Trzy godziny i osiemdziesiąt plików później Lawrence rozsiadł się wygodniej na krześle i powiedział:
– Poddaję się. Czego, do diabła, szukamy?
– Prób wymuszenia ubezpieczenia – wyjaśniła Syd, wskazując na stos akt, które wydzielili.
– To sześćdziesiąt kilka procent wszystkich spraw, z którymi mamy do czynienia – zauważyła Trudy. – Tyle że żaden z wypadków rekonstruowanych przez Dara nie wydaje się na tyle ważny, żeby ktoś chciał go za to zabić.
Sydney skinęła głową. Również wyglądała na zmęczoną. Dar zauważył, że do czytania śledcza nosi okulary bez oprawek.
– No cóż – stwierdził – nie powiesz, że to nudna literatura.
Syd pokiwała głową.
– Sprawozdania ofiar niektórych wypadków to naprawdę arcydzieła. Posłuchajcie tego: „Słup telefoniczny zbliżał się szybko. Próbowałem zjechać mu z drogi, kiedy trafił we mnie czołowo”.
Trudy otworzyła teczkę.
– Tutaj jest jeden z moich ulubionych: „Prowadziłem samochód od czterdziestu lat, kiedy zasnąłem za kierownicą i miałem wypadek”. Dar wyjął stare akta.
– Ten facet z kolei nigdy nie słyszał o Piątej Poprawce: „Mężczyzna był wszędzie na drodze. Musiałem skręcić kilka razy, zanim w niego uderzyłem”.
Lawrence chrząknął i przerzucił kilka kartek akt, które przeglądał.
– Mój ulubieniec obejrzał zbyt wiele odcinków Z archiwum X „Niewidzialny samochód wyjechał znikąd, uderzył w moje auto, po czym znowu zniknął”.
– Też miałam jednego maniaka Z archiwum X - odparła Syd, przerzucając grube niebieskie teczki. – O tutaj: „Wypadek zdarzył się, kiedy prawe przednie drzwiczki jakiegoś samochodu wyłoniły się zza rogu, nie dając żadnego sygnału”.
– Nienawidzę, gdy mi się coś takiego przydarza – zaśmiał się Darwin.
– Zauważyliście, jak bardzo ofiary wypadków uwielbiają w swoich zeznaniach zrzucać odpowiedzialność na wszystkich wokół? – zapytała Trudy. – Tutaj mam typowy przykład: „Pieszy, którego nie widziałem, uderzył we mnie, a następnie wślizgnął się pod moje auto”.
– Ale oni są uczciwi, na swój głupi sposób – stwierdził Stewart. – Pamiętam stwierdzenie jednego młokosa: „Wracając z pracy, wjechałem w niewłaściwy dom i zderzyłem się z drzewem, którego nie mam”.
Trudy chichotała, czytając:
– „Ruszyłem z pobocza, zerknąłem na siedzącą obok na siedzeniu teściową i skierowałem się ku skarpie”.
– Taką decyzję rozumiem akurat całkiem dobrze – zahuczał Lawrence.
Trudy przestała chichotać i posłała mu ostre spojrzenie.
Syd nagle roześmiała się głośno.
– Miałam gdzieś przypadek przesadnej szczerości – powiedziała, szukając odpowiedniego zapisu. – O, tu: „Próbując zabić muchę, wjechałem w słup telefoniczny”.
– Głupiejemy, ludzie – oszacował Minor, zerkając na zegarek.
– Głupio zaczęliśmy – odparła Trudy. Spojrzała na stos spraw o odszkodowanie, które uznali za oszustwa.
– Znaleźliśmy w ogóle jakąś prawdopodobną przyczynę ataku na Darwina?
– Dwa przypadki, jak mi się zdaje – odrzekł Dar, wyciągając akta z chwiejnej sterty. – Pamiętacie sprawę prętów zbrojeniowych na I-5 w maju?
– Co takiego? – zainteresowała się Sydney.
– Pręty zbrojeniowe to stalowe pręty wzmacniające beton – wyrecytował Lawrence.
– Wiem, co to są pręty zbrojeniowe – odparła Syd.
– Pytam, jaka to była sprawa?
– Z 23 maja – odpowiedział Dar, przeglądając papiery. – Trasa I-5. Czterdzieści sześć kilometrów na północ od San Diego.
– O Boże – wtrącił Lawrence. – Ty nakręciłeś wideo podczas rekonstrukcji, chociaż to ja dotarłem na miejsce wypadku jako jeden z pierwszych. Jezusie! – Syd czekała na ciąg dalszy. – Azjata – podjął wreszcie – a dokładnie mówiąc: Wietnamczyk. Dopiero co przybył do Stanów z rodziną… ośmioro dzieci… Przyjechali trzy miesiące wcześniej. Pracował dla kwiaciarki jako kierowca. Dostarczał klientom zamówione kwiaty. Jeździł jednym z tych wielkich samochodów dostawczych, isuzu, z silnikiem pod siedzeniem, przednią szybą z pleksiglasu i ramami z cienkiej blachy. – Na to wspomnienie Stewart aż się skrzywił. – Jechał tuż za otwartą ciężarówką małej firmy budowlanej z La Jolla… Burnette Construction… firma rodzinna, ściśle rzecz biorąc. Bill Burnette, właściciel, wiózł właśnie ładunek prętów zbrojeniowych.
– Wystawały poza budę ciężarówki? – upewniła się Sydney.
– Tak, aż dwa i pół metra – przyznał Lawrence. – Na końcu ładunku facet zawiesił wprawdzie czerwoną chorągiewkę, ale… – Stewart wziął głęboki wdech. – Biedny Wietnamczyk trzasnął w te pręty z prędkością prawie dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, bo ktoś gwałtownie skręcił i zajechał drogę ciężarówce Burnette’a. A ten wcisnął hamulce… mocno wcisnął.
– Wietnamczyk niestety nie wcisnął – szepnęła Syd.
Dar potrząsnął głową.
– Ależ wcisnął – powiedział. – Nawet mocno zapewne wcisnął. Tyle że hamulce nie zadziałały. Facet miał za mało płynu.
Sydney wymieniła spojrzenia z pozostałymi. Tego rodzaju wypadki zdarzały się rzadko.
– Tak czy owak pręty zbrojeniowe przebiły się przez przednią szybę auta Wietnamczyka i cztery czy pięć trafiło w nieszczęśnika – dodał Lawrence. – Burnette niczego nie poczuł, więc ponownie przyspieszył, pociągając za sobą nabitego na pręty Azjatę, gdyż pręty wyciągnęły ciało przez pogruchotaną przednią szybę. Podczas kraksy Burnette nie zatrzymał samochodu, jedynie zwolnił mniej więcej do czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę… Jak mi później powiedział, po prostu w pewnym momencie dostrzegł we wstecznym lusterku tego biednego sukinsyna nadzianego… z prętami wbitymi w twarz, w szyję gardło, pierś i lewe ramię…
– W dodatku ofiara nadal żyła – dorzucił Darwin.
Stewart skinął głową.
– Tak, jeszcze przez jakiś czas. Burnette nie wiedział, co robić, miał jednak dość rozumu, żeby nie wcisnąć znów hamulców. Wtedy przecież biedny facet… nazywał się Phong… nadziałby się jeszcze bardziej… Zjechał więc na pobocze z wiszącym pechowcem i tam łagodnie zwolnił.
– Nie wygląda mi to na sfingowany wypadek z zajechaniem drogi – oceniła Syd. – Nie z takim lokatorem na tyłach. A trudno sobie wyobrazić, że facet zgodziłby się…
– To samo sobie pomyśleliśmy – przerwała jej Trudy. – Ale gdy Dar zajął się rekonstrukcją, zderzenie zaczęło nam wyglądać na umyślne. Na tamtej drodze panował wtedy bardzo niewielki ruch. Biały pikap przeciął nagle dwa pasy, zajechał Burnette’owi drogę, gwałtownie przed nim zahamował, po czym przyspieszył i odjechał.
– Może w ostatniej chwili przypomniał sobie o zjeździe z autostrady? – zasugerowała Syd.
Trudy potrząsnęła głową.
– Nie, zjazd był po prawej stronie, a do wypadku doszło na ostatnim pasie po lewej. Ostatnim z pięciu pasów ruchu… A przy tak niewielkim ruchu ofiara, czyli pan Phong, naprawdę nie miała powodów tkwić Burnette’owi na ogonie. Większość pasów była pusta. Cała akcja wyglądała na zorganizowaną…
– Tylko że w sfingowanych wypadkach nikt nie chce nikogo zabić ani trwale okaleczyć – upierała się śledcza. – Wybierają dobry samochód, któremu ktoś zajeżdża drogę, oni uderzają w tamten, a później twierdzą, że od pasów uszkodzili sobie kręgi szyjne lub coś w tym rodzaju. Nikt nie nadziewa się wówczas na pręty zbrojeniowe! Czy pan Phong zmarł?
– Tak – odparł Lawrence. – Trzy dni później, ani na moment nie odzyskując świadomości.
– Jaka była kwota odszkodowania? – spytała Sydney.
– Dwa przecinek sześć miliona – przesylabizowała Trudy.
Lawrence westchnął.
– Burnette starał się prowadzić swoją firmę budowlaną jak najmniejszym kosztem i wykupił najniższą możliwą polisę. Nie mógł sobie po prostu pozwolić na wyższe ubezpieczenie. Spłata odszkodowania doprowadziła go do bankructwa.
Sydney popatrzyła na drugą teczkę.
– To również jedna z twoich czerwonych pinezek – wyjaśnił Dar. – Zdarzenie na I-5, o którym ci wspomniałem. Ten wypadek bez wahania uznałem za sfingowany. Kierowca uderzonego samochodu, niejaki Hernandez, wniósł już wcześniej trzy skargi z powodu kalectwa i osiem z powodu rzekomych obrażeń.
– Lecz tego wypadku nie przeżył – zauważyła Syd.
– Właśnie – przyznał Minor. – Wszystko szło zgodnie ze scenariuszem aż do momentu zderzenia. Znowu pikap zajechał drogę innemu pojazdowi… w tym wypadku wielkiemu staremu buickowi. Kierowca buicka dał po hamulcach. Namierzone auto, nowiutki cadillac, trzasnął buicka w tył, dokładnie tak jak zaplanowano. Niestety, buick Hernandeza eksplodował…
– Sądziłam, że samochody wybuchają jedynie w filmach – wtrąciła Sydney.
– Wielu tak uważa – przyznał Darwin. – Podczas śledztwa w zbiorniku na benzynę auta pana Hernandeza znalazłem jednak resztki prymitywnego zapłonu iskrowego. Miał spowodować wybuch po mocniejszym uderzeniu w tylny zderzak.
– To morderstwo – oceniła Syd.
Dar skinął głową.
– W każdym razie prawnik… tak przy okazji, był to ten sam prawnik… zaskarżył zarówno drugiego kierowcę, jak i producenta pojazdu, więc dowody manipulowania przy hamulcach i fakt sabotażu auta Hernandeza oddalono w zamian za wycofanie zarzutów przeciwko producentom.
– Jestem ciekawa – wtrąciła Sydney – w jaki sposób wybiera się, że tak powiem… nieświadomy… pojazd do tych sfingowanych wypadków.
– Gra tu rolę wiele czynników – wyjaśniła Trudy.
– Auto musi być oczywiście drogie…
– Dobrze jeśli ma też na zderzaku nalepkę firmy ubezpieczeniowej State Farm albo innej, równie dużej i bogatej – dodał Lawrence.
– Poza tym zwykle namierza się starszego kierowcę – podjęła Trudy. – Kogoś, kto nie zareaguje zbyt szybko i nie zdąży w odpowiednim momencie zahamować.
– Oczywiście nikt nie chce ranić ludzi w pojeździe docelowym – powiedział Dar. – Chodzi jedynie o to, aby współsprawca wystąpił o odszkodowanie z powodu utraty sprawności… zwykle wybiera się urazy niewidoczne i trudne do sprawdzenia, takie jak uraz kręgów szyjnych, piersiowych lub lędźwiowych, chociaż firmy ubezpieczeniowe podejrzliwie patrzą na takie wnioski.
– Ale tu mamy klasyczny sfingowany wypadek z wymuszeniem pierwszeństwa, czyli ten z udziałem Hernandeza zakończył się śmiercią kierującego pojazdem – zauważyła Syd. – A wypadek Phonga w ogóle nie pasuje do tego typu zorganizowanych akcji…
– To prawda – zgodził się Minor, kiwając głową. – Nie sposób uwierzyć, że ktokolwiek dobrowolnie pozwoliłby się nabić na takie sterczące pręty zbrojeniowe.
– Chyba że Phong po raz pierwszy brał udział w takim przedsięwzięciu – zastanowiła się Sydney. – Albo że ktoś go oszukał. Podobnie Hernandeza…
– Którego znaleziono w typowej dla tego typu wypadków pozycji – dodała Trudy. – Kucał pod kierownicą. Bagażnik jego starego buicka wypełniały worki z piaskiem i opony, które często stanowią swego rodzaju dodatkowe zabezpieczenie mające złagodzić skutki zderzenia. Tyle że wszystko spłonęło… wraz z Hernandezem… gdy eksplodował zbiornik na benzynę.
– Odszkodowanie?
– Sześćset tysięcy – odparł Lawrence.
– Więc teraz dochodzimy do prawnika, który pracował przy obu sprawach – powiedziała Syd. – Jorge Murphy Esposito. Od dawna podejrzewamy, że facet szuka klientów wśród ofiar wypadków.
Trudy roześmiała się niewesoło.
– Esposito mógłby wręcz kierować karetki do wypadków – oznajmiła. – Wie, gdzie dojdzie do kraksy, jeszcze zanim ona się zdarzy.
Sydney pokiwała głową.
– Dar, uważasz, że właśnie Esposito poszczuł na ciebie Rosjan?
Minor westchnął.
– Instynkt mi mówi, że nie. Esposito to trzeciorzędny adwokacina. Występuje w imieniu oszustów z marginesu i biedoty. Nie widzę go po prostu w tej roli. Przy takiej klienteli, skąd kontakty z zabójcami z mafii rosyjskiej?
– Mamy jednak jakąś wskazówkę – zauważyła Syd. – Kim są inni prawnicy i lekarze na wysokich pozycjach waszej listy?
– Na naszej liście oszustów żądających odszkodowań? – spytała Trudy.
– Właśnie.
– Oprócz Esposito mamy tam jeszcze Rogeta Velliersa, Bobby’ego Jamesa Tuckera, Nicholasa van Dervana, Abrahama Willisa… – zaczęła wymieniać Trudy.
– Hej, hej – przerwał jej Lawrence. – Willis nie żyje.
Darwin uniósł brwi.
– Od kiedy? Zeznawałem w sądzie przeciwko jego powodowi zaledwie miesiąc temu.
– Zmarł w ubiegły czwartek – odparł Stewart. – A dokładniej mówiąc, nasz drogi adwokat zginął w wypadku samochodowym. Rozbił się w pobliżu Carmel.
– No cóż, kto mieczem wojuje… – mruknęła Sydney.
– Esposito zajmuje się procesami rodzinnymi – zauważył Lawrence.
Trudy cicho odchrząknęła.
– Tak się tylko mówi.
Syd wstała od stołu i przeciągnęła się.
– No cóż, przejrzymy akta Dara powtórnie, pod tym właśnie kątem. Sprawdzimy, którzy z adwokatów poszukujących klientów wśród ofiar wypadków tkwią najgłębiej w sprawie.
Trudy popatrzyła na nią i na Minora.
– Wracacie do San Diego?
Darwin bez słowa przecząco pokiwał głową.
– Zamierzamy przez weekend ukrywać się przed prasą w domku Dara – powiedziała Syd.
Lawrence jedynie nieznacznie zmarszczył czoło, a spojrzenie, które posłał przyjacielowi, było aż nazbyt wyraziste.
– Sporo czasu minęło, odkąd kogoś tam zaprosiłeś, co, Darwin? To znaczy… oczywiście poza mną i Trudy.
– Nigdy nie zapraszałem tam nikogo poza wami – odparł Minor, posyłając Stewartowi ostrzegawcze spojrzenie. – Zdaje mi się jednak, że moja obecna sytuacja nazywa się aresztem zapobiegawczym.
Przez chwilę panowało pełne konsternacji milczenie. W końcu przerwała je Trudy.
– Och, zanim pani odjedzie – powiedziała pogodnie – śledcza Olson…
– Mówcie mi Syd – wtrąciła Sydney.
– A więc Syd – kontynuowała Trudy. – Zanim odjedziesz, mogłabym cię prosić o profesjonalną opinię na temat pewnej kasety z inwigilacji?
– Jasne.
– Och, Trudy, nie, nie rób tego – oświadczył Lawrence, rumieniąc się nad wąsami. – Jezu…
– Potrzebuję czyjejś opinii – tłumaczyła się.
– Och nie, daj spokój – nalegał Stewart. Zdjął okulary i wytarł je chusteczką, a policzki czerwieniały mu coraz bardziej.
– Nagranie ma ponad godzinę – wyjaśniła Trudy Sydney – ale przewiniemy ją na przyspieszonym podglądzie. Dar, byłeś świadkiem w wielu sprawach. Twoja ocena również będzie dla mnie cenna.
Darwin i Syd podążyli zatem za Trudy do salonu, w którym stał sześćdziesięciocalowy telewizor oraz kanapa marki La-z-Boy.
Na kasecie pojawiła się kobieta w średnim wieku, ubrana w obcisły podkoszulek z lycry, szorty i tenisówki. Wyszła z typowego dla klasy średniej domu i wsiadła do starej poobijanej hondy accord. Kamera skupiła się na twarzy kobiety, gdy ta zakładała ciemne okulary i przepaskę na włosy, dlatego jej rysy nie były widoczne w szczegółach. Nagranie było kolorowe, a w dolnym rogu ekranu widniała data i dokładny czas – godzina, minuty i sekundy.
– Nakręciliście to z waszej furgonetki inwigilacyjnej? – spytała Syd Lawrence’a.
– Yhm – przyznał Stewart, który nie usiadł wraz z resztą na kanapie La-z-Boy, lecz stał w części salonu przeznaczonej na jadalnię. Wyglądał na gotowego do natychmiastowej ucieczki.
Trudy odchrząknęła.
– Kobieta nazywa się Pamela Dibbs. Wytoczyła niedawno trzy sprawy; dwie z nich przeciwko naszym klientom: Jack-in-the-Box i WonderMartowi.
– Żądanie odszkodowania z powodu kalectwa? – domyśliła się Sydney.
– Tak – odparła Trudy.
Widoczna na taśmie honda ruszyła, po czym nastąpił przeskok montażowy i samochód wjechał na parking przy dużym budynku. Lawrence oczywiście znał cel podróży kobiety, toteż czekał na nią pod gmachem w inwigilacyjnym chevrolecie astrovan. A kiedy Pamela Dibbs wysiadła z auta i pospiesznie ruszyła do budynku, kamera Stewarta podążyła za nią.
– Trzy wypadki na budowach – wyjaśniła Trudy. – Kobieta twierdziła, że doznała ciężkiego urazu części lędźwiowej kręgosłupa, z powodu którego nie może opuszczać domu. Według jej własnych słów jest właściwie inwalidką. Przedstawiła pisemne zaświadczenia od dwóch lekarzy. Obaj zresztą współpracują z mecenasem Esposito.
Syd kiwnęła głową.
Nagle widok z kamery zmienił się: z kolorowego w niewyraźny, czarnobiały. Obraz trząsł się teraz, ktoś najwyraźniej niósł kamerę korytarzem. Widok był dość wyraźny, choć trochę zniekształcony – jak gdyby kręcono przez obiektyw anamorficzny. Nagle kamera przesunęła się w prawo i pojawiło się odbicie Lawrence’a w lustrzanej ścianie. Stewart – potężny, ważący sto kilkanaście kilogramów mężczyzna – miał na sobie nieco obszarpaną bluzę, spodenki gimnastyczne (widać było jego gołe nogi i wydatne kolana) i obdarte trampki. Nosił przy pasku saszetkę, na czole zaś chustkę zawiązaną w stylu filmowego Rambo, a na nosie parę zbyt dużych okularów przeciwsłonecznych w grubych oprawach. W lustrze najpierw wyglądał na zaskoczonego, a potem przez długą chwilę oglądał swoje odbicie z góry do dołu. W końcu wszedł do głównej sali gimnastycznej.
– Cholera – mruknął teraz cicho, stojąc za kanapą.
– Gdzie miałeś kamerę? – spytała Sydney. – W okularach?
– Tak, w ramce – przyznała Trudy. – Mały obiektyw, ledwie większy niż kryształ górski. Światłowód biegnie do saszetki przy pasie.
– Gdzie jest przewód? – zaczęła Syd, po czym zrozumiała. – Och tak. – Odbijający się w lustrze Stewart właśnie się odwrócił tyłem, więc kobieta dostrzegła „przewód okularowy”. Zwisał za karkiem mężczyzny, znikając pod kołnierzem bluzy.
Całą czwórką oglądali nagranie. Lawrence dołączył do grupy ćwiczących. Stanął bezpośrednio za panią Dibbs. Nie było dźwięku, ale kiedy grupa zaczęła rozgrzewkę, łatwo można było sobie wyobrazić rytmiczną muzykę. Pani Dibbs kucnęła, wypięła się, wyrzuciła nogę, zrobiła kilka pajacyków, a później biegała w miejscu; całkiem zwinnie jak na kompletną inwalidkę. Na sali zdjęła okulary przeciwsłoneczne i przepaskę, toteż jej twarz całkiem wyraźnie odbijała się w stojącym przed ćwiczącą grupą lustrze. Grupę prowadziła kobieta w obcisłym kostiumie gimnastycznym ze stringami, których tylny pasek przebiegał między umięśnionymi wzgórkami jej pośladków, również doskonale widocznymi w lustrze. Odbijał się w nim także Lawrence. Jedyny mężczyzna wśród tych wszystkich kobiet w strojach z czarnej lycry skakał, kucał, sapał, wymachiwał ramionami, wszystkie ruchy wykonując o ułamek sekundy lub dwa za panią Dibbs i resztą grupy. Oczywiście nadal miał na nosie okulary.
– Prosicie mnie o radę w tej kwestii z powodów prawnych? – spytała Sydney.
– Tak – odparła Trudy. Mocno trzymała w prawej ręce pilota magnetowidu, jakby się obawiała, że jej mąż lada chwila po niego ruszy.
– No cóż, macie dobry materiał dowodowy przeciwko niej – odparła śledcza. – Nie możecie go użyć tylko w jednym przypadku: jeżeli był to prywatny obiekt rekreacyjny. W takim miejscu nie wolno nikogo nagrywać, podobnie jak na trampolinie własnego basenu podejrzanego.
Trudy skinęła głową.
– Wiem. Ten film nakręciliśmy w miejskim centrum gimnastycznym. To własność publiczna.
– I uzgodniliście wszystko z kierownikiem?
– Tak.
– I w tych ćwiczeniach może uczestniczyć każdy członek społeczności? – Trudy podniosła wzrok na taśmę, gdzie pani Dibbs i reszta umięśnionych młodych kobiet opuściła się do szybkiego kucnięcia z wyprostowanymi przed sobą ramionami. Widoczny w lustrze Lawrence usiłował pójść za ich przykładem, niestety o mało nie stracił równowagi, a gdy udało mu się wreszcie zrobić przysiad, reszta grupy podskoczyła już i zaczęła wymachiwać nogami. Obraz był czarnobiały, na taśmie można było jednak zauważyć, że twarz Stewarta ciemnieje, a na grubej bawełnie bluzy zaczęły się pojawiać plamy potu. – Nie widzę w takim razie żadnego problemu – stwierdziła Syd. – Możecie ten film pokazać sędziemu i ławie przysięgłych, o ile nie jest montowany.
– Jest jeden problem – odparła Trudy i zaczęła przewijać kasetę na podglądzie.
Stojący za nimi Lawrence stęknął głośno.
Kiedy zestaw ćwiczeń się skończył, Stewart ruszył powoli do wyłożonego lustrami korytarza i gwałtownie opadł na fontannę wody pitnej. Kamera pokazała jego odbicie. Lawrence wytarł usta, zdjął na sekundę okulary (wtedy widać było jego stopy), nałożył je, po czym wytarł chusteczką policzki i czoło. Pot lał się z niego wręcz strumieniami.
– Powinien wtedy wyjść – zauważyła Trudy ze smutkiem.
– Nie byłoby to uprzejme – warknął jej małżonek.
– Poza tym zapłaciłem za całą godzinę. No i chciałem pokazać, że pani Dibbs bez trudu potrafi ćwiczyć całą godzinę.
– No cóż – mruknęła jego żona. – Bez wątpienia to udowodniłeś.
Wcisnęła guzik na pilocie i przewijanie dwukrotnie przyspieszyło. Aerobik zmienił się w szaleńcze machanie odzianych w lycrę ramion i nóg, wypychania pośladków, poruszania ud, czyli prawie erotyczny taniec spoconych kobiet. Tłusty, wąsaty mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych zawzięcie usiłował dotrzymać im kroku. Lawrence na ekranie oddychał teraz przez usta, a właściwie straszliwie sapał, twarz zaś miał okropnie zarumienioną. Wciąż na przyspieszeniu Syd i Dar obejrzeli jeszcze trzy przerwy i trzy wyprawy Lawrence’a do źródła wody pitnej. Potem była jeszcze czwarta, ostatnia przerwa. Według cyfrowego czytnika grupa ćwiczyła już czterdzieści osiem minut.
Podczas tej przerwy kobiety się rozproszyły. Jedne biegały w miejscu, inne gawędziły po dwie, trzy lub więcej; pani Dibbs należała do tych pierwszych. Lawrence ciężkim krokiem podążył do korytarza i ruszył przed siebie. Na moment jego odbicie znów pojawiło się w tafli wody w fontannie. Bluzę Stewart miał kompletnie przepoconą, wręcz mokrą, a twarz ciemną – jak gdyby popękały mu wszystkie naczynia krwionośne. Później kamera odwróciła się od fontanny z wodą pitną i sali gimnastycznej, przemieściła dalej wyłożonym lustrami korytarzem, pokazała otwierane drzwi ze znaczkiem męskiej toalety i wtargnęła przez nie do pomieszczenia…
Syd zaczęła się śmiać.
– Okej, Trudy – wrzasnął Lawrence z jadalni. – Możesz już wyłączyć nagranie. Nasi goście wiedzą, o co chodzi.
Trudy jednak utrzymała film na szybkim przewijaniu. Obraz kamery popędził ku jednemu z pisuarów, pokazał zdejmowane szorty gimnastyczne, potem widok przeniósł się na kafelki ponad pisuarem, wreszcie znów się podniósł, po czym ponownie opadł, poruszył się w pionie i poziomie, aż znalazł się nad zlewem, a w lustrze pojawiło się odbicie Lawrence’a, wciąż w ciemnych okularach, w których kojarzył się z Jackiem Nicholsonem. Zegar nadal pędził, szaleńczo odliczając sekundy. Wreszcie kamera wróciła do sali gimnastycznej na ostatnie kilka minut ćwiczeń. Lawrence poszedł za panią Dibbs na parking. Powódka wyglądała na ożywioną treningiem i prawie wskoczyła do hondy. Obraz kamery co rusz przechylał się niebezpiecznie, raz zatrzymał się przy słupku płotu, gdzie pojawiła się ręka wyraźnie słaniającego się na nogach Lawrence’a, który schwycił się słupka prawdopodobnie dla zachowania równowagi. Syd ciągle się śmiała.
– To nic… nic osobistego – zdołała powiedzieć, podnosząc głos, aby mógł ją usłyszeć Stewart, który wycofał się już z jadalni do kuchni.
– Rozumiesz zatem, w czym tkwi problem – zwróciła się do niej Trudy.
Śledcza potarła policzki.
– Jeśli chcecie pokazać film w sądzie, nie możecie go pociąć – powiedziała w końcu. Głos jej się trząsł, choć starała się przemawiać poważnym tonem. – Trzeba pokazać całość albo nic.
– Cholera, zapomniałem! – krzyknął Lawrence z kuchni.
– Możecie ją nagrać jeszcze raz – zauważył Dar.
– Zdaję mi się, że pani Dibbs wyczuła intencje Larry’ego – stwierdziła Trudy.
– Lawrence’a, nie Larry’ego – poprawił ją z kuchni Lawrence. – I możesz sobie, cholera, sama iść na ten aerobik.
Trudy potrząsnęła głową.
– To ja przesłuchiwałam panią Dibbs. Dlatego nie mogłam zarejestrować jej ćwiczeń.
– No cóż… – zaczęła Syd.
– Ja bym pokazał tę kasetę – powiedział Minor. – Licząc razem z kasetą z furgonetki inwigilacyjnej, minie prawie godzina, zanim dojdziecie do części… dla dorosłych. Nie sądzę, żeby ława przysięgłych albo adwokaci powódki pozwolili pokazać aż tak dużo. Zechcą przerwać pokaz najszybciej, jak to będzie możliwe.
– Dokładnie – zgodziła się z nim Sydney. – Po prostu napiszcie w aktach, że macie jeszcze czterdzieści minut zapisu. Myślę, że jesteś bezpieczny, Lawrensie.
– Łatwo wam mówić – dobiegł ich z kuchni jego głos.
Syd i Dar wymienili spojrzenia.
– Skoro mamy dotrzeć przed nocą do Julian i twojego domku – powiedziała śledcza – chyba powinniśmy już się zbierać.
Darwin pokiwał głową. Po drodze do wyjścia zaszedł do kuchni i poklepał Lawrence’a po plecach.
– Naprawdę nie masz się czego wstydzić, amigo.
– Co masz na myśli? – odburknął tamten.
– Umyłeś po wszystkim ręce – odparł wesoło Minor. – Tak jak nas uczyły nasze mamy. Cała ława przysięgłych będzie z ciebie dumna.
Lawrence nie odpowiedział mu, za to wbił wzrok w żonę. Jego oczy miotały błyskawice gniewu.
Dar i Sydney wsiedli do land cruisera i ruszyli ku wzgórzom.