskich spotkań trzeciego stopnia pomiędzy pocącymi się przestępcami i równie mocno spoconymi prowadzącymi przesłuchanie policjantami pozostawiły w małym pomieszczeniu paskudną woń.
– Dzięki, że na mnie poczekałeś – zagaiła Syd. – Zastępca prokuratora i Dickweed pokazali mi poranne gazety. Chyba reporterzy przestali cię nazywać Drogowym Zabójcą.
Darwin nalał sobie policyjnej kawy.
– To dobrze – odparł. – Teraz jestem dla nich Tajemniczym Detektywem.
– Sprawdźmy zatem twoje zdolności detektywistyczne – odparowała Sydney i wskazała na mapę z czerwonymi, niebieskimi, zielonymi i żółtymi pinezkami. – Potrafisz mi objaśnić, co oznaczają kolory na mapie mojego małego taktycznego centrum dowodzenia?
Dar wyjął z kieszeni sportowej kurtki okulary do czytania, nałożył je, lecz zsunął nisko na nos i przyjrzał się mapie bez nich.
– Czerwone i niebieskie znajdują się na drogach – zaczął – głównie na autostradach, nie zaś na zwykłych dwupasmówkach. Zdaje się, że chodziło ci prawdopodobnie o zaznaczenie sfingowanych stłuczek.
Syd skinęła głową. Jego domyślność jawnie zrobiła na niej wrażenie.
– Głównie tak. A potrafisz znaleźć różnicę między czerwonymi i niebieskimi?
– Nie – odparł Dar. – Chociaż widzę, że czerwonych jest znacznie więcej niż niebieskich… Czekaj chwilę, pamiętam ten wypadek na I-5. Niestety była wtedy jedna ofiara. Stare błękitne volvo. Prowadził je bezrobotny emigrant, legitymujący się zieloną kartą. Wszystkie elementy kraksy wskazywały na wcześniej przygotowaną stłuczkę, tyle że kierowca stukniętego pojazdu zmarł.
– Rozumiesz już zatem. Wszystkie czerwone pinezki oznaczają sfingowane wypadki ze skutkiem śmiertelnym – powiedziała Sydney.
Minor cicho gwizdnął.
– Aż tyle? Coś takiego nie ma jednak szczególnego sensu. Do sfingowanych stłuczek z wymuszeniem pierwszeństwa dochodzi zwykle na zwykłych szosach, a nie na drogach szybkiego ruchu. Na autostradzie taka akcja bywa zbyt niebezpieczna. Ażeby odebrać odszkodowanie, trzeba przecież kraksę przeżyć. Syd pokiwała głową.
– A co powiesz o zielonych pinezkach? – spytała.
Darwin przyjrzał się liczniejszym zielonym kropeczkom. Dwie dostrzegł w okolicach portu San Diego, trzy inne natomiast skupiły się w tak nieprawdopodobnym miejscu jak bezdrzewne wzgórza położone na wschód od Del Mar. Jeszcze inne rozproszyły się wokół Los Angeles i San Diego, a także na obszarze pomiędzy nimi. Żadna nie znajdowała się na drodze.
– Wypadki na budowach – ocenił Dar. – Te dwa w zatoce wyglądały na pierwszy rzut oka jak próby wymuszenia wysokiego ubezpieczenia, tylko w obu przypadkach doszło do upadku z wysokiego rusztowania i obie sprawy skończyły się śmiertelnie. Paskudne.
– A jednak były to próby oszustwa ubezpieczeniowego – powiedziała Sydney.
Minor popatrzył na nią z powątpiewaniem.
– Badałem ten wypadek w pobliżu lotniskowca – wyjaśnił. – Pracujący dla cywilnego kontrahenta malarz miał wcześniej na swoim koncie sporo wymuszeń ubezpieczeniowych, w tym wypadku jednak zaliczył skok z dwudziestu metrów na stos stalowych rur. Jego rodzina nie potrzebowała aż tak bardzo pieniędzy. Wszyscy nieźle sobie żyli z odszkodowań związanych z kraksami samochodowymi i tymi na budowach.
Śledcza uśmiechnęła się i założyła ręce na piersi.
– A co powiesz o żółtych pinezkach?
– Widzę na mapie tylko jedną – zadumał się Darwin. – Inne leżą na boku i czekają na swoją kolej.
– No i?
– Ta na mapie znajduje się ponad Lake Elsinore, blisko restauracji Lookout, więc przypuszczam, że żółty kolor ma coś wspólnego ze mną.
– Zgadza się. Dokładnie mówiąc, żółte pinezki oznaczają punkty, w których ktoś próbował cię zabić. – Dar uniósł brwi i popatrzył na brzeg mapy, gdzie leżał ich dodatkowy tuzin. – Muszę pojechać do mieszkania Lawrence’a i Trudy – powiedziała nagle Syd, zbierając ogromną torebkę i pakując laptop do przenośnej torby.
– Wiem z grubsza, że mieszkają gdzieś w kierunku na Escondido, wolałabym jednak pojechać z tobą.
Darwin potrząsnął głową.
– Mogę cię podrzucić do Escondido, tyle że nie wracam dziś na noc do siebie. Media…
– A tak – przyznała Sydney z uśmiechem. – Widziałam o siódmej rano w lokalnych wiadomościach, że zaczaili się na ciebie. Wciąż nie zdołali cię nakręcić, co ich doprowadza do prawdziwej pasji.
– Do pasji – powtórzył Dar i potarł podbródek.
– Jak zdołałeś wyjść dziś rano niezauważony?
– Policjant, który pełnił służbę za budynkiem, zatrzymał ich na głównej ulicy poniżej – wyjaśnił Minor.
– Wjechałem land cruiserem w boczną drogę i przejechałem kilka alejek, a później zjechałem ze wzgórza.
– Reporterzy znają prawdopodobnie także numer rejestracyjny twojej toyoty – zadumała się Syd.
Tym razem Darwin kiwnął głową.
– Tak, ale zaparkowałem na tyłach Gmachu Sprawiedliwości – odparł. – Tuż pod oknami tutejszej izby wytrzeźwień. – Śledcza skrzywiła się. – Tak, wiem – przyznał Dar. – Jutro na pewno umyję auto. Nie sądzę jednak, ażeby media je tam wykryli.
– No dobrze – mruknęła Syd. – Ale dlaczego nie możesz mnie zawieźć do mieszkania Stewartów?
Minor westchnął.
– Mogę – powtórzył. – Tyle że będziesz musiała wrócić sama. Po pracy jadę do mojego domku na wzgórzach.
– Idealnie – odparła Sydney. – Staniemy przy Hyatcie. Wezmę rzeczy. – Darwin zmarszczył brwi. Syd Olson zatrzymała się przy drzwiach. – Policjanci z San Diego mają za zadanie chronić cię na okrągło, jeśli jednak wyjedziesz na wzgórza, wymkniesz się spod ich jurysdykcji. Nie możemy przecież poprosić jakiegoś tamtejszego szeryfa o wyznaczenie ludzi do twojej ochrony…
– Nigdy nie mówiłem, że potrzebuję… – zaczął Dar.
Sydney podniosła rękę.
– Ja natomiast, ze swej strony, będę dla ciebie nie tylko doskonałym ochroniarzem przez cały weekend, lecz wykorzystam przyzwoicie ten czas na przejrzenie twoich akt… I tych komputerowych, i tych papierowych. Dzięki temu może znajdę brakujący element.
Darwin przyglądał jej się przez długą chwilę, a raczej jej odbiciu, które dostrzegał obok swojego w lustrze weneckim. Zastanowił się, kto mógłby się znajdować po drugiej stronie, obserwując ich, sam pozostając niewidoczny.
– Mam wybór? – spytał w końcu.
– Naturalnie, że masz – odparowała Syd, posyłając mu najcieplejszy uśmiech, jaki widział do tej pory na jej twarzy. – Jesteś wolnym obywatelem.
– To dobrze… – zaczął Dar.
– Tyle że niestety jesteś wolnym obywatelem, któremu potencjalnie grozi oskarżenie o spowodowanie wypadku drogowego i pośrednio śmierci dwóch mężczyzn, toteż prokurator zarządził całodobowy nadzór twojej osoby. Masz zatem, jak sądzę, prawo do podjęcia decyzji, które z nas prowadzi land cruisera – dodała Sydney Olson.
Lawrence i Trudy pracowali na nowym osiedlu niedaleko Escondido. Firma Stewart Investigations Incorporated zajmowała tam spory dwukondygnacyjny budynek o wyglądzie ranczerskiego domu, stojący na stromym, porośniętym sukulentami wzgórzu nad lokalną drogą która ciągnęła się aż do pól golfowych. Ani Lawrence, ani Trudy nie grali w golfa. Po prawdzie, oboje Stewartowie mieli bardzo niewiele zajęć, które nie wiązałyby się bezpośrednio z ich pracą czyli dochodzeniami w sprawach ubezpieczeniowych, lub też z ich jedynym źródłem rozrywki – wyścigami samochodowymi. Sam dom miał powierzchnię prawie czterystu dwudziestu metrów kwadratowych, większość przestrzeni użytkowej zajmowały jednak biura na piętrze i parterze. Dar pamiętał, że w trakcie pierwszych trzech lat jego znajomości ze Stewartami przyjaciele w ogóle nie mieli mebli w salonie o iście katedralnym suficie.
Zaparkował toyotę na skraju podjazdu gęsto zastawionego samochodami. Stał tu stary isuzu trooper Lawrence’a, wynajęty ford contour Trudy, używana przez Lawrence’a do inwigilacji furgonetka z zaciemnionymi oknami marki Ford Econoline, a także jeden z dwóch samochodów wyścigowych Stewartów – na przyczepie; drugi znajdował się w otwartym garażu na trzy pojazdy, obok przykrytego brezentem mustanga ze składanym dachem, rocznik 1967 i dwóch motocykli gold wing.
– Wszystkie te pojazdy należą do nich? – spytała Syd, kiedy szli ku budynkowi wśród wspaniałych maszyn.
– Jasne – odparł Darwin. – Kiedyś mieli dwa późniejsze modele mustanga, ale je sprzedali, gdy kupili te samochody wyścigowe.
– W jakiego typu wyścigach biorą udział?
– Klasa specjalna. Larry jeździ na starej mazdzie RX-7 – wyjaśnił Minor. – Ściga się w Kalifornii, Arizonie, Meksyku… wszędzie, gdzie może dotrzeć w ciągu weekendu.
– Trudy zawsze jeździ razem z nim?
– Lawrence i Trudy naprawdę wszystko robią razem – odrzekł.
Wdusił przycisk pod interkomem. Podczas gdy czekali na reakcję gospodarzy, Syd przyjrzała się sąsiednim domostwom na wzgórzu.
– Nigdzie nie ma chodników – zauważyła z przekąsem.
Dar zmarszczył czoło.
– Dopiero przyjechałaś do Kalifornii?
– Trzy lata temu – odrzekła. – Nadal jednak nie mogę się pogodzić z brakiem chodników.
Darwin wskazał na siedem pojazdów na podjeździe i w otwartym garażu.
– Do czego, u diabła, ktoś miałby potrzebować w Kalifornii chodnika?
– Wejdźcie – odezwał się głos Trudy w głośniku interkomu. – Jesteśmy w kuchni.
Przeszli przez wielki nieużywany salon, rzadko używaną jadalnię i zbyt często używane gabinety. Gdy znaleźli się w kuchni, odkryli, że Stewartowie zrobili sobie akurat przerwę na kawę. Lawrence siedział na stołku, pochylony nad kontuarem i wsparty na łokciach, które położył na blacie z laminatu. Jego zaczerwieniona twarz świadczyła o koncentracji. Trudy stała za ladą, lecz pochylała się ku zwalistemu mężowi. Wyglądali na pogrążonych w gwałtownej, choć przyjacielskiej rywalizacji.
– Olds Rocket z roku 1988 – powiedziała Trudy głośnym basem.
– Toyota RAV4 – odparował Lawrence afektowanym falsetem. Wskazał Darowi i Syd dwa puste stołki przy kontuarze, po czym wskazał dzbanek z kawą i czyste kubki. Kiedy goście nalali sobie kawy, Stewart wyrzucił z siebie: – Pontiac Grand Prix.
– Mitsubishi Galant – odcięła się Trudy. Teraz ona mówiła falsetem. – Mercury Cougar – krzyknęła po chwili, niczym siatkarka przebijająca piłkę przez siatkę.
Lawrence zawahał się na kilka sekund.
– Ford Contour – wtrąciła Syd tonem kilka oktaw wyższym niż zazwyczaj.
– O Jezu – mruknął Minor.
– Ciii, Dar – syknęła Trudy. – Wybijesz nas z rytmu. Proszę dalej, pani Olson. Pani serw.
– Och, ta sama litera – zadumała się Syd, po czym dodała basowym głosem, który bardziej niż do niej pasowałby do jakiegoś drwala: – Dodge Charger!
– Honda Civic – odpowiedział Lawrence przesadnie dziecinnym głosem, po czym głośno ryknął: – Chevrolet Impala!
– Infinity! – odparowała Trudy.
– Isuzu Impulse – wtrąciła Syd.
– Punkt dla pani – powiedziała Trudy. Impulse jest słabszy i durniejszy niż Infinity. Może sobie pani wybrać literę.
– Ford Thunderbird – krzyknęła Syd.
– Ford Taurus – wrzasnął Lawrence.
– Toyota Tercel – oświadczyła tryumfalnie Trudy. Gwałtownie postawiła kubek z kawą i popatrzyła na męża z marsową miną. – Taurus znaczy byk, Larry. Byk ma jaja. A cóż to takiego tercel? Jakiś gatunek ptaka? To słowo niewiele znaczy, Larry.
– Lawrence – poprawił ją Lawrence.
– Skończyliście wreszcie tę testosteronowo-estrogenową grę? – mruknął Darwin.
– Nie – odparła Trudy – Jest czterdzieści do zera. Ja serwuję. – Przerwała tylko na sekundę. – American Motors Eagle!
– Już się ich nie produkuje – zauważył Minor.
Wszyscy go zignorowali. Najwyraźniej nie zrozumiał reguł.
– Escort – wyseplenił Lawrence.
– Hyundai Elantra! – odcięła się jego żona tonem osoby, która rzuca na stół kartę atutową.
– Suzuki Esteem – powiedziała Syd.
Lawrence i Trudy równocześnie kiwnęli głowami i przyznali jej punkt.
– Można nazwać samochód głupiej i bardziej bezsensownie niż „esteem”? – spytała Trudy.
– Szczególnie taki rupieć jak suzuki. To tak, jakby nazywać auto „moja duma”.
– Kiedy byłem nastolatkiem – wtrącił Dar – jeździłem wielkim chryslerem new yorkerem z 1960 roku. Moja ówczesna dziewczyna nazwała go „Beatrice”!
Pozostała trójka popatrzyła na niego, jak gdyby pierdnął.
– Gdzie utknęliśmy? – zapytał Stewart.
– Do końca zostały nam dwie piłki meczowe – stwierdziła Trudy. – Albo Syd, albo ja. Mój serw! – Umilkła zaledwie na chwilkę. – Pontiac Firebird…!
– Ford Fiasco – odburknął Lawrence. – Nie ma nic słabszego niż fiasko!
– Fordów Fiesta już się nie produkuje – zauważyła Syd. – Teraz nazywają się Festiva!
– Pani punkt. I serw – powiedziała Trudy.
– Buick Roadmaster – oznajmiła Sydney, przeciągając sylaby drugiego słowa.
– RAV4 – odciął się Lawrence.
– Błąd – zawołała Trudy. – Już było! – Po krótkiej pauzie dodała: – „R” to trudna litera… Plymouth Reliant?
– Zbyt trudna litera – mruknął Stewart.
– Jedyny, który mi przychodzi do głowy, to Buick Reatta – powiedziała Syd. – Ale nazwa nie jest wystarczająco durna, nawet jeśli nic nie znaczy!
– RX-7 jest niezbyt mądra – rzuciła Trudy.
– Ej! – obruszył się Lawrence. Wydawał się szczerze zraniony. Ścigał się na przerobionych RX-7.
– Może ja zaserwuję? – zasugerował Dar. – Ten, kto wygra ten set, wygra cały mecz.
– Zgoda – odparła pozostała trójka.
– Q45 – oświadczył Dar.
– To nowy samochód – zaprotestowała Trudy. – I nie ma nic szczególnie seksownego w…
– Q45 – powtórzył Dar. – Zaserwowałem. Odbierajcie!
Przez kilkanaście sekund panowała cisza.
– Volkswagen Quantum – sapnęła Syd.
– Świetnie! – oceniła Trudy – Wygrałaś.
– Nie tak szybko – wtrącił Dar. – Alfa Romeo Quadrifoglio.
Pozostali popatrzyli na niego z ukosa lub podejrzliwie.
– Istnieje – przyznał w końcu Lawrence. – Trzy lata temu wyjaśniłem sprawę jednego wraka tej marki, który rozbił się na drodze 410…
– Wiemy, że istnieje – przerwała mu Trudy. – Po prostu staramy się ustalić, czy…
– Wygrałem – oznajmił Darwin.
– Kto zrobił z ciebie sędziego? – spytał Lawrence całkiem zadowolonym tonem.
Minor lekko się uśmiechnął.
– Nie jestem sędzią ani całą ławą przysięgłych – odrzekł. – Jestem tylko przewodniczącym tej ławy. – Popatrzył znacząco na teczki z aktami, które piętrzyły się w sąsiednim pomieszczeniu. – Możemy już zabrać się za ustalenie, z jakich powodów chciała mnie zabić rosyjska mafia?