Rozdział dwudziesty drugi

V JAK VICTORIA

Minorowi zaproponowano uczestnictwo w aresztowaniach, ale odmówił. Miał coś do zrobienia. Szczegółów wysłuchał później.

W Anglii, jak mu wyjaśniła Syd, zanim policjanci dokonają zatrzymania, wolą poczekać, aż podejrzany wejdzie do swojego domu. W ten sposób istnieje niewielkie niebezpieczeństwo zastosowania przemocy i zranienia niewinnych, przypadkowych przechodniów. W Stanach Zjednoczonych procedura wygląda dokładnie odwrotnie. Tu bowiem dom często jest niemal arsenałem bądź twierdzą, toteż amerykańska policja woli dokonać aresztowania w miejscu publicznym, lecz sprawdzonym, w którym podejrzany – przynajmniej w teorii – nie powinien mieć broni. W interesującej Darwina sprawie pięciu Rosjan, łącznie z Zukerem i Yaponchikiem, zatrzymano jednakże w domu na ranczu, gdzie się ukrywali i gdzie FBI chciało ich wziąć z zaskoczenia, używając sporej liczby uzbrojonych ludzi.

Federalne Biuro Śledcze domagało się pierwszeństwa i objęcia dowodzenia nad akcjami, które odbyły się w czwartkowy poranek. Ponieważ zginęło trzech agentów, nikt się o to z Biurem nie spierał. Dowodzący akcją agent specjalny z Los Angeles, Howard Faber, osobiście wprowadził do wieży Century City taktyczny zespół uzbrojonych w pistolety maszynowe osiemnastu agentów specjalnych w hełmach i kevlarowych kamizelkach kuloodpornych. Była szósta czterdzieści osiem rano, czasu pacyficznego. Dowodzący dochodzeniem agent specjalny James Warren pragnął uczestniczyć w tych działaniach, musiał jednak objąć kierownictwo inwigilacji i ataku na odosobnione ranczo rosyjskich przedstawicieli mafii w pobliżu toru wyścigowego w Santa Anita. Główna oficer śledcza Sydney Olson, również z kamizelce kuloodpornej z jaskrawożółtym napisem „FBI”, została zastępczynią Fabera w akcji aresztowania Dallasa Trace’a. Tak jak pozostali, miała pistolet maszynowy Heckler amp; Koch MP-10.

Trace występował akurat na żywo w CNN, prowadząc swój program „Sprzeciw podtrzymany”, nadawany o zwykłej porze, czyli o godzinie dziesiątej rano czasu wschodniego, a ósmej czasu pacyficznego. Agent specjalny Faber i każdy z szefów jego zespołów taktycznych zostali wyposażeni w niewielkie odbiorniki telewizyjne. Wszyscy oglądali program. Patrzyli na napisy, a gdy wstępna muzyka się skończyła, nowojorska prawniczka, także eksadwokatka, przedstawiła temat dnia i zaprosiła swojego przyjaciela i kolegę po fachu z Kalifornii, sławnego obrońcę Dallasa Trace’a. Srebrzystowłosy mecenas siedział rozparty w skórzanym fotelu, w swojej zwykłej pozie, przy biurku i był ubrany w swoją ulubioną kamizelkę ze skóry bizona. Okna za nim pokazywały spowite smogiem poranne Los Angeles.

Dziesięciu agentów z zespołów taktycznych Federalnego Biura Śledczego przesunęło się przez biura, zbierając z pokojów i boksów „ranne ptaszki” – sekretarki, młodych prawników, asystentów i recepcjonistki – i gromadząc ich w zewnętrznej recepcji, gdzie całej grupy pilnowali dwaj agenci w czarnych kamizelkach kuloodpornych. Po zabezpieczeniu korytarzy i biur dwóch innych agentów otworzyło kopniakiem drzwi prowadzące do sali konferencyjnej, która podczas transmisji telewizyjnej służyła jako pokój wypoczynkowy. Siedziało tam trzech spośród czterech amerykańskich ochroniarzy mecenasa Trace’a. Spoglądali w monitory, pili kawę i zażerali się pączkami. Na zespół taktyczny popatrzyli z otwartymi z zaskoczenia ustami, a chwilę później znaleźli się na podłodze, z rękoma za głowami, obcesowo pchnięci tam przez agentów FBI. Każdy z ochroniarzy miał przy sobie przynajmniej jeden pistolet, a najroślejszy z nich także drugi z tyłu, za paskiem i dodatkowy mały rewolwer w kaburze przy kostce. Dwóch z tych trzech nosiło również wojskowe składane noże o długich ostrzach.

Faber, trzech jego agentów z pistoletami maszynowymi MP-10 oraz Syd czekali przed biurem prawnika. Zerkali na przenośny monitor, sprawdzając, czy do Trace’a nie docierają przypadkiem jakieś odgłosy ich akcji.

Dallas Trace właśnie mówił, cedząc po teksańsku słowa: „…a gdybym był obrońcą tych biednych, oskarżonych, prześladowanych i udręczonych rodziców, którzy wszak nie są wcale winni tragicznej śmierci swojej córki, zaskarżyłbym miasto”, kiedy nagle czterej agenci Federalnego Biura Śledczego otworzyli kopniakami drzwi, wpadli do pomieszczenia i wycelowali pistolety w siedzącego za biurkiem. Za nimi wkroczyła Sydney Olson.

Dwaj operatorzy i jeden dźwiękowiec popatrzyli pytająco na producenta, czekając na wskazówki. Producent zawahał się na sekundę, po czym podniósł rękę i przez chwilę kręcił palcem, sugerując im, że mają dalej nagrywać. Dallas Trace zagapił się na intruzów z szeroko otwartymi ustami.

– Mecenasie Trace, jest pan aresztowany za współudział w morderstwach i oszustwach – oświadczył agent specjalny Faber. – Proszę wstać.

Prawnik wciąż siedział. Usiłował coś powiedzieć, najwyraźniej jednak nie potrafił od razu wrócić do rzeczywistości z życia fikcyjnego – czyli opowieści o biednych, oskarżonych, prześladowanych i udręczonych rodzicach zamordowanej dziewczynki – zanim wszakże zdołał wydać z siebie choćby dźwięk, dwóch ubranych na czarno ludzi z FBI chwyciło go pod ramiona, poderwało z fotela i postawiło. Syd skuła mu nadgarstki za plecami. Po tym prawdopodobnie najdłuższym w jego dorosłym życiu okresie milczenia Dallas Trace wreszcie zdołał się odezwać, a dokładnie mówiąc, ryknąć:

– Co robicie, do ciężkiej cholery? Macie pieprzone pojęcie, kim jestem?!

– Mecenasie Dallasie Trace – powtórzył Faber. – Jest pan aresztowany. Ma pan prawo zachować milczenie…

– Sam sobie zachowuj, kurwa! – wrzasnął prawnik, a jego teksańskie cedzenie ustąpiło miejsca nosowemu akcentowi z New Jersey. – Każ tej suce zdjąć mi kajdanki.

Jak pokazało późniejsze głosowanie, właśnie ten tekst Trace’a, nadany na żywo w popularnym programie jeszcze bardziej popularnego kanału CNN, zraził do podejrzanego większość potencjalnych kandydatek do ławy przysięgłych.

– Wszystko, co pan powie, może zostać użyte przeciwko panu w sądzie – kontynuował Faber, kiedy mężczyźni w czarnych kamizelkach kuloodpornych odpinali mecenasowi od klapy mikrofon, od paska zaś wzmacniacz i kable, po czym wyprowadzali go zza biurka. – Ma pan prawo do adwokata…

– To ja jestem adwokatem, cholerny dupku! – Dallas Trace tak wrzeszczał, że aż się opluł własną śliną. – Jestem głównym obrońcą w Stanach Zjednoczonych…

– Jeżeli nie stać pana na adwokata, zostanie on panu przydzielony z urzędu – ciągnął spokojnie Faber, podczas gdy pięć osób – trzech agentów, Trace i Sydney – przechodziło obok wytrzeszczającego oczy producenta nagrania. Obaj zdjęciowcy uśmiechali się szeroko, obracając kamerę w ślad za grupą przemieszczającą się do drzwi, gdzie czekali inni agenci z zespołu taktycznego z wycelowanymi pistoletami.

Dallas Trace obejrzał się przez ramię na kamery.

– Greta! – jęknął, zwracając się do swojej nowojorskiej współprowadzącej. – Widziałaś to?! Widziałaś, co mi zrobili…?!

I wtedy zniknął z monitorów i ekranów. Producent podbiegł do wciąż włączonego mikrofonu i rzucił go w stronę Sydney.

– Czy możemy poznać powody tego szokującego aresztowania w samym środku… – zaczął, lecz Syd natychmiast mu przerwała.

– Bez komentarza – oświadczyła, po czym wraz z pozostałą dwójką agentów opuściła biuro.


***

W ten sam czwartkowy ranek sześciu przedstawicieli Federalnego Biura Śledczego i pięciu reprezentujących Sherman Oaks funkcjonariuszy w cywilu przeprowadziło szturm na dom Dallasa Trace’a. Nikt nie stawiał oporu. Goryl, który został w domu do ochrony pani Trace, przypadkiem akurat leżał z nią w łóżku, kiedy do sypialni wpadł zespół taktyczny FBI. Ochroniarz wyswobodził się z obejmujących go mocno nóg Destiny, przetoczył na bok, zerknął na kaburę podramienną wiszącą na oparciu i pistolet leżący na siedzeniu krzesła, stojącego z sześć metrów od niego, potem podniósł wzrok na cztery lufy wyposażonych w tłumiki pistoletów Heckler amp; Koch MP-10; czerwone kropeczki ich celowników laserowych tańczyły mu na czole. Mężczyzna zastanowił się przez sekundę i podniósł ręce.

Pani Dallasowa Trace uniosła się na łóżku, przez sekundę walcząc z impulsem przykrycia nagich piersi. Jeden z agentów Federalnego Biura Śledczego najprawdopodobniej zapatrzył się w jej biust, ponieważ kropka lasera zamigotała na wydatnych piersiach, po czym wróciła na czoło ochroniarza.

Destiny zmarszczyła brwi, wydęła usta, obrzuciła spojrzeniem stojącego kochanka, następnie zerknęła na tłoczących się wokół agentów FBI w szturmowych hełmach, okularach i kamizelkach kuloodpornych, w końcu utkwiła wzrok w detektywach z Sherman Oaks w kamizelkach kevlarowych. Znów zmarszczyła czoło, po czym niespodziewanie krzyknęła:

– Pomocy! Gwałcą! Dzięki Bogu, że się zjawiliście, panowie policjanci… Ten człowiek na mnie napadł!


***

W poniedziałek, przed czwartkowymi obławami, Lawrence spędził niemal cały dzień, pomagając Darwinowi rozstawiać nowy sprzęt inwigilacyjny.

– To cię będzie cholernie kosztować – stwierdził Stewart. – Dostawa z dnia na dzień i tak dalej. – Wynosili z isuzu troopera kamery wideo, akumulator, kable i wodoodporny brezent, po czym wszystko ustawiali przy drodze do domku. – Gdybyś mi dał parę tygodni, załatwiłbym ci to wszystko dużo taniej. Zaoszczędziłbyś z tysiąc dolców.

– Za kilka tygodni nie będę tego potrzebował – odparował Dar.

Pierwszą kamerę umieścili pod koroną drzewa, z boku żwirowego podjazdu, mniej więcej pół kilometra od domku. Była nowoczesna i dokładna, a równocześnie niewiele większa od przeciętnej książki, miała obiektyw zmiennoogniskowy i możliwość zdalnej obsługi przy użyciu pilota. Zasilała ją bateria litowa, miała też mały nadajnik, który dał się łatwo ukryć w pniu nieco zmurszałej brzozy. Także zdalnie można było zmienić obiektyw – z dziennego na nocny. Po zmroku włączał się elektroniczny wzmacniacz światła. Kamera wraz z resztą sprzętu naprawdę kosztowała Dara majątek.

Umieściwszy kamerę, Minor podjechał do domku i usiadł w land cruiserze, skąd sterował sprzętem, używając pilota: obracał, przesuwał, nastawiał obiektyw i zmieniał go. Przećwiczył włączanie i wyłączanie. Sprawdził przesył obrazu na przenośny monitor trzycalowy. Potem zadzwonił z komórki do Lawrence’a.

– Doskonale się sprawuje, Larry.

– Lawrence.

– Chodź do domku, zanim się zabierzemy za pozostałe kamery, zaparzę kawę. I pokażę ci coś, co znalazłem w lesie.


***

Wypili kawę, a potem Darwin zostawił nie rozpakowany sprzęt wideo w domku i zabrał Stewarta na przechadzkę. Skierowali się na wschód, do wozu, ale potem zeszli ze szlaku i wśród głazów wspięli się na wysokie wzgórze, górujące nad domkiem. Stamtąd zeszli między daglezjami zielonymi w miejsce odległe od budynku o jakieś trzydzieści metrów. Minor milcząco wskazał dużą kamerę wsuniętą w gałęzie jednego z drzew. Obiektyw kamery wycelowany był w domek.

Lawrence nic nie powiedział, lecz sprawdził wszystko tak starannie, jak ekspert od amunicji zbadałby minę lądową. W końcu oświadczył:

– Nie ma mikrofonu. Nie obraca się, nie ma też zoomu ani nocnego wzmacniacza wizji. To po prostu szerokokątny obiektyw, ale daje niezły widok na twój parking i wejście do domku. Poza tym ma piekielnie mocną baterię, możliwość wielodniowego nagrywania, prawie na pewno datownik i cholerną antenę teleskopową. Ktokolwiek cię szpieguje, zamówił kilkudniowy film, z którego będzie wiedział, kto przebywa w domu i w jakim okresie.

– Zgadza się – przyznał Dar.

– Przy tak potężnym nadajniku i antenie obraz można oglądać zapewne nawet kilka kilometrów stąd – zauważył Stewart.

– Właśnie – zgodził się Minor.

Lawrence podpełzł do pokrytego żywicą pnia i ponownie obejrzał kamerę.

– Federalne Biuro Śledcze raczej takich nie używa, Dar. Jest zagraniczna… chyba czeska, tak sądzę… trochę prymitywna, ale wytrzymała. Zdaje mi się, że nagrywa w formacie PAL.

– Też tak pomyślałem – mruknął Darwin.

– Rosjanie? – spytał Stewart.

– Niemal na pewno.

– Chcesz, żebym ją zdeaktywował?

– Nie, wolę, żeby wiedzieli, gdzie jestem – odparł Dar. – Po prostu chciałem ci ją pokazać. Dzięki temu wiesz, czego nie możemy ujawnić, kiedy znajdujemy się przed obiektywem.

– Czy są inne? – zapytał Lawrence, patrząc podejrzliwie na las, w którym przeplatały się z sobą obszary światła i cienia.

– Żadnej innej nie znalazłem.

– Poszukam ich dla ciebie – zadeklarował się przyjaciel.

– Będę ci wdzięczny, Larry. – Minor miał wielki szacunek dla specjalistycznej wiedzy Stewarta na temat elektronicznych urządzeń inwigilacyjnych.

– Lawrence – odparł Lawrence, zsuwając się między drzewami niczym hałaśliwy niedźwiedź.


***

Tony Constanza wyśpiewał wszystko natychmiast po przebudzeniu z pooperacyjnej narkozy w sobotnie popołudnie. Chociaż jego pokoju szpitalnego pilnowało pół tuzina agentów FBI, mężczyzna jawnie okazywał przerażenie. Bał się, że zjawią się zabójcy zawodowi Organizaciji, gdy tylko ich pracodawcy odkryją, że przeżył. Zapewne uznał, że najlepiej zrobi, opowiadając całą historię – i to jak najszybciej – zanim znajdą go Yaponchik, Zuker i inni. Miał wyraźnie wielki szacunek dla ich zdolności. Podszedł też z pewnym entuzjazmem do programu ochrony świadków, uczestnictwa w nim i zamieszkania w Bozeman, w stanie Montana. Powtórzył nazwę miejscowości kilka razy.

Constanza powiedział, że nie wie dokładnie, gdzie ukrywają się Rosjanie, dodał jednak, że jest to „jakiś dom na ranczu, położonym gdzieś za torem wyścigowym Santa Anita, w pobliżu Sierra Mądre Boulevard… na brązowych wzgórzach porośniętych szarłatem”. Federalne Biuro Śledcze dostało już wcześniej dokładny adres od anonimowego korespondenta; a ściśle rzecz biorąc, adres ten ustalił Darwin na podstawie numeru telefonu, który wystukał Dallas Trace podczas owej kempingowej inwigilacji. Dom sprawdziło FBI, potwierdzając w nim obecność pięciu Rosjan.

Dowodzący akcją agent specjalny James Warren wyznaczył w sobotni wieczór dwudziestu trzech funkcjonariuszy FBI do stałego nadzoru willi. Budynek był dwupiętrowy, w stylu śródziemnomorskim, i stał samotnie, oddalony od najbliższego w sąsiedztwie o dobre kilkaset metrów. Warren powiedział Sydney Ołson, że wolałby od razu wejść do środka, uzyskanie nakazów rewizji i aresztowanie osób oskarżonych przez Constanzę zajęłoby jednak kilka dni, zresztą przedwcześnie zatrzymując Rosjan, ostrzegliby wszystkich innych. Tymczasem każdy ruch, który wykonali Rosjanie, starannie śledzili siedzący w furgonetkach agenci FBI, którzy udawali pracowników firmy telefonicznej lub robotników z przedsiębiorstwa naprawy dróg. Użyto sprzętu wideo i zaangażowano helikopter. Wszystkie telefony były na podsłuchu, a rozmowy nagrywano. Warren w każdej chwili mógł ściągnąć kolejną dwudziestkę agentów z oddziałów szturmowych. Pasadena, Glendale, Burbank i zespoły SWAT Departamentu Policji Los Angeles oferowały swą pomóc, chociaż nikt nie znał szczegółów operacji.

Pierwszych aresztowań dokonał w niedzielę rano Wydział Wewnętrzny, do którego wezwano detektywów Departamentu Policji Los Angeles, Fairchilda i Venturę. Weszli do oddzielnych pokojów, gdzie musieli oddać odznaki, legitymacje, a także broń wraz z amunicją po czym zostali formalnie oskarżeni o działalność spiskową oraz o współudział w oszustwach i morderstwie czterech agentów Federalnego Biura Śledczego. Porucznika Venturę poinformowano, że Wydział Wewnętrzny i FBI wiedzą o tajnych przelewach na jego nowo założone konto w jednym z zagranicznych banków. Kwoty przelewów to osiemdziesiąt pięć tysięcy dolarów, a następnie piętnaście tysięcy i dwadzieścia trzy tysiące. Nie ustalono żadnych bankowych wpłat na konto kapitana Fairchilda, powiedziano mu jednak, że śledztwo nadal się toczy. Obu oficerów policji przesłuchano.

Porucznik Ventura zaprzeczał twardo wszystkiemu, kapitan Fairchild natomiast się załamał. Nie tylko przyznał, że Ventura zatuszował sprawę zabójstwa Richarda Kodiaka, ale dodał też, że to właśnie porucznik wyśledził kryjówki Donalda Bordena i Gennie Smiley w okolicy zatoki i wskazał ich oboje Rosjanom Trace’a, a ci zastrzelili ich w typowy dla siebie, profesjonalny sposób: dwie kule w głowę. Według kapitana Fairchilda Ventura chełpił się nawet, że… tu zacytował: „Za kolejne dwadzieścia tysięcy sam pozbyłbym się ciał i przeprowadził całą tę akcję lepiej niż te dupki”. Kapitan przyznał w podpisanym przez siebie oświadczeniu, że Ventura traktował Dallasa Trace’a jak „kurę, która zamierza złożyć im obu stosik złotych jaj” i że planował dalsze interesy z Przymierzem. Dodał, że porucznik groził mu, że go zamorduje, jeśli komukolwiek wygada o spisku.

Obaj detektywi trafili do aresztu. Dzięki chęci współpracy z Wydziałem Wewnętrznym i swoim zeznaniom Fairchild miał szansę na pobłażliwość prokuratora okręgowego. Ani Federalne Biuro Śledcze, ani Departament Policji Los Angeles nie ogłosiły faktu aresztowania, toteż obu mężczyzn FBI umieściło w jakiejś bezpiecznej kryjówce w Malibu, gdzie mieli zostać poddani dalszym przesłuchaniom. Każdy, kto telefonował na posterunek i pytał o któregoś z nich, otrzymywał odpowiedź, że pracują w terenie i są nieosiągalni, a tymczasem numery sprawdzano. Dwie ze sprawdzonych rozmów doprowadziły policję do amerykańskich ochroniarzy Trace’a, jeden zaś pochodził z domu w Santa Anita, w którym ukrywali się Rosjanie.

Podczas tych pięciu dni do ostatecznego aresztowania głównych graczy, Syd kilka razy zwierzyła się Darowi z obawy o jego bezpieczeństwo, ten jednak odpowiadał lekko: „Czego tu się lękać? FBI przez cały czas pilnuje Rosjan, a policja amerykańskich zbirów Trace’a… Jestem bezpieczniejszy niż kiedykolwiek przedtem”. Sydney była bardzo zajęta przygotowaniami do obławy, nie mogła więc spędzać czasu wraz z nim w jego domku i nie wyglądała na uspokojoną tymi słowami.


***

W poniedziałek przed obławą Dar i Lawrence zamontowali w domku na wzgórzach kamery światłowodowe. Minor wybrał dwa miejsca, oba na wewnętrznej ścianie południowej, tak żeby obiektywy obejmowały niemal całość dużego, choć przecież jednopokojowego domku; nie widać było jedynie szaf i łazienki.

Darwin otworzył kluczem ukryte drzwi zapadowe, sprowadził Lawrence’a po stromych schodkach, a następnie uchylił drzwi do magazynu.

– Cholera jasna – mruknął Stewart – zapadnie, sekretne skrytki… Jesteś szpiegiem, Dar? Tajnym agentem?

– Nie – odparł Minor, zakłopotany, że tak długo trzymał to miejsce w tajemnicy. – Po prostu musiałem mieć bezpieczny magazyn, w którym mógłbym przechować parę rzeczy. Rozumiesz.

– Tak właściwie to nie – odrzekł Lawrence. Znów rozejrzał się po pokoju. – Mój Boże, przypomina mi pomieszczenie z ostatniej sceny pierwszej części przygód Indiany Jonesa… tamten duży magazyn pełen skrzyń. Trzymasz tu gdzieś Arkę Przymierza?

– Nie – odciął się Dar. – Musiałem ją spalić pewnej zimy, gdy skończyło mi się drewno opałowe. – Poprowadził przyjaciela korytarzem wśród skrzyń i pokazał mu zamkniętą na kłódkę kratę wentylacyjną. – Jeśli kiedykolwiek będziesz musiał stąd wyjść, po prostu otwórz tę kratę, Larry, i wypełznij stąd tym kanałem. Ciągnie się przez sześćdziesiąt siedem metrów, aż do tej starej kopalni złota, o której ci kiedyś opowiadałem. Kończy się w stromym parowie, na wschód od domku.

Stewart potrząsnął głową.

– Nie sądzę, żeby mi się to jakoś przydało…

– Na górze są dodatkowe klucze – kontynuował Minor. – Do zapadni, do tego pomieszczenia i do kłódki na kracie… Są w skórzanym etui, pod tacką na lód w zamrażalniku lodówki.

Lawrence ponownie potrząsnął głową.

– Okej, ale nie to miałem na myśli. Chciałem raczej powiedzieć, że pewnie nie zmieszczę się w tym szybie wentylacyjnym.

Darwin spojrzał na wlot kanału, potem na Stewarta i pokiwał głową.

– No cóż, jeśli zatem zostaniesz tu kiedykolwiek uwięziony, a na górze będą się działy rzeczy… nieprzyjemne, po prostu zarygluj stalowe drzwi i nie ruszaj się z tego pomieszczenia. Ma specjalnie wzmocnione, ognioodporne ściany, lecz dociera tu powietrze z jaskini, więc nawet jeśli dom nad tobą zacznie się palić, nic ci nie grozi.

– Jasne – mruknął Lawrence, wyraźnie bez przekonania. – Tyle że Trudy i ja zamierzamy do końca tygodnia posiedzieć w naszym mieszkaniu w Palm Springs – dodał. – Chyba że potrzebujesz mnie tutaj.

Minor potrząsnął głową.

– Nie. Ale bądźcie ostrożni… nawet w Palm Springs, póki wszyscy nie usłyszymy, że Trace, Rosjanie i cała reszta znaleźli się za kratkami.

Stewart tylko chrząknął i poklepał pistolet w kaburze podramiennej.

Podłączyli do zasilacza sieciowego domku dwa przewody światłowodowe i nadajnik, a potem dodatkowy generator jako zabezpieczenie. Poprowadzili drut anteny wzdłuż ścian aż na dach. Później ruszyli w dół stokiem, starając się, aby domek przez cały czas zasłaniał ich przed obiektywem umieszczonej na wzgórzu czeskiej kamery. Wreszcie dotarli do celu i zamontowali drugą kamerę zewnętrzną w wypalonym pniaku ogromnej starej daglezji, w miejscu gdzie zaczynał się otwarty stok. Potem Lawrence wrócił do domku, Darwin zaś wyjął z brązowego plecaka odbiornik wraz z monitorem i wszedł z nim kilkaset metrów na zbocze.

– Masz obraz? – spytał w komórce głos Stewarta.

– Tak – odparł Minor. Przełączał się tam i z powrotem między kamerami drugą i trzecią. Szerokokątne obiektywy dawały wypukły widok pokoju, ale każda część małego domku z wyjątkiem łazienki i wnętrza szaf była wyraźnie widoczna na małym ekranie monitora. Tych obiektywów nie można było kontrolować, ale wydawały się skuteczne nawet przy słabym oświetleniu.

– Teraz wiem, co planujesz – rzucił Lawrence w słuchawkę.

– Doprawdy?

– Tak – odparł inspektor ubezpieczeniowy i prywatny detektyw w jednym. – Chcesz zrobić tu wielką orgię i pragniesz wszystko uwiecznić na kasecie.

Dar sprawdził czwartą kamerę. Pokazywała całe zbocze od góry do dołu, całą drogę prowadzącą do domku od strony południowej. Dzięki szerokokątnemu obiektywowi można było zobaczyć kilka kilometrów doliny na południe i przybliżać tak oddalone obiekty do widoczności jak ze stu metrów.


***

W ten sam czwartkowy ranek, gdy aresztowano Dallasa Trace’a, mecenas William Rogers – prawnik ze wschodniego Los Angeles, ten sam, który pomógł ojcu Martinowi stworzyć organizację o nazwie Pomocnicy Bezbronnych – został zmuszony w drodze do pracy do zjazdu na pobocze. Gdy wysiadł z samochodu, żartując z patrolowymi funkcjonariuszami stanowymi z CHP na temat przeoczonego znaku STOP, otoczyli go agenci FBI, zastępcy szeryfa i funkcjonariusze Departamentu Policji Los Angeles.

Adwokata zakuto w kajdanki, odczytano mu prawa, po czym musiał wsiąść do jednego z pojazdów. Syd dowiedziała się od agenta dowodzącego akcją, że mecenas Rogers zaczął płakać i zażądał pozwolenia na telefon do żony, Marii. Agenci nie powiedzieli mu, że jego żonę zatrzymano chwilę wcześniej w jej biurze, w centrali Pomocników Bezbronnych.

W szpitalach całej południowej Kalifornii lokalna policja i agenci Federalnego Biura Śledczego, w towarzystwie funkcjonariuszy urzędu imigracyjnego, zaczęli czystkę. Przesłuchali i aresztowali ponad sześćdziesięciu Pomocników z grupy liczącej więcej niż tysiąc zatrzymanych osób. Tego samego dnia wszystkie szpitale i ośrodki zdrowia w Kalifornii zamknęły drzwi przed członkami organizacji. Z prowadzonych przez Marię Rogers akt, znalezionych w głównej siedzibie Pomocników Bezbronnych we wschodnim Los Angeles, funkcjonariusze spisali nazwiska ponad stu oszustów ubezpieczeniowych, naganiaczy, lekarzy, adwokatów i rozmaitych pomagierów.


***

We wtorek Dar umieścił na swojej posiadłości piątą kamerę wideo. Przez kilka godzin przewędrował setki akrów terenu, który tak świetnie znał. Szukał potencjalnej kryjówki dla snajpera. W końcu wybrał najlepsze, jego zdaniem, z możliwych miejsc – mały, płaski, trawiasty obszar powyżej domku, otoczony po dwóch stronach przez niskie głazy, a z trzeciej przez ogromne otoczaki. Leżąc w tym miejscu ze swoim starym karabinem snajperskim M40 i celownikiem teleskopowym, Darwin wpatrzył się w oddalone od niego niecałe dwieście metrów pasmo wzgórz; dostrzegał je niemal w całej okazałości. Widział wyraźnie między rozproszonymi drzewami zarówno wejście do domku, jak i parking przed nim. Strzelca osłaniałby tutaj ze wszystkich stron występ skalny i strome zbocza. Punkt był idealny, wręcz zbyt idealny.


Z tą myślą Dar wyszedł poszukać kryjówki mniej oczywistej. Znalazł ją niecałe sześćdziesiąt pięć metrów na północny zachód od pierwszej. Tu także można było skryć się za dużymi głazami, ale dzięki wąskiej szczelinie wśród skalnych płyt snajper i jego obserwator mogli leżeć na brzuchach wśród ciernistych krzewów. Punkt znajdował się wyżej niż pierwszy i dawał nieco lepszy widok i lepszy kąt do strzału, a równocześnie stanowił doskonalszą kryjówkę. Dodatkowe sześćdziesiąt pięć metrów nie stanowiło problemu dla zmodernizowanego karabinu snajperskiego SWD, z którego zastrzelono Toma Santanę i trzech agentów FBI.

Trzy godziny zajęło mu wycofanie się z kryjówki bez pozostawienia odcisków butów, przejście całej drogi wokół pasma aż do stromego tylnego podejścia do głazów leżących na dolnej granicy łańcucha wzgórz, a następnie wspięcie się prawie pionową ścianą skalną ponad trzydzieści metrów, czyli do punktu na większym głazie, leżącym nad drugim gniazdem snajperskim. Tutaj musiał zamocować wokół głazu perlonową linę wspinaczkową i zejść po stromym łuku skalnego lica aż do zarośniętego krzewami występu skalnego, gdzie w niewidocznym miejscu mógł zamontować kolejną wideokamerę, baterię i nadajnik, przykryć wszystko wodoodpornym brezentem w kolorze maskującym, a następnie ukryć długą antenę przekaźnikową, poprowadziwszy ją w górę, szczelinami skalnego lica, aż do samego szczytu.

Później wrócił do domku i przetestował monitor. Obraz nie był tak wyraźny jak przekaz z pozostałych czterech kamer, Darwin wszakże dokładnie widział z góry drugie gniazdo snajperskie. Mógł też zrobić zbliżenie pierwszej kryjówki, którą znalazł poniżej.

Pozostałą część poranka spędził na wędrówce po kamienistych wzgórzach i stromych wąwozach, leżących na północny wschód od dwóch miejsc, które wyszukał. Usatysfakcjonowany poczuł się dopiero około południa.


***

Syd wyjaśniła, że największe zmartwienie Federalnego Biura Śledczego stanowią Rosjanie, którzy wszak niejednokrotnie wykazali swoją bezwzględność i umiejętność zabijania strzałem z dużej odległości.

Z Quantico przyleciało nawet kilku światowej klasy snajperów z zespołu taktycznego FBI oraz ekspertów od akcji szturmowych. W nocy ewakuowano, bez najmniejszego zamętu czy hałasu, osiem otaczających ranczo domów w Santa Anita; wszystkie położone na wzgórzach nad Sierra Mądre Boulevard. Budynki te zmieniono w siedziby obserwacyjne, stanowiska lub centra dowodzenia dla oddziału specjalnego agenta Warrena.

Śledzono każdy ruch Rosjan, zmieniały się pilnujące ich samochody, na wysokości dwóch i pół tysiąca metrów krążyły helikoptery wyposażone w potężny sprzęt optyczny. Gdy pięciu zabójców w środę wieczór wróciło dwoma mercedesami do kryjówki, zespół taktyczny FBI składał się już z sześćdziesięciu dwóch osób, a ubrani w maskujące stroje snajperzy FBI zdążyli ze wszystkich stron podpełznąć do budynku na odległość niecałych stu czterdziestu metrów.

Strzelcy wyborowi otrzymali najnowocześniejszy dostępny sprzęt – zmodyfikowane karabiny snajperskie De Lisie Mark 5, strzelające nabojami 7,62 milimetra, zarówno standardowymi, jak i poddźwiękowymi. Karabiny te powstały na bazie zasłużonego, samopowtarzalnego Remingtona 700, choć różniły się od niego tak bardzo jak pilot wahadłowca od pierwszego afrykańskiego australopiteka. Broń wyposażono w lufy z nierozdzielnymi tłumikami, które w połączeniu z poddźwiękową amunicją pozwalały na dokładne trafienie z odległości dwustu metrów. Karabiny strzelały bardzo cicho, nawet trzask kuli nie przekraczał bariery dźwięku.

De Lisie Mark 5 posiadały pojedyncze, lekkie, zintegrowane celowniki, które połączono z potężnymi celownikami teleskopowymi powiększającymi obraz w nocy, podczerwonym dalmierzem i termowizorem. Snajperzy Federalnego Biura Śledczego potrafili zabić z dwustu metrów w deszczu, podczas bezgwiezdnej nocy i do tego poprzez lekką mgłę lub dym.

Pozostali przedstawiciele zespołów szturmowych otrzymali kevlarowe hełmy, kamizelki kuloodporne, maski gazowe, okulary na podczerwień oraz pistolety maszynowe z tłumikami i celownikami laserowymi, w pełni automatyczne, kaliber.45, a dodatkowo granaty oślepiające. O piątej rano w czwartek pierwszy zespół zaatakował budynek, kryjąc się za zasłoną dymną wstrzelonych przez wszystkie okna pocisków łzawiących. Frontowe drzwi pokonano dzięki użyciu hydraulicznego tarana, po czym członkowie trzech pierwszych ekip taktycznych wpadli do domu przez wszystkie dostępne na parterze okna i drzwi. W garażu najbliższego domu czekał mały transporter wyposażony we własny taran. Do szturmu wyznaczono pięć helikopterów, w każdym leciał strzelec wyborowy. Dwa z tych helikopterów miało liny, po których mogli się opuścić ludzie wyznaczeni do szybkiego ataku z powietrza.

– Nie będzie to chyba walka fair – zauważyła Syd Olson podczas rozmowy z agentem specjalnym Warrenem w środowe popołudnie.

James Warren posłał jej najkrótszy z uśmiechów.

– Gdyby miała to być piękna, uczciwa walka – odparował – nadawałbym się na odstrzał.

Sydney pokiwała głową i zadzwoniła do mieszkania Minora. Chciała sprawdzić, jak przyjaciel sobie radzi.


***

Dar radził sobie świetnie aż do środowego popołudnia. Rano popracował w mieszkaniu, nadrabiając zaległości, dokumentując śmiertelny wypadek Gomezów i przygotowując komputerową rekonstrukcję dokonanego przy użyciu podnośnika nożycowego zabójstwa mecenasa Esposito. Pogawędził z Syd kilka minut, poinformował ją, że jedzie do domku, gdzie zamierza się dobrze wyspać, podczas gdy ona wraz z kolegami po fachu będą się przygotowywać do trudnego zadania. Poprosił przyjaciółkę o ostrożność, obiecał spotkać się z nią w czwartek i życzył jej szczęścia.

Darwin całe poprzednie popołudnie i wieczór przygotowywał oba karabiny. W wąwozie na wschód od domku – jar miał nawet do osiemnastu metrów szerokości przy starej kopalni złota, ale zwężał się powyżej, przy potencjalnych stanowiskach snajperskich, do niecałych sześciu metrów – wystrzelił kilkaset nabojów zarówno ze starego, samopowtarzalnego M40, jak i z pożyczonej „lekkiej pięćdziesiątki”.

Wziął też nowy nabytek: kupioną za 3295 dolarów lornetkę Leica Geovid BDII z wbudowanym laserowym dalmierzem i dwukrotnie sprawdził nią pasmo wzniesień oraz cele odległe o dziewięćdziesiąt metrów, dwieście osiemdziesiąt, sześćset oraz o kilometr. Minor myślał czasem w metrach, częściej jednak najpierw obliczał wszystko w jardach, jak snajperzy za dawnych lat. Cieszył się, że jego wzrokowe szacunki dystansu za każdym razem odbiegają od pomiarów laserowego czytnika najwyżej o półtora metra. Dalmierz leiki miał zagwarantowaną dokładność do metra przy odległości nie przekraczającej kilometra.

Chociaż Dar w ostatnich kilku latach od czasu do czasu strzelał na strzelnicy z M40, czyli zmodyfikowanego myśliwskiego Remingtona 700, musiał właściwie na nowo zaznajomić się z karabinem. Gdy był bardzo młody, podczas szkolenia w marines, odkryto, że ma wzrok dwa razy lepszy niż większość osób, czyli że widział na przykład z odległości dwustu metrów tak doskonale jak większość osób z odległości o połowę mniejszej. Jeszcze zanim zdecydował się na zaawansowany trening snajperski, na obozie dla rekrutów w bazie Parris Island, uznano go za kandydata na strzelca wyspecjalizowanego. W imię świętej tradycji korpusów marines dobry snajper mógł się specjalizować w jednej z trzech kategorii: zwykłego strzelca, strzelca wyborowego i – bardzo, bardzo rzadko – strzelca wyspecjalizowanego. Minor zakwalifikował się od razu do ostatniej grupy z rekordem dziennym trzystu siedemnastu punktów na możliwe trzysta trzydzieści. Maksymalny wynik był tak rzadki, że zdaniem dowódcy Darwina od czasów drugiej wojny światowej uzyskało go tylko około tuzina marines. A trzysta siedemnaście punktów po raz pierwszy uzyskał pewien żołnierz piechoty morskiej, który później został sławnym pisarzem i biografem.

Doskonały strzelec musiał mieć oczywiście wiele wspaniałych cech: umieć kontrolować oddech, posiadać nadzwyczajny wzrok, cierpliwość, łatwość strzelania z najprzeróżniejszych pozycji, a także umiejętność brania pod uwagę odległości, grawitacji, siły i kierunku wiatru oraz dodatkowych czynników charakterystycznych dla danego strzału. Inną ważną choć niedocenianą cechą była zręczność w regulowaniu paska karabinu, której trudno się było nauczyć, a która przychodziła młodemu Minorowi w sposób absolutnie naturalny. Teraz, prawie trzydzieści lat później, Dar odkrył, że jego wzrok pogorszył się do przeciętnego w kwestii postrzegania szczegółów z oddali, choć nadal dobrze czuł się z bronią bez zastanowienia odpowiednio wyregulował pasek, umiał określić właściwie zasięg, wymierzyć, strzelić bez wahania i celnie z pozycji na brzuchu, w klęku, siedzącej i stojącej. Jednym słowem, poza wzrokiem wszystko pozostawało na najwyższym poziomie.

Tego wtorkowego popołudnia bardzo starannie przygotował M40. Jego zmodyfikowany celownik teleskopowy Redfield pasował do karabinu idealnie. Dar wyregulował kąt uniesienia lufy, biorąc pod uwagę warunki strzeleckie, i sprawdził mechanizm poprawki na wiatr, przesuwając go z lewa na prawo dla skompensowania bocznego działania wiatru na pocisk. Starał się wszystko tak ustawić, aby w odpowiednim momencie trafić dokładnie w środek celu, niezależnie od zasięgu i wiatru. Na szczęście pomagało mu ukształtowanie wąwozu, który blokował wiatry – przeważające tu z kierunku zachodniego – i pozwalał Darowi wyregulować broń przy wszystkich możliwych odległościach i całkowitym braku ruchów powietrza.

Podczas zaawansowanego szkolenia snajperskiego w Quantico i działań operacyjnych w Wietnamie Minor wyznaczył sobie własne wymagania w kwestiach celności. Strzelając pociskami o dużej sile penetracji – takimi, jakich chciał użyć teraz – nie był zadowolony, póki nie trafił wielokrotnie w cel o średnicy dwudziestu milimetrów z odległości stu metrów, w cel o średnicy stu dwudziestu pięciu milimetrów z odległości pięciuset pięćdziesięciu metrów oraz w trzystumilimetrowy z kilometra, i to raz za razem. Ostateczny skutek nie był aż tak idealny, o czym Darwin wiedział, ponieważ kula wystrzelona z M40 przelatywała pięćset pięćdziesiąt metrów mniej więcej jedną sekundę, a kilometr – nieco ponad dwie sekundy. A dwie sekundy w balistyce to wieczność. Przy tak długim locie znaczenie mają wahania wiatru, a jeśli cel się poruszy, traci się wszelkie szanse na celny strzał.

We wtorek Dar spędził pięć godzin, strzelając z M40 we wszystkich czterech pozycjach, czyli na brzuchu, w klęku, w siadzie i na stojąco. Przyjmował pozycję, czując bliskość paska karabinu, dotyk kolby przy policzku; kolby, która stanowiła łącznik pomiędzy policzkiem i kciukiem. Palec wskazujący trzymał na spuście, nie dotykając boku kolby, i oddychał tak spokojnie, że było to niemal niedostrzegalne. W tym momencie zamknął na kilka sekund oczy. Jeśli po otwarciu ich miał krzyżyk na celowniku w tym samym punkcie, co poprzednio, wiedział, że zachował tak zwany naturalny punkt celu.

Najwięcej trudności sprawiło mu odzyskanie kontroli spustu. Nie miał z tym kłopotów, gdy był w marines, ale z doświadczenia na strzelnicy wiedział, że będzie musiał ostro poćwiczyć, zanim przypomni sobie tę umiejętność. Opanowanie spustu polegało na wybraniu odpowiedniego momentu podczas oddychania i równoczesnego wyboru celu, a następnie naciśnięciu spustu o potrzebny dodatkowy milimetr bez najlżejszego nawet poruszenia karabinem. Czynność ta nie była skomplikowana, lecz wymagała pełnego skupienia umysłu, kontroli nad mięśniami i oddechem.

Minor wyregulował M40, po czym wybrał cele na otwartym polu poniżej domku i wystrzelił kilkadziesiąt pocisków przy obecnym wietrze. Tego dnia mocno wiało, a przy stałym wietrze o takiej prędkości – dwudziestu czterech kilometrów na godzinę – pocisk o kalibrze 7,62 milimetra na dystansie dwustu metrów znosiło o 11,43 centymetra od celu, przy pięciuset pięćdziesięciu metrach o pięćdziesiąt centymetrów, a przy odległości równej kilometrowi aż o metr i dwadzieścia dwa centymetry. Tyle że wiatr nigdy nie wiał idealnie równomiernie.

Dar wiedział, że nowe pokolenie snajperów ruszało do bitwy z kieszonkowymi kalkulatorami albo – przy bardziej wyrafinowanych systemach broni – z mikrokomputerami w celownikach z dodanymi elektronicznymi czuj – nikami wiatru.

Uważał, że takie udogodnienie powoduje u strzelców zanik instynktu i stępienie podstawowych zmysłów. On sam podczas szkolenia nauczył się mierzyć prędkość wiatru. Poniżej pięciu kilometrów na godzinę trudno było coś zauważyć, chyba że po unoszącym się dymie. Powiew od ośmiu do trzynastu kilometrów na godzinę utrzymywał liście drzew w stałym ruchu. Darwin umiał ocenić siłę wiatru już po rodzaju dźwięku, jaki wydawały poruszające się konary otaczających domek sosen i daglezji. Wiatr pomiędzy trzynastoma a dziewiętnastoma kilometrami na godzinę tworzył zawirowania pyłu i drobnego piasku, potrząsał mocniej liśćmi. Podczas nieco silniejszego podmuchu, dochodzącego do dwudziestu ośmiu kilometrów na godzinę, niewysokie brzózki na otwartym terenie niemal nie przestawały się poruszać.

Minor wiedział instynktownie, już nawet jako młokos szkolący się na snajpera, że prędkość wiatru stanowi jedynie część tego równania. Należało wyczuć i wziąć pod uwagę również kierunek wiatru. Lekki wiatr boczny z godziny ósmej, dziewiątej i dziesiątej oraz drugiej, trzeciej i czwartej otrzymywał w równaniu pełną wartość, natomiast wiatr ukośny z godziny pierwszej, piątej, siódmej i jedenastej – tylko połowę wartości, toteż na przykład wiatr wiejący z prędkością jedenastu kilometrów na godzinę na pozycji dziewięć podczas regulacji bocznej celownika liczył się dla Darwina jako wiatr wiejący z prędkością pięć i pół kilometra na godzinę. Jeżeli natomiast wiatr wiał bezpośrednio w pozycję strzelecką Dara albo z tyłu – czyli z godziny szóstej albo dwunastej – pocisk leciał po prostu nieco szybciej przy wietrze z tyłu lub nieco wolniej przy wietrze z przodu. Latanie szybowcem wyczynowym wyostrzyło mu jeszcze umiejętność wyczuwania prędkości wiatru i jego kierunku.

Gdy wzięło się pod uwagę czynniki zasięgu i wiatru, najlepiej w mikrosekundach, trzeba było użyć starego wzoru strzelców wyborowych marines, wyrażonego w setkach jardów pomnożonych przez prędkość wiatru w milach na godzinę, podzielonego przez piętnaście i zamienionego na metry. Mimo upływu tak wielu lat Dar potrafił wykonać takie obliczenie natychmiast, wręcz instynktownie.

Leżąc lub klęcząc na długim, trawiastym terenie przez całe wtorkowe popołudnie, zerkał stale na maleńki monitor wideo zestrojony z kamerą obok domku. Chciał mieć pewność, że nikt nie przyjedzie tutaj podczas jego ćwiczeń. Czasami w uszytym przez siebie maskującym stroju ze skrawków, czasami w zielonych spodniach i koszulce polo, strzelał do różnych celów, koncentrował się na osiągnięciu minuty kątowej, czyli strzale w koło o średnicy dwu i pół centymetra ze stu metrów, oraz próbie uzyskania wyników jeszcze dokładniejszych. Nawet gdy zyskiwał taki efekt regularnie – przy lekko porywistym wietrze i uprzednio obliczonym zasięgu – pamiętał o jednej ważnej kwestii: te cele to tylko krzyżyki na papierze!


***

Tuż przed zmierzchem w środowy wieczór wszystkich ludzi z FBI przebywających wokół kryjówki Rosjan postawiono w stan pełnej gotowości. Do tej pory ośmiu snajperów ubranych w maskujące stroje zakradło się pod dom na odległość niecałych stu pięćdziesięciu metrów z trzech stron posiadłości, czyli z wyjątkiem tej od ulicy. Trzech spośród tych snajperów czekało w wysokiej trawie niecałe pięć metrów od przyciętych trawników.

Wcześniej, o godzinie szesnastej trzydzieści, u Rosjan zadzwonił telefon. Federalne Biuro Śledcze podsłuchało i nagrało rozmowę.

– Pańskie pranie jest, gotowe, panie Yale.

– W porządku – brzmiała odpowiedź, najprawdopodobniej Gregora Yaponchika.

Specjaliście z FBI w ciągu kilku sekund ustalili, że dzwoniono z pewnej pralni chemicznej w Pasadenie. Warren polecił wybrać ten numer jednemu z agentów i spytać, czy pranie pana Yale’a jest już gotowe. Właściciel pralni potwierdził i dodał, że właśnie przekazał telefonicznie tę informację panu Yale. Przeprosił, że nie jest w stanie dostarczyć prania, wyjaśnił jednak, że nie odwożą wyczyszczonej odzieży tak daleko na północ od Pasadeny. Agent zapewnił właściciela, że rozumie.

O dwudziestej dziesięć przed domem zatrzymała się biała furgonetka, z której wysiedli trzej Latynosi w szarych koszulach i spodniach roboczych. Na boku furgonetki widniał napis reklamujący działalność porządkowo-ogrodniczą wraz z numerem telefonu, pod który agent specjalny Warren natychmiast kazał zadzwonić swojemu człowiekowi. Sprawdzali przedsiębiorstwo, szczególnie że prace o tej porze nie wydawały się sensowne.

Wezwanie potwierdzono, a firma usługowa zapewniła telefonującego agenta, że chodzi o cotygodniową usługę, niestety, przyjazd opóźnił się z powodu problemów z furgonetką oraz komplikacji w domu poprzedniego klienta. Później Syd wyjaśniła Darwinowi, że Warren przez chwilę walczył z pokusą polecenia firmie usługowej odwołania pracowników, ale trzech robotników zabrało się już za koszenie trawy, przycinanie krzewów i wycinanie małych, uschniętych drzewek. W końcu Warren stwierdził, że może praca tamtych wpłynie na ich akcję pozytywnie, odciągając od nich uwagę. Było już prawie ciemno.

Jeden z robotników podszedł do drzwi frontowych, a agenci ukryci w domu odległym o czterysta metrów od kryjówki Rosjan zrobili wyraźną fotografię Pavla Zukera rozmawiającego obcesowo z przytakującym mu i kiwającym głową mężczyzną. Wreszcie Zuker zamknął drzwi, a w chwilę później otworzyły się drzwi do garażu. W przyćmionym świetle ludzie z FBI dostrzegli sterty liści obok dwóch mercedesów.

Robotnicy pracowali szybko, wręcz ścigając się z zapadającym zmrokiem: w pośpiechu skosili trawniki, niemal ocierając się o leżących w wysokiej trawie płasko na brzuchach snajperów Federalnego Biura Śledczego. W pewnym momencie jeden z robotników zatrzymał kosiarkę, podniósł z ziemi przedmiot, który wyglądał jak metalowa podkowa, i wyrzucił go w wysoką trawę za podwórzem, prawie trafiając w głowę jednego ze strzelców wyborowych.

Zapadł już prawie całkowity mrok, gdy skończyło się koszenie i przycinanie. Agenci przyglądali się nerwowo, jak robotnicy znikają w garażu, a następnie wychodzą z niego z wielkimi worami wypełnionymi najprawdopodobniej suchym listowiem.

– Policzcie – rzucił krótko Warren przez radio.

– Wory z liśćmi? – spytał jakiś nieszczególnie rozgarnięty agent specjalny.

– Nie, durniu, robotników. Upewnijcie się, że wszyscy trzej wsiedli z powrotem do furgonetki.

– Zgadza się – potwierdzili obserwatorzy i snajperzy.

Okazało się, że trzech robotników weszło do garażu i trzech z niego wyszło. Wrzucili worki z liśćmi na tyły furgonetki, potem załadowali tam też inne śmieci. Światło na ganku i małe światełka wzdłuż podjazdu zapaliły się automatycznie. Tuż po odjeździe furgonetki włączyły się też światła w domu.

– Zdejmujemy ich? – spytał przez radio jeden z agentów blisko domu.

– Nie – odparł Warren. – Ich szef powiedział, że pracują po godzinach i stąd rozjeżdżają się do domów. Zostawcie ich, niech jadą.

Wszyscy nocą używali noktowizorów: snajperzy w trawie, obserwatorzy w domach i funkcjonariusze lecący na dużej wysokości helikopterami. Najchętniej rozpoczęliby akcję około trzeciej trzydzieści rano, gdy Rosjanie będą pogrążeni w najgłębszym śnie, a ich potencjalni strażnicy najbardziej znużeni. Niestety akcja musiała być zsynchronizowana z innymi aresztowaniami, atak nie mógł się zatem zacząć wcześniej niż o piątej rano. Warren, Syd i pozostali uznali, że warto poczekać do świtu, dzięki temu bowiem Dallas Trace i jego wspólnicy, którzy mieli zostać zatrzymani następnego ranka, nie usłyszą w porannych wiadomościach o obławie na Rosjan.


***

We wtorkowy wieczór Dar znów strzelał przez kilka godzin z karabinu Barrett Light.50. Przeżycie okazało się doprawdy fascynujące. Karabin posiadał dwójnóg – na szczęście, gdyż ważył trzynaście kilogramów bez celownika i mierzył ponad półtora metra. Był zatem spory. Kiedy Minor zamontował celownik teleskopowy M3a Ultra i usiłował podnieść broń wraz z kilkoma pudełkami nabojów, natychmiast poczuł ból w krzyżu.

W środę Darwin pracował w mieszkaniu, późnym popołudniem porozmawiał krótko z Syd, potem wyjął spod łóżka remingtona 870, załadował go, napełnił kieszeń dodatkowymi nabojami i wraz z torbą z rzeczami zaniósł do land cruisera. Zanim doszedł do samochodu, rozejrzał się uważnie po garażowym parkingu. Byłoby doprawdy żenujące przejść te wszystkie przygotowania, a następnie zginąć na własnym parkingu od kulki kaliber.22 wystrzelonej przez jakiegoś rozwścieczonego Rosjanina. Na szczęście nikogo tam nie dostrzegł.

Jechał, utykając co jakiś czas w normalnych, środowych korkach. Chciał dotrzeć do domku jeszcze przed zmrokiem i udało mu się. Zatrzymał się na długim żwirowym podjeździe i uruchomił wszystkie kamery po kolei. Nie widział niczego podejrzanego ani na drodze przed sobą, ani w punktach snajperskich wysoko nad domkiem. Nikt także się nie kręcił w polu poniżej domu ani po samym domu. Przejechał resztę drogi, wniósł torby i nieco artykułów spożywczych, po czym zabrał się za obiad. Zastanowił się, czy nie zadzwonić do Syd, wiedział jednak, że przez cały wieczór będzie zajęta w taktycznym centrum dowodzenia.

„Co tam, do diabła” – pomyślał. „Dowiem się o wszystkim jutro z radia i przeczytam w gazecie wieczornej”. Popijał kawę. „Mam nadzieję” – dorzucił w myślach.

Gdzieś około północy sprawdził dwukrotnie zamki drzwi domku i wyłączył światło. Ogień nadal płonął w kominku, wypełniając ciepły pokój migoczącym światłem. Poza tym Darwin zostawił lampę w kuchni i drugą obok łóżka.

Zamiast się położyć, wziął sztucer i odbiornik z monitorem, odsunął część dywanu, otworzył drzwi zapadowe i zszedł do piwnicy. Światła zapaliły się automatycznie. Zostawił sztucer oparty o zewnętrzną ścianę, przekręcił klucz w stalowych drzwiach i przeciął magazyn, aż doszedł do kraty wentylatora. Otworzył i zdjął ciężką kłódkę, zajrzał do zakurzonego kanału wentylacyjnego, świecąc sobie latarką, po czym wszedł do niego i przeczołgał się na łokciach i kolanach całe sześćdziesiąt siedem metrów – zasapał się o wiele bardziej, niżby tego chciał – aż dotarł do drugiej kraty. Otworzył ją i prześliznął się do starej kopalni złota. Tam znalazł zawinięty w plastik karabin M40 i ciężki plecak, które pozostawił tam poprzedniego dnia.

Wyciągnął z plecaka kamizelkę kuloodporną nałożył ją podniósł ciężki plecak, a karabin zawiesił sobie wygodnie na prawym ramieniu. W starym szybie kopalni kapała woda. Kałuże były wszędzie, często głębokie nawet na piętnaście centymetrów. Szedł, rozchlapując je. Drogę oświetlał sobie latarką. Nosił nieprzemakalne buty turystyczne, zielone spodnie, a na grubej kamizelce kuloodpornej luźną bluzę w odcieniu maskującym. Do płóciennego paska przypiął sobie pochewkę z nożem marki Ka-Bar z czarnej stali. Telefon komórkowy włożył do kieszeni koszuli, lecz go wyłączył.

Kiedy dotarł do wejścia do kopalni, zgasił i schował latarkę, wyjmując za to okulary noktowizyjne L.L. Bean. Na niebie nie było księżyca, a wąwóz wypełniały osobliwe cienie. Minor postał chwilę, przyzwyczajając oczy do mroku, a okulary pozostawił na czole. Następnie ruszył przed siebie wąwozem i wspiął się wąską ścieżką po wschodniej ścianie, aż do wcześniej wybranego miejsca.

Noc była piękna, niemal bezchmurna i nieco chłodniejsza niż zazwyczaj latem, przez to jednak doskonała na wędrówki.


***

Zespół szturmowy FBI wyważył frontowe drzwi domu na ranczu w Santa Anita punktualnie o piątej rano. Czekający na zewnątrz agenci wstrzelili przez wszystkie okna pociski dymne z gazem łzawiącym, a ci przy drzwiach wrzucili granaty oślepiające do salonu, następnie zaś wpadli tam, celując przed siebie z karabinów z celownikami laserowymi.

W salonie nie było nikogo. Na zewnątrz jedni agenci trzymali drabiny, drudzy wspinali się do okien sypialni na piętrze. Kryli ich snajperzy Federalnego Biura Śledczego. W sypialniach też nie znaleziono nikogo.

Agent specjalny Warren osobiście prowadził pierwszy zespół szturmowy od pokoju do pokoju na parterze, później po schodach i przez całe piętro. Dwa helikoptery wylądowały na trawnikach, pozostałe dwa zawisły w powietrzu. Silne reflektory oświetlały rozpraszający się dym. Zaczynał się świt. Strzelcy lecący w helikopterach FBI strzelali pociskami łzawiącymi w okna drugiego piętra.

Na drugim piętrze również nie było nikogo. Ani w kuchni. Ani w suterenie.

Jeden z ostatnich zespołów, które dotarły do budynku, złożył przez radio raport. W garażu znaleziono trupy.

Warren i tuzin innych agentów, wszyscy w kamizelkach, strojach maskujących, hełmach, okularach i wiszących na piersiach maskach gazowych, zbiegli się tam w ciągu dwudziestu sekund. Trzech martwych Latynosów obnażono do bielizny. Każdy dostał jeden strzał w głowę.

– Ale przecież tylko trzech wsiadło do furgonetki ubiegłej nocy… – zaczął młody agent.

– Wory z pieprzonymi liśćmi – odparował Warren.

– Rozszerzamy obwód? – spytał inny agent.

Warren oparł się ciężko o framugę, zabezpieczając swój karabin z tłumikiem H amp;K MP-10.

– Do tej pory mogli się dostać nawet do Meksyku – oświadczył tępo.

Niemniej jednak minutę później chwycił radio i zaalarmował siedzibę, przekazał pilotom helikopterów i służbom naziemnym dane furgonetki firmy usługowej, a chwilę później te same informacje podał CHP, Departamentowi Policji Los Angeles i innym organom ścigania. W obławę, teraz już o zasięgu ogólnokrajowym, zaangażowano wszystkie tego typu służby.

Warren otrzymał też pewną wiadomość z bezpiecznej kryjówki w Malibu, w której przetrzymywano detektywów Venturę i Fairchilda. Okazało się, że poprzedniego popołudnia kapitanowi Fairchildowi, który współpracował z funkcjonariuszami śledczymi, pozwolono wyjść na krótki spacer po plaży. Eskortujący go agenci Federalnego Biura Śledczego nie wiedzieli, że tuż przy plaży znajdował się automat telefoniczny. Fairchild oddalił się na chwilę, aby załatwić się w krzakach. A dzisiejszego ranka jeden z agentów wybrał się także na spacer po plaży i znalazł automat. Natychmiast sprawdził w firmie telefonicznej, czy ostatnio ktoś z niego dzwonił.

Wynik był pozytywny. O szesnastej trzydzieści wykonano trwające piętnaście sekund połączenie ze szwagrem kapitana Fairchilda. Mężczyzna prowadził pralnię chemiczną w Pasadenie.

– Cholera – mruknął jeden z agentów.

– Szlag by gnoja trafił – dodał inny.

– Kurwa jasna – dorzucił dowodzący agent specjalny Warren, który nie miał tutaj żadnego bezpośredniego zwierzchnika z Federalnego Biura Śledczego. – Założę się, że Fairchild dostał więcej pieniędzy niż Ventura… Po prostu lepiej je drań schował.

– Czy powiemy agentowi specjalnemu Faberowi i oficer śledczej Olson o Rosjanach? – spytał główny dyspozytor.

Warren spojrzał na zegarek. Była godzina 5:22 rano. Do rozpoczęcia akcji aresztowania Dallasa Trace’a pozostało jeszcze ponad dziewięćdziesiąt minut.

– Faber i jego ludzie są na miejscu i zachowują ciszę radiową – odparł. – Zadzwonię do Cassia, agenta odpowiedzialnego za bezpieczeństwo akcji w Century City, i powiem mu, że wysyłamy im wsparcie: zespół taktyczny złożony z dwunastu agentów.

– Sądzisz, że Rosjanie będą usiłowali odbić Dallasa Trace’a? – spytał agent stojący tuż obok Warrena.

Warren roześmiał się niewesoło.

– Za diabła nie mają szans. Ci faceci wiedzą że sprawa jest skończona. Nie zechcą wjeżdżać z deszczu pod rynnę, czyli z jednej zasadzki do innej. Powiemy o wszystkim Faberowi i reszcie zespołu szturmowego, gdy skończą swoją robotę. – Po czym dorzucił poważnym głosem coś absolutnie niegodnego agenta Federalnego Biura Śledczego: – A temu gliniarzowi z Los Angeles… Fairchildowi… wyrwałbym jaja.


***

Syd otrzymała wiadomość na pagerze w osiem minut po tym, jak FBI zabrało Dallasa Trace’a i jego trzech ochroniarzy w oddzielnych pojazdach. Stała akurat na ulicy przed częścią biurową Century City, zajęta wycieraniem potu z włosów i odrywaniem rzepów kamizelki kuloodpornej, gdy na widok numeru na pagerze zastygła w bezruchu.

Warren wyjaśnił sytuację w dwóch zdaniach.

– Dar! – powiedziała Syd, patrząc na zegarek.

– Śledcza Olson – odrzekł Warren – ci Rosjanie nie są amatorami. Mają nad nami dziesięciogodzinną przewagę. Nie będą marnowali czasu na głupią próbę zemsty. W tej chwili sąjuż prawdopodobnie w Meksyku.

Cokolwiek powiedział dalej, utonęło w krzyku Sydney: „Wyślijcie dwa helikoptery FBI z zespołem taktycznym do domku Darwina Minora. I to natychmiast!”. Wyłączyła telefon, podniosła swój pistolet maszynowy i pobiegła pędem do zaparkowanego niedaleko taurusa. Nie miała pojęcia, że przekaz z jej komórki został zniekształcony i agent Warren w ogóle nie zrozumiał jej polecenia.

Загрузка...