10

Poranne zachmurzenie ustąpiło i nad Wyspami Owczymi ukazało się rzadko widywane słońce, oświetlając malowniczą scenerię. Krajobraz wydawał się pokryty zielonym suknem jak stół bilardowy. Nierówny teren był pozbawiony drzew, tu i tam widniały domki z trawiastymi dachami, czasem wieża kościoła. Wszędzie kamienne murki i ścieżki pomiędzy nimi.

Austin prowadził volvo profesora krętą drogą nadbrzeżną z widokiem na odległe góry w głębi lądu. Z morza o zimnym odcieniu błękitu wyrastały szare, wyszczerbione skały niczym skamieniałe płetwy wielorybów. Nad wysokimi, pionowymi klifami, wyrzeźbionymi przez morze w nieregularnej linii brzegowej, krążyły ptaki.

Koło południa Austin zobaczył miasteczko jak dla lalek, z domkami stłoczonymi na łagodnym zboczu wzgórza na krawędzi fiordu. Na kilkukilometrowym odcinku droga opadała o trzysta metrów. Opony samochodu piszczały na serpentynie bez barier ochronnych. Austin z ulgą wyjechał na prostą między morzem i kolorowymi domkami, usadowionymi na pochyłości niczym widzowie w amfiteatrze.

Przed maleńkim kościołem z niską, prostokątną wieżą na trawiastym dachu jakaś kobieta sadziła kwiaty. Austin zajrzał do rozmówek angielsko-farerskich i wysiadł z volvo.

Orsaka. Hvar er Gunnar Jepsen? – zapytał, chcąc się dowiedzieć, gdzie mógłby znaleźć Gunnara Jepsena.

Kobieta odłożyła łopatę i podeszła. Wyglądała na około pięćdziesięciu do sześćdziesięciu lat. Miała pociągłą, opaloną twarz, szare oczy koloru pobliskiego morza i srebrzyste włosy upięte w kok. Uśmiechnęła się promiennie i wskazała boczną drogę, która prowadziła na obrzeża miasteczka.

Gott taak – podziękował Austin.

Eingiskt?

– Nie, Amerykanin.

– Nie widujemy tu wielu Amerykanów – powiedziała po angielsku ze skandynawskim akcentem. – Witamy w Skaalshayn. Gunnar mieszka tam, na wzgórzu. Proszę pojechać tą wąską drogą. – Znów się uśmiechnęła. – Mam nadzieję, że pański pobyt tutaj będzie udany.

Austin jeszcze raz podziękował, wrócił do samochodu i przejechał około pół kilometra w żwirowych koleinach. Droga kończyła się przy dużym, krytym trawą domu z pionowych desek w kolorze ciemnej czekolady. Na podjeździe stał pick-up. Sto metrów w dół zbocza Austin ujrzał jak gdyby mniejszą kopię tego budynku. Wspiął się po schodach na ganek i zapukał.

Drzwi otworzył tęgawy mężczyzna średniego wzrostu. Miał okrągłą, rumianą twarz i cienkie pasma rudawych włosów, zaczesane z pożyczką na łysą czaszkę.

Ja? – zapytał z uprzejmym uśmiechem.

– Pan Jepsen? Nazywam się Kurt Austin. Jestem znajomym profesora Jorgensena.

– Pan Austin. Proszę wejść. – Jepsen potrząsnął dłonią Kurta jak sprzedawca używanych samochodów w nadziei na transakcję. Potem wprowadził gościa do salonu w wiejskim stylu. – Profesor Jorgensen zatelefonował do mnie i uprzedził, że pan przyjedzie. Z Thorshavn to kawał drogi. Napije się pan?

– Dziękuję. Może później.

Jepsen skinął głową.

– Przyjechał pan trochę powędkować?

– Słyszałem, że na Wyspach Owczych można złapać rybę nawet na lądzie.

Jepsen uśmiechnął się szeroko.

– Niezupełnie. Ale prawie.

– Przeprowadzałem akcję ratowniczą na morzu w pobliżu Thorshavn i pomyślałem, że wyjazd na ryby byłby dobrym relaksem.

– Akcję ratowniczą? Austin… – Jepsen zaklął po farersku. – Powinienem był się zorientować. Jest pan tym Amerykaninem, który uratował duńskich marynarzy. Widziałem to w telewizji. Prawdziwy cud! Zobaczy pan, co będzie, jak miejscowi się dowiedzą, że mam u siebie takiego bohatera.

– Miałem nadzieję, że nikt mi tu nie będzie przeszkadzał.

– Oczywiście, że nie. Ale nie uda się zachować pańskiej wizyty w tajemnicy.

– Jedną osobę już spotkałem. Kobietę przed kościołem. Wydała mi się całkiem miła.

– Na pewno wdowę po pastorze. To kierowniczka poczty i główna plotkara. Wszyscy zaraz się dowiedzą, że pan tu jest.

– Czy to domek profesora tam poniżej na zboczu wzgórza?

Jepsen przytaknął i zdjął z gwoździa w ścianie klucz na kółku.

– Chodźmy, pokażę panu.

Austin wziął z samochodu swój worek marynarski. Kiedy szli ścieżką, Jepsen zapytał:

– Zna pan dobrze profesora Jorgensena?

– Poznaliśmy się kilka lat temu. Jest znanym na świecie naukowcem.

– Tak, wiem. Byłem bardzo zaszczycony, że mogłem go tu gościć. A teraz pana.

Zatrzymali się przed domkiem. Z ganku rozciągał się widok na port z malowniczą flotyllą kutrów rybackich.

– Jest pan rybakiem, panie Jepsen?

– W takim małym miasteczku trzeba robić różne rzeczy, żeby przetrwać. Wynajmuję domek. Nie mam dużych wydatków.

Weszli do środka. Wewnątrz znajdował się pokój z pojedynczym łóżkiem, łazienka, aneks kuchenny, mały stół i parę krzeseł. Wyglądało na to, że można tu mieszkać całkiem wygodnie.

– W szafie jest sprzęt wędkarski – powiedział Jepsen. – Proszę dać mi znać, gdyby potrzebował pan przewodnika na ryby czy pieszą wycieczkę. Jestem potomkiem wikingów i nikt nie zna tych okolic lepiej ode mnie.

– Dzięki za propozycję, ale ostatnio miałem wokół siebie zbyt duże ludzi. Chciałbym spędzić trochę czasu w samotności. Czy mogę skorzystać z łodzi?

– Trzecia od końca nabrzeża – odrzekł Jepsen. – Kluczyki są w stacyjce.

– Dziękuję za pomoc. Przepraszam, ale chciałbym się rozpakować. Potem przejdę się po miasteczku, żeby rozprostować kości.

Jepsen powiedział Austinowi, żeby dał mu znać, gdyby czegoś potrzebował.

– I niech pan się ciepło ubiera – dodał od drzwi. – Pogoda tutaj szybko się zmienia.

Austin skorzystał z rady, włożył na sweter kurtkę i wyszedł na dwór. Stał na ganku i wdychał chłodne powietrze. Teren opadał stopniowo do morza. Austin miał dobry widok na port, nabrzeże rybackie i łodzie. Wrócił ścieżką do swego samochodu i pojechał do miasteczka.

Pierwszy postój zrobił przy ruchliwym nabrzeżu rybackim, gdzie traulery wyładowywały połów. W górze krążyły wrzeszczące ptaki. Austin odnalazł swoją łódź. Była przycumowana w miejscu opisanym przez Jepsena. Miała solidny, drewniany kadłub, około sześciu metrów długości, wysoki dziób i rufę. Wbudowany na stałe silnik wyglądał na nowy i dobrze utrzymany. Kluczyk tkwił w stacyjce, tak jak powiedział Jepsen. Austin uruchomił silnik i słuchał go przez kilka minut. Zadowolony z jego pracy, wyłączył zapłon i poszedł z powrotem do samochodu. Po drodze spotkał wdowę po pastorze. Wychodziła z zatoki wyładunkowej.

– Witaj, Amerykaninie – powiedziała z przyjaznym uśmiechem. – Znalazł pan Gunnara?

– Tak, dziękuję.

Trzymała rybę zawiniętą w gazetę.

– To moja kolacja. Nazywam się Pia Knutsen.

Uścisnęli sobie ręce. Pia miała ciepłą, mocną dłoń.

– Miło mi. Kurt Austin. Podziwiałem widoki. Skaalshavn to piękne miejsce. Zastanawiałem się, co ta nazwa może znaczyć po angielsku.

– Rozmawia pan z nieoficjalnym historykiem tego miasteczka. Skaalshavn to Port Czaszki.

Austin zerknął na morze.

– Od kształtu zatoki?

– Och, nie. To ma związek z przeszłością. Kiedy osiedlili się tu wikingowie, w kilku grotach znaleźli czaszki.

– Ktoś tu był przed wikingami?

– Zapewne irlandzcy mnisi, a może ktoś jeszcze wcześniej. Groty są po drugiej stronie półwyspu, przy porcie z dawną stacją wielorybniczą. Połowy były coraz większe, zrobiło się tam za ciasno i rybacy przenieśli się tutaj.

– Chętnie wybrałbym się na pieszą wycieczkę. Może mi pani polecić jakieś trasy z dobrym widokiem na miasteczko i okolicę?

– Z klifów, gdzie żyją ptaki, widać kilometry wybrzeża. Niech pan pójdzie tamtą ścieżką za miastem. Prowadzi obok dużego jeziora przez wrzosowiska z pięknymi wodospadami i strumieniami. Za ruinami starej farmy pnie się stromo na klify. Niech pan nie podchodzi zbyt blisko do krawędzi, zwłaszcza gdy jest mgła. Chyba że ma pan skrzydła. Klify mają prawie pięćset metrów wysokości. W drodze powrotnej niech pan idzie wzdłuż kopców i trzyma się po ich prawej stronie. Ścieżka jest stroma i gwałtownie opada. Nad morzem lepiej nie zbliżać się za bardzo do brzegu. Fale czasem przelewają się nad skałami i mogą pana zmyć.

– Będę uważał.

– Jeszcze jedno. Proszę się ciepło ubrać. Czasem pogoda szybko się zmienia.

– Gunnar też mi tak doradził. Chyba jest dobrze zorientowany. Czy pochodzi z tych okolic?

– Udaje potomka wikingów – parsknęła Pia. – Jest z Kopenhagi. Sprowadził się tutaj dwa lata temu.

– Dobrze go pani zna?

– O, tak. Próbował zaciągnąć mnie do łóżka, ale aż tak nie potrzebuję faceta.

Pia była ładna i Austin nie dziwił się Jepsenowi. Jednak nie po to przejechał taki kawał drogi, żeby zajmować się miejscowymi romansami.

– Słyszałem, że jest tu jakaś hodowla ryb.

– Tak, zobaczy ją pan z klifów. Brzydki budynek z betonu i stali. W porcie jest pełno ich klatek z rybami. Hodują je tutaj i wywożą. Miejscowi rybacy nie są zachwyceni. Połowy wokół starego portu zmalały. Firma nie zatrudnia nikogo z tutejszych. Nawet Gunnar już tam nie pracuje.

– A pracował?

– Na początku. Przy budowie. Zarobił, kupił domy i żyje z wynajmu.

– Macie tu dużo gości? – zapytał Austin, spoglądając na smukły, niebieski jacht, który wchodził do portu.

– Obserwatorów ptaków i wędkarzy. – Pia spojrzała w tym samym kierunku, co Austin. – Jak tamci z tego pięknego statku. Słyszałam, że to jacyś bogaci Hiszpanie. Podobno przypłynęli tu na ryby. Taki kawał drogi.

Austin odwrócił się do niej.

– Mówi pani bardzo dobrze po angielsku.

– Uczymy się go w szkole razem z duńskim. I spędziliśmy z mężem trochę czasu w Anglii zaraz po ślubie. Ale rzadko mamy okazję, żeby porozmawiać po angielsku. Może zjedlibyśmy razem kolację u mnie w domu? Poćwiczyłabym angielski.

– Nie będę sprawiał kłopotu?

– Ależ nie. Niech pan przyjdzie po spacerze. Mieszkam w domu za kościołem.

Umówili się na spotkanie za kilka godzin i Austin podjechał tam, gdzie zaczynał się pieszy szlak. Żwirowa ścieżka wiodła przez pagórkowate wrzosowiska z polnymi kwiatami, omijając małe, niemal idealnie okrągłe jezioro, które wyglądało jak zrobione z kryształu. Mniej więcej półtora kilometra od jeziora Austin dotarł do ruin starej farmy i cmentarza sprzed wieków.

Ścieżka stała się bardziej stroma i mniej widoczna. Tak, jak radziła Pia, Austin trzymał się starannie ułożonych stosów kamieni, które wskazywały drogę. Na horyzoncie widział stada owiec. Z daleka wyglądały jak kłaczki wełny. W oddali wznosiły się góry z wodospadami.

Szlak doprowadził Austina do klifów. W górze krążyły setki morskich ptaków, szybujących na prądach powietrznych. Z zatoki wyrastały wysokie kominy skalne, których płaskie szczyty tonęły we mgle. Żując energetyczny baton, pomyślał, że Wyspy Owcze są chyba najbardziej niesamowitym miejscem na świecie.

Szedł tak, dopóki nie stanął na szczycie wzgórza z rozległym widokiem na poszarpane wybrzeże. Zaokrąglony cypel oddzielał Skaalshavn od mniejszej zatoki. Wzdłuż starego portu stały równym szeregiem budynki. Kiedy Austin patrzył w dół, poczuł na policzku kroplę deszczu. Od strony gór nadciągały ciemne chmury. Zaczął schodzić stromą ścieżką, co wcale nie było łatwe. Musiał poruszać się wolno, dopóki znów nie znalazł się na płaskim terenie. Zaczęło lać. Kierując się na światła miasteczka, Austin doszedł do samochodu.

Pia spojrzała na przemoczoną postać stojącą w drzwiach domu i pokręciła głową.

– Wygląda pan jak po kąpieli w morzu. – Kazała Austinowi iść do łazienki i rozebrać się. Nie miał siły protestować. Kiedy się rozbierał, Pia uchyliła drzwi, rzuciła mu ręcznik i suche ubranie.

– Rzeczy mojego męża doskonale na pana pasują – powiedziała z aprobatą, gdy włożył koszulę i spodnie. – Był taki wysoki, jak pan.

Kiedy nakrywała do stołu, Austin rozłożył swoje ubranie przy piecu opalanym drewnem, rozkoszując się ciepłem, dopóki Pia nie oznajmiła, że kolacja gotowa.

Świeży smażony dorsz rozpływał się w ustach. Popijali kolację lekkim białym winem domowej roboty. Na deser był słodki pudding rodzynkowy. Przy jedzeniu Pia mówiła o życiu na Wyspach Owczych, a Austin opowiedział jej trochę o swojej pracy w NUMA. Była zafascynowana jego eskapadami do egzotycznych miejsc.

– Zapomniałam zapytać – powiedziała Pia, kiedy sprzątała ze stołu – czy spacer się udał mimo deszczu?

– Wszedłem na szczyt klifu. Widok jest niesamowity. Widziałem hodowlę ryb, o której pani wspominała. Wpuszczają tam gości?

Pia pokręciła głową.

– O, nie. Nikt tam nie ma prawa wstępu. Jak już mówiłam, nie zatrudniają nikogo z miejscowych. Wzdłuż wybrzeża biegnie droga, z której korzystali podczas budowy, ale potem przegrodzili ją wysokim parkanem. Wszystko przywożą i wywożą morzem. To jakby oddzielne miasto.

– Ciekawe. Szkoda, że nie można tam wejść.

Pia dolała Austinowi wina i spojrzała na niego chytrze.

– Gdybym chciała, mogłabym tam wejść w każdej chwili. Przez Wrota Syreny.

– Wrota Syreny?

– Tak mój ojciec nazywał grotę na skraju starego portu. Czasem zabierał mnie tam łodzią. Ale nigdy nie wpłynęliśmy razem do środka. To niebezpieczne miejsce z silnymi prądami i skałami. Ci, który próbowali się tam dostać, utonęli, więc rybacy trzymają się z daleka od tej groty. Mówią, że nawiedzają ją duchy zmarłych. Jakoby słychać ich zawodzenie, ale to tylko wycie wiatru.

– Wynika z tego, że pani ojciec nie bał się duchów.

– On się niczego nie bał.

– A co te groty mają wspólnego z tutejszą hodowlą ryb?

– Można tamtędy wejść na jej teren. Jedna grota łączy się z innymi, które prowadzą do starego portu. Mój ojciec opowiadał, że na ścianach są rysunki. Pokażę panu.

Pia podeszła do biblioteczki i wyjęła stary album rodzinny. Między zdjęciami znajdowała się kartka. Pia rozłożyła ją na stole. Austin ujrzał skopiowane ze ścian grot bizony i jelenie. Najbardziej jednak zainteresowały go długie, smukłe statki żaglowo-wiosłowe.

– To bardzo stare rysunki – powiedział. – Czy pani ojciec pokazywał je komuś?

– Tylko rodzinie. Chciał zachować w tajemnicy istnienie grot, bo obawiał się, że ludzie je zniszczą, jeśli się o nich dowiedzą.

– Więc do grot nie ma wejścia z lądu?

– Było, ale zostało zablokowane głazami. Ojciec mówił, że łatwo je usunąć. Chciał sprowadzić tu naukowców z uniwersytetu, żeby zrobili to fachowo, ale zginął w czasie sztormu.

– Bardzo pani współczuję.

Pia uśmiechnęła się.

– Jak powiedziałam, niczego się nie bał. W każdym razie po jego śmierci matka postanowiła, że musimy zmienić miejsce zamieszkania. Wróciłam tutaj z mężem. Byłam zbyt zajęta wychowywaniem dzieci, żeby zajmować się grotami. Potem ta firma rybna kupiła tu ziemię i dawną stację wielorybniczą. Teraz nikt tam nie ma prawa wstępu.

– Ma pani więcej takich rysunków?

Pia pokręciła głową.

– Ojciec zrobił mapę grot, ale nie wiem, co się z nią stało. Mówił, że ci dawni ludzie używali obrazków ryb i ptaków jako drogowskazów. Dopóki idzie się śladem właściwej ryby, nie można się zgubić. Niektóre z tych grot prowadzą w ślepe zaułki.

Rozmawiali do późnej nocy. W końcu Austin spojrzał na zegarek i powiedział, że musi iść. Pia nie wypuściła go, dopóki nie obiecał, że następnego wieczoru znów przyjdzie na kolację. Jechał pustą drogą w półmroku białej, polarnej nocy.

W większym domu paliło się światło, ale nie zauważył Jepsena. Domyślił się, że gospodarz położył się spać. Deszcz ustał. Austin wyszedł na ganek i przez chwilę patrzył na ciche miasteczko i port. Potem wszedł z powrotem do domku i przygotował się do snu. Choć okolica wydawała się spokojna, nie mógł się pozbyć nieprzyjemnego uczucia, że Skaalshavn to miejsce mrocznych tajemnic. Zanim położył się spać, sprawdził, czy drzwi i okna są dobrze zamknięte.

Загрузка...