Karl Becker spacerował nerwowo po pokładzie duńskiego statku badawczego “Thor”. Z przygarbionymi plecami i rękami w kieszeniach grubego płaszcza wyglądał jak wielki, bezskrzydły ptak. Choć miał na sobie kilka warstw ubrania, drżał na wspomnienie kolizji. Wepchnięto go do szalupy, ale przeciążona łódź przewróciła się przy wodowaniu i wpadł do lodowatego morza. Tracił przytomność, gdy wyłowił go trauler rybacki. Inaczej zginąłby w ciągu kilku minut.
Przystanął, żeby zapalić papierosa. Osłonił płomień dłońmi, potem oparł się na relingu. Kiedy wpatrywał się ponuro w czerwoną, plastikową boję, którą oznaczono miejsce zatonięcia krążownika, usłyszał swoje nazwisko. W jego kierunku szedł kapitan “Thora”, Nils Larsen.
– Gdzie ci cholerni Amerykanie? – warknął Becker.
– Mam dobrą wiadomość – odrzekł kapitan. – Właśnie dzwonili. Będą tu za pięć minut.
– Nareszcie – odparł Becker.
Podobnie jak jego kolega z “Leifa Erikssona”, kapitan Larsen był wysokim blondynem o ostrym profilu.
– Prawdę mówiąc – powiedział – krążownik zatonął zaledwie kilka godzin temu. Ekipa ratownicza NATO potrzebowałaby minimum trzech dni na przerzucenie tu statku i batyskafu. Ludzie z NUMA zobowiązali się dotrzeć na miejsce katastrofy w osiem godzin i dotrzymali słowa.
– Wiem, wiem… – odpowiedział Becker, bardziej z rozdrażnieniem niż złością. – Nie chcę być niewdzięczny, ale liczy się każda minuta. – Pstryknął niedopałek papierosa do morza i jeszcze głębiej wetknął ręce w kieszenie. – Szkoda, że w Danii nie ma już kary śmierci! – wybuchnął. – Chętnie zobaczyłbym tę bandę z SOS, dyndającą na sznurze.
– Jest pan pewien, że celowo was staranowali?
– Nie mam żadnych wątpliwości! Zmienili kurs i skierowali się prosto na nas. Jedna chwila i po wszystkim! Jak torpeda. – Becker zerknął na zegarek. – Amerykanie na pewno mówili o pięciu minutach? Nie widzę, żeby nadpływały jakieś statki.
– Dziwne – powiedział kapitan. Uniósł lornetkę i zbadał horyzont. – Ja też nic nie widzę. – Usłyszał hałas i wycelował soczewki w zachmurzone niebo. – Moment. W naszą stronę leci helikopter. Zbliża się bardzo szybko.
Kropka na tle ciemnoszarej powłoki chmur rosła w oczach. Wkrótce rozległ się warkot rotorów. Maszyna skierowała się prosto na “Thora” i przeleciała tuż nad wierzchołkami masztów. Potem przechyliła się w skręcie i zatoczyła szerokie koło wokół statku badawczego. Na turkusowym kadłubie bella 212 widać było wyraźnie duże, dumne litery NUMA.
Do kapitana podbiegł pierwszy oficer i wskazał krążący śmigłowiec.
– To Amerykanie. Pytają, czy mogą wylądować.
Kapitan wyraził zgodę. Helikopter znurkował, zawisnął nad pokładem rufowym, opuścił się wolno i usiadł miękko w samym środku białego kręgu, wyznaczającego lądowisko.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Pod wirującymi rotorami ukazali się dwaj mężczyźni. Becker był politykiem i od pierwszego spojrzenia potrafił oceniać ludzi. Sposób poruszania się i postawa gości świadczyły o tym, że znają swoją wartość.
Becker uznał, że idący przodem barczysty mężczyzna ma trochę ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i waży około dziewięćdziesięciu kilogramów. Był siwy, ale zapewne nie przekroczył jeszcze czterdziestki. Jego towarzysz miał ciemną cerę, był trochę niższy, młodszy i szczuplejszy. Szedł z gracją pantery, widywaną u bokserów. Becker nie byłby zaskoczony, gdyby się okazało, że w czasach college’u mężczyzna ten walczył na ringu, by opłacić swoje studia. Wyglądał na wyluzowanego, ale poruszał się z wewnętrzną energią zwiniętej sprężyny.
Kapitan wyszedł na spotkanie Amerykanom.
– Witamy na pokładzie “Thora”.
– Dzień dobry. Jestem Kurt Austin z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych – powiedział siwowłosy mężczyzna. – A to mój partner, Joe Zavala. – Potrząsnął dłonią kapitana i Beckera. Duńskiemu urzędnikowi napłynęły łzy do oczu od miażdżącego uścisku. Zavala zgniótł mu resztę kości, które oszczędził Austin.
– Szybko się zjawiliście – zauważył kapitan.
– Mamy kilka minut spóźnienia – odrzekł Austin. – Logistyka trochę nawaliła.
– Nie ma sprawy. Dzięki Bogu, że jesteście! – odezwał się Becker, masując rękę. Zerknął na helikopter. – A gdzie ekipa ratownicza?
Austin i Zavala z rozbawieniem wymienili spojrzenia.
– Stoi przed panem – odpowiedział Austin.
Zdumienie Beckera nie miało granic. Odwrócił się gwałtownie do kapitana.
– Jakim cudem, ci dwaj… dżentelmeni mogą uratować kapitana Petersena i jego ludzi?!
Kapitan Larsen również zastanawiał się nad tym, ale lepiej panował nad sobą.
– Proponuję, żeby ich pan zapytał – odparł, wyraźnie zażenowany wybuchem Beckera.
Becker utkwił wściekłe spojrzenie w Austinie, a potem w Zavali.
– No więc?
Nie mógł wiedzieć, że dwaj mężczyźni, którzy wysiedli z helikoptera, wystarczą za cały statek ratowników. Austin urodził się w Seattle i wychował na wybrzeżu i morzu – nic dziwnego, skoro jego ojciec był właścicielem firmy ratownictwa morskiego. Ukończył zarządzanie systemami na Uniwersytecie Waszyngtońskim i podczas studiów uczył się w wysoko cenionej szkole nurków w Seattle. Wyspecjalizował się tam w kilku dziedzinach. Wykorzystywał swoją wiedzę na platformach wiertniczych na Morzu Północnym, przez pewien czas pracował u ojca, potem trafił do wywiadu podwodnego CIA. Po zakończeniu zimnej wojny został zwerbowany przez Sandeckera do kierowania Zespołem Specjalnym NUMA.
Zavala był synem Meksykanów, którzy przeprawili się przez Rio Grande i osiedlili w Santa Fe. W NUMA opowiadano o nim legendy. Potrafił naprawić, zmodyfikować i odrestaurować każdy silnik. Spędził tysiące godzin za sterami helikopterów, małych odrzutowców i turbośmigłowców. Jego przydział do zespołu Austina zaowocował udanym partnerstwem. Wiele ich akcji pozostawało tajemnicą NUMA. Niefrasobliwa atmosfera koleżeństwa w obliczu zagrożenia maskowała żelazną determinację i kompetencję tych ludzi. Niewielu mogło z nimi rywalizować.
Austin spokojnie patrzył na Beckera przenikliwymi, niebieskozielonymi oczami w kolorze podwodnej rafy koralowej. Rozumiał sytuację Duńczyka i uśmiechnął się ugodowo.
– Przepraszam za moją nonszalancję. Powinienem był od razu wyjaśnić, że pojazd ratowniczy jest w drodze.
– Powinien tu być za godzinę – dodał Zavala.
– Przez ten czas możemy dużo zrobić – zapewnił Austin. Odwrócił się do kapitana. – Potrzebna mi pomoc do wyładowania sprzętu z helikoptera. Może pan przydzielić do tego kilku silnych facetów?
– Tak, oczywiście. – Kapitan był zadowolony, że wreszcie może coś zrobić. Sprawnie wydał pierwszemu oficerowi rozkazy zorganizowania pracy.
Pod kierownictwem Austina załoga wyniosła z ładowni śmigłowca wielką, drewnianą skrzynię i ustawiła na pokładzie. Austin podważył wieko łomem i zajrzał do środka. Po szybkiej inspekcji oświadczył:
– Chyba wszystko w porządku. Jaka jest obecna sytuacja?
Kapitan Larsen wskazał boję oznaczającą miejsce zatonięcia krążownika i opowiedział, jak doszło do kolizji. Austin i Zavala słuchali uważnie.
– To bez sensu – zauważył Austin. – Z pańskich słów wynika, że mieli mnóstwo miejsca na morzu.
– “Andrea Doria” i “Stockholm” też – przypomniał Zavala, mając na myśli katastrofę morską w pobliżu Nantucket.
Becker wymamrotał coś o przestępcach z SOS, ale Austin zignorował go.
– Skąd pewność, że kapitan i jego ludzie jeszcze żyją? – zapytał.
– Badaliśmy populację wielorybów niedaleko stąd, kiedy dostaliśmy wezwanie o pomoc – odrzekł Larsen. – Wyrzuciliśmy za burtę hydrofon i wyłapaliśmy sygnał SOS, wystukiwany przez kogoś o kadłub alfabetem Morse’a. Ustaliliśmy, że chodzi o trzynastu mężczyzn, łącznie z kapitanem Petersenem, uwięzionych w dziobowej kwaterze załogi. Kończy im się powietrze i są we wczesnym stadium hipotermii.
– Kiedy ostatnio się odzywali?
– Około dwóch godzin temu. Wiadomość była ta sama, tylko stukali dużo słabiej. Pod koniec powtarzali w kółko jedno słowo.
– Jakie?
– Rozpacz.
Zapanowało ponure milczenie. Przerwał je Austin.
– Dostaliście jakiś sprzęt?
– Farerska straż przybrzeżna zawiadomiła bazę NATO na wyspie Streymoy. Skontaktowali się z natowską siecią ratownictwa okrętów podwodnych natychmiast po zatonięciu krążownika. Tamte statki, które pan widzi, są głównie z krajów skandynawskich. Działamy jako tymczasowy koordynator. Niedługo powinien przypłynąć szwedzki statek z pojazdem ratowniczym, ale w tej sytuacji nic nie pomoże. Podobnie jak inni. Jest przeznaczony do wydostawania ludzi z okrętów podwodnych przez włazy ewakuacyjne. Udało nam się zlokalizować krążownik na głębokości sześćdziesięciu metrów, ale to wszystko. Nie mamy możliwości technicznych, żeby zrobić coś więcej. Jesteśmy tylko obserwatorami tej tragedii.
– Niekoniecznie – odparł Austin.
– Więc myśli pan, że moglibyście pomóc? – zapytał Becker z błaganiem w oczach.
– Być może – odpowiedział Austin. – Będziemy wiedzieli więcej, kiedy zobaczymy, z czym mamy do czynienia.
Becker przeprosił za swój wcześniejszy wybuch.
– Wybaczcie, że się uniosłem. Jesteśmy wdzięczni za waszą propozycję pomocy. Mam wyjątkowy dług wobec kapitana Petersena. Po staranowaniu nas, kiedy nie było wątpliwości, że krążownik zatonie w ciągu kilku minut, kapitan zapewnił mi miejsce w szalupie. Gdy się dowiedział, że inni są jeszcze na dole, pobiegł im pomóc i najwidoczniej znalazł się w pułapce, kiedy okręt poszedł na dno.
– Odważny człowiek – stwierdził Austin. – Tym bardziej trzeba uratować jego i załogę. Znacie pozycję okrętu na dnie?
– Tak, oczywiście. Proszę ze mną – odrzekł kapitan. Zaprowadził ich do pomieszczenia wyposażonego w monitory komputerowe do badań na odległość. – To jest obraz sonarowy “Leifa Erikssona” o wysokiej rozdzielczości – powiedział, wskazując duży ekran. – Jak widać, okręt spoczywa pod lekkim kątem na pochyłości. Kwatery załogi są tutaj, poniżej mesy, niedaleko dziobu. Najwyraźniej zrobiła się tam kieszeń powietrzna. – Zakreślił kursorem część kadłuba. – To cud, że jeszcze żyją.
– Pewnie woleliby, żeby się nigdy nie zdarzył – odezwał się ponuro Becker.
– Niech pan nam opowie o tym przedziale okrętu.
– Jest dość duży, z kojami dla dwudziestu czterech marynarzy. Wchodzi się tam przez mesę. Jest też właz awaryjny.
– Będą nam potrzebne szczegóły konstrukcyjne, zwłaszcza rozmieszczenie rur, przewodów i wsporników.
Kapitan przekazał dokumentację.
– Departament marynarki przefaksował nam ten materiał w nadziei na akcję ratowniczą. Myślę, że znajdziecie tu wszystko, co was interesuje. Jeśli nie, możemy to szybko uzupełnić.
Austin i Zavala przestudiowali schematyczny plan okrętu, potem wrócili do obrazu sonarowego.
– Chyba czas, żebym poszedł popływać – powiedział w końcu Austin.
– Dobrze, że zabrałeś kostium – odrzekł Zavala.
– Nowy model Michelina. Powodzenie u dziewczyn gwarantowane.
Becker i kapitan zastanawiali się, czy trafili na dwóch wariatów. Wymienili zdumione spojrzenia, potem pobiegli, żeby dotrzymać kroku ludziom z NUMA. Kiedy Zavala przedstawiał ich plan kapitanowi Larsenowi i Beckerowi, Austin nadzorował czterech załogantów, którzy przenosili na pasach skrzynię, ustawiając ją pod bomem przeładunkowym. Austin włożył do środka linę, umocował ją i dał znak, by uruchomiono dźwig.
Z wielkiej skrzyni wyłoniła się jaskrawożółta postać. Miała ponad dwa metry wysokości i wyglądała jak robot w filmach science fiction z lat 50. Aluminiowe ręce i nogi były rzeczywiście powybrzuszane jak u figurki Michelina, hełm przypominał kuliste akwarium dla złotych rybek. Dłonie zastępowały szczypce podobne do kleszczy owada. Z łokci i tylnych części ramion wystawały cztery małe wiatraczki w okrągłych osłonach.
Austin postukał kostkami palców w pojemnik na plecach robota.
– To najnowsza technika w dziedzinie “twardych” skafandrów. Ten model może operować do sześciu godzin na głębokości ponad sześciuset metrów. Dostanę drabinkę? I będę potrzebował łodzi z doświadczoną załogą.
Kapitan wydał odpowiednie rozkazy pierwszemu oficerowi. Austin zdjął kurtkę, włożył na golf gruby, wełniany sweter i naciągnął na uszy czarną wełnianą czapkę, używaną w marynarce wojennej. Skafander dzielił się w pasie na dwie części. Austin z drabinki wsunął się do dolnej połowy skafandra. Potem umocowano górną część, przyczepiono linę i bom uniósł go z pokładu.
W skafandrze było radio działające na częstotliwości statku. Kilkadziesiąt centymetrów nad pokładem Austin kazał zatrzymać dźwig. Poruszył rękami i nogami, wspomagany przez szesnaście obrotowych przegubów hydraulicznych. Potem wypróbował manualnie sterowane manipulatory na końcach ramion. Wreszcie sprawdził pedały pod stopami i posłuchał szumu wirników pionowych i poziomych.
– Wszystkie systemy sprawne – zameldował.
Atmosferyczny skafander nurka, czyli ADS, był zaprojektowany do ochrony człowieka przed ciśnieniem morskim przy wykonywaniu precyzyjnych zadań. Mimo ludzkiego kształtu, ADS uważano za pojazd, a operatora nazywano pilotem.
Pod nadzorem Zavali bom przesunął się nad wodę. Austin kołysał się w przód i w tył niczym jo-jo na sznurku. Gdy zwodowano łódź z załogą, powiedział:
– Na dół.
Zwolniono linę i Austin wylądował w falach. Hełm zalała zielona piana. Załoga łodzi odczepiła linę i Austin poszedł pod wodę jak kamień. Opadł kilka sążni, zanim wyregulował neutralną wyporność skafandra. Potem uruchomił wirniki, przesunął się w przód, w tył, w górę i w dół, wreszcie zawisnął w miejscu. Po raz ostatni spojrzał na bladą, lśniącą powierzchnię morza, włączył reflektory na piersi, nacisnął pedał sterowania pionowego i rozpoczął schodzenie w dół.