Mimo śmiertelnego niebezpieczeństwa, Austin zachowywał całkowity spokój. Potrafił przestawić umysł na tryb pracy, który najlepiej można by określić jako “psychiczny nadbieg”. Wewnętrzny głos spowalniał proces myślowy, chłodno analizował szczegóły dostarczane przez zmysły i układał plan działania.
On i Therri mieli przed sobą dwie ewentualności. Na sygnał przywódcy zbliżający się mężczyźni mogli posiekać ich toporkami. Jednak Austin przypuszczał, że raczej zrobi to sam Umealiq, jak przed chwilą obiecał. Austin zerkał strachliwie dookoła, żeby wywołać wrażenie, że jest całkiem zdezorientowany. W rzeczywistości planował drogę ucieczki i kalkulował szansę.
Therri ścisnęła jego dłoń, aż zabolały go kostki.
– Co robimy, Kurt? – zapytała z ledwo wyczuwalnym drżeniem w głosie.
Austin poczuł ulgę. Pytanie świadczyło o tym, że Therri nie zamierza się poddać i też szuka wyjścia z sytuacji. Jej determinacja sugerowała, że ma w sobie ukryte rezerwy. Będzie ich potrzebowała.
– Idziemy dalej. Traktuj to jako spacer po parku.
Therri zerknęła w bok na ich milczącą eskortę.
– Spacer po parku. Nie miałam takiej zabawy od naszej randki w Kopenhadze.
Iskierka humoru była dobrym znakiem. Zrobili jeszcze kilka kroków.
– Kiedy powiem odjazd, rób to, co ja – mruknął Austin.
– Odjazd?
– Tak. Trzymaj się mnie. Możesz nawet dosłownie deptać mi po piętach. Cokolwiek będzie się działo, masz być blisko mnie.
Skinęła głową. Szli dalej w ślimaczym tempie. Zbliżyli się na tyle do Umealiqa, że widzieli jego bezlitosne oczy, błyszczące niczym czarne diamenty pod nisko obciętą grzywką. Przeciwnicy nie spieszyli się. Zapewne chcieli, by ta zabawa trwała jak najdłużej. W czarnych kombinezonach przypominali kondukt żałobny. Austin traktował ich tylko jak niebezpieczną przeszkodę, którą trzeba ominąć. Skoncentrował uwagę na stojących bez opieki czerwonych saniach wyścigowych. Psy siedziały lub leżały skulone na trawie z przymkniętymi oczami i rozwartymi pyskami.
Austin wziął głęboki oddech. Życie jego i Therri będzie zależało od dobrej koordynacji.
Zrobili następny krok ku śmierci.
Umealiq czekał, aż podejdą. Opuścił dłoń na rękojeść kościanego noża w pochwie i wykrzywił okrutne usta w szerokim uśmiechu, jakby oblizywał się na widok smakowitego steku. Powiedział coś w niezrozumiałym języku. Kilka słów, być może o szykującej się zabawie, przykuło uwagę jego ludzi. Wszyscy spojrzeli w kierunku swojego przywódcy.
Austin mocno ścisnął dłoń Therri.
– Gotowa? – szepnął.
Odpowiedziała mu takim samym uściskiem.
– Odjazd!
Austin gwałtownie skręcił w lewo, omal nie odrywając Therri od ziemi. Rzucił się w kierunku luki między przeciwnikami. Spróbowali go zablokować, niczym obrońcy na boisku, powstrzymujący szarżującego napastnika. Jednak Austin w ostatniej chwili zmienił kierunek. Puścił dłoń Therri i z całej siły walnął ręką w brzuch przeciwnika po lewej stronie. Facet wydał odgłos zepsutej maszyny parowej i zgiął się wpół.
Zaatakowali następni z toporkami w rękach. Austin wykorzystał odbicie od pierwszego przeciwnika, uniósł się z przysiadu i zmiótł innego drugą ręką. Uderzenie poderwało tamtego do góry. Toporek poleciał na trawę.
Therri nie odstępowała Austina. W kilku susach dopadli sań. Psy zauważyły ich i nadstawiły uszu. Austin chwycił i mocno przytrzymał ramę pojazdu, żeby zaprzęg nie wyrwał naprzód. Therri wskoczyła na platformę z metalowej siatki, usiadła, wyciągnęła nogi do przodu i złapała się pionowych wsporników przed sobą. Austin kopnięciem zwolnił hamulec.
– Jazda! – krzyknął wyraźnym, rozkazującym głosem.
Woźnica zaprzęgu zapewne używał innuickich komend, ale psy zrozumiały ton Austina. Mimo że Kurt był człowiekiem morza, nie brakowało mu umiejętności przydatnych na lądzie. Niestety nie potrafił prowadzić psich zaprzęgów. Próbował parę razy przy okazji wypraw na narty, ale przekonał się, że nie jest to łatwa sprawa. Zawodnik musi balansować na płozach o szerokości ostrza noża i panować nad stadem zwierząt, które zaledwie kilka pokoleń wcześniej były dzikimi wilkami. Psy zaprzęgowe są niepozornie małe, ale w krótkich łapach całej grupy drzemie niewiarygodna siła.
Austin wiedział również, że woźnica musi być liderem stada, żeby zwierzęta reagowały na jego komendy. Psy zerwały się na nogi, zanim zdążył wydać rozkaz. Lina łącząca je z saniami napięła się i szarpnięcie omal nie wyrwało mu kierownicy z rąk. Przebiegł kilka kroków, żeby pojazd łatwiej się rozpędził, potem wskoczył na sanie i pozwolił psom działać. Ujadały głośno, zadowolone, że mogą robić to, co najlepiej umieją, czyli pędzić przed siebie.
Od momentu, kiedy Austin chwycił ramę sań, minęły zaledwie sekundy. Ludzie Umealiqa próbowali przeciąć pojazdowi drogę. Psy były szybsze. Szczekały radośnie, oddalając się od pościgu. Kiedy sanie znalazły się w bezpiecznej odległości od przeciwników, Austin zaczął eksperymentować z prowadzeniem zwierząt. Wykrzykiwał kierunki, każąc psom skręcać w lewo lub w prawo, i z zadowoleniem stwierdził, że zaprzęg jest wielojęzyczny. Sterowanie wymagało poruszania kierownicą z wyczuciem, zwłaszcza na zakrętach. Zbyt gwałtowny obrót powodował zarzucanie pojazdu, choć przy obciążeniu dwiema osobami koła nie odrywały się od ziemi.
Ciężar ograniczał również prędkość, ale Austin nie przejmował się tym. Uważał, że jadą szybciej niż biegnący człowiek, zwłaszcza tęgi Umealiq i jego krótkonoga banda. Stracił pewność siebie, kiedy się obejrzał. Umealiq ścigał ich drugimi saniami. Austin skręcił z trawy w alejkę. Pojazd nabrał prędkości na gładkim asfalcie, jednak jazdę utrudniało teraz omijanie ludzi. Lawirował między przeszkodami jak slalomista. Omal nie potrącił młodej pary, potem otarł się o mężczyznę z małym pudełkiem, który zaczął wrzaskliwie szczekać. Zepchnął na trawę dziewczynę na rolkach. Obrzuciła go wyzwiskami. Poganiał psy, żeby jeszcze przyspieszyły. Towarzyszyły mu gniewne okrzyki i przekleństwa.
Austin zastanawiał się, jak długo wytrzyma zaprzęg pędzący z pełną szybkością. Doszedł do wniosku, że nie ma zbyt wiele czasu. Psy były przyzwyczajone do biegania na mrozie po śniegu. Miały grubą warstwę sierści i mogły się wkrótce przegrzać w ciepły wieczór. Rozejrzał się dookoła. Jechali w poprzek Mall i oddalali się od muzeum w kierunku Smithsonian Castle. Spojrzał do tyłu. Umealiq zbliżał się. Było tylko kwestią czasu, kiedy ich dogoni.
– Luz! – rozkazał psom i nacisnął hamulec, żeby dobrze zrozumiały jego komendę. Zwolniły.
– Co ty robisz? – zdziwiła się Therri.
– Wyskakuj!
– Co?!
– Wyskakuj i biegnij do Smithsonian. Tam jest jasno i są ludzie. Nie ucieknę mu z tobą na pokładzie. On chce dopaść tylko mnie.
Therri zamierzała protestować, ale uświadomiła sobie niebezpieczeństwo. Zeskoczyła z platformy i zaczęła biec. Austin popędził krzykiem psy. Zaprzęg znów wystartował na złamanie karku. Sanie były teraz lżejsze, zwrotniejsze i szybsze. Zauważył, że Umealiq nadal go ściga. Therri była bezpieczna. Kiedy jednak przyhamował, żeby mogła wysiąść, Umealiq zmniejszył dzielący ich dystans.
Oczy Austina zalewał pot spływający po czole. Wytarł twarz rękawem smokingu i zerknął przez ramię. Pościg zbliżał się. Austin ominął kolejnego przechodnia i spojrzał przed siebie. W oddali widział biały obelisk Waszyngtona. Koło pomnika mogli znajdować się uzbrojeni ludzie z ochrony, ale wątpliwe, żeby dotarł tak daleko. Psy zaczynały odczuwać zmęczenie. Biegły trochę wolniej. Sanie zachowywały się jak samochód, kiedy kończy się benzyna. Popędził zaprzęg cmokaniem, które słyszał u zawodników podczas wyścigu.
Ulicą przed nim przejeżdżały samochody. Jeśli dopisze mu szczęście, ruch uliczny może go odgrodzić od pościgu. Sanie wypadły z Mall na chodnik. Austin zobaczył lukę między dwoma jadącymi autami i wycelował w nią w nadziei, że zdąży przedostać się na drugą stronę. Psy zawahały się, ale popędził je. Przewodnik zaprzęgu zeskakiwał z krawężnika, gdy przed saniami, jak spod ziemi, pojawiła się ciężka limuzyna.
Austin mocno szarpnął kierownicę. Pies przewodnik zdążył zmienić kierunek i skręcić w prawo. Sanie przechyliły się niczym lawirująca żaglówka. Austin skontrował ciałem, sanie opadły z powrotem na cztery koła. Psy pociągnęły je po chodniku. Umealiq ściął zakręt i znalazł się kilka metrów od Austina.
Dwa pojazdy pędziły chodnikiem jak rydwany w filmie Ben Hur. Austin zrezygnował z kierowania i zdał się na psy, które lepiej od niego omijały przechodniów. Koncentrował się tylko na tym, żeby nie spaść. Sanie jechały tuż obok siebie, niemal się stykały. Umealiq wyciągnął pistolet i wycelował w Kurta.
Austin poczuł się tak, jakby miał namalowaną na czole tarczę strzelniczą. Ale oddanie celnego strzału nie było łatwe. Ponieważ Umealiq trzymał teraz kierownicę jedną ręką, sanie jechały wężykiem i nie mógł dokładnie wycelować. Mimo to nacisnął spust.
Pocisk chybił, poszedł za wysoko. Austin pomyślał, że to słaba pociecha. Umealiq będzie strzelał, dopóki nie opróżni magazynka. Przy okazji może zranić lub zabić kogoś innego. Kurt zadziałał instynktownie – mocno nacisnął hamulec. Sanie Eskimosa wysunęły się trochę do przodu. Austin powtórzył sztuczkę Umealiq z wyścigu i skręcił w prawo. Jego przednie koło zawadziło o tylną oponę drugiego pojazdu i Umealiq musiał walczyć o utrzymanie kontroli nad saniami.
Manewr był ryzykowny, ale dał pożądany efekt. Przy uderzeniu kierownica wyślizgnęła się ze spoconej dłoni Umealiqa. Przednie koła sań skręciły ostro, pojazd zarzucił i przewrócił się. Eskimos wypadł na chodnik, wypuścił z ręki pistolet, przetoczył się kilka razy i znieruchomiał. Jego psy pędziły dalej, wlokąc leżące na boku sanie.
Zaprzęg Austina pędził w kierunku Constitution Avenue. Zawołał do przestraszonych hukiem wystrzału psów, żeby stanęły i wdepnął hamulec, ale bez skutku. Wypadli na ruchliwy bulwar.
Sanie oderwały się od krawężnika, uniosły w powietrze i opadły na cztery koła, aż Austinowi zagrzechotały zęby. Rozległ się przeraźliwy pisk opon, kiedy kierowca wielkiego jak dom samochodu rozpaczliwie nacisnął hamulec i potężna, chromowana osłona chłodnicy zatrzymała się centymetry od Austina. Kurt dostrzegł przerażoną twarz za przednią szybą. Kierowcy oczy wychodziły z orbit, gdy patrzył na woźnicę w smokingu, pędzącego psim zaprzęgiem przez najbardziej ruchliwy bulwar w Waszyngtonie.
Dookoła piszczały opony hamujących samochodów, potem rozległ się łomot, gdy ktoś uderzył w czyjś tylny zderzak. Nastąpiła reakcja łańcuchowa kolejnych zderzeń. Śmierdziało spaloną gumą. Austin dotarł cało na drugą stronę szerokiej alei i psy wdrapały się na chodnik. Sanie jechały na tyle wolno, że zdążył z nich zeskoczyć, zanim uderzyły w krawężnik. Psy były wykończone gonitwą w obcym im upale i nie zamierzały dalej biec. Położyły się, ciężko dysząc z wywieszonymi językami.
Kurt spojrzał na chaos, który po sobie zostawił na Constitution Avenue. Ruch po tej stronie alei zamarł, wściekli kierowcy wysiadali z samochodów, żeby ustalić winnych stłuczek. Na przeciwległym chodniku stał Umealiq. Po jego twarzy spływała krew. Wyciągnął zza pasa nóż. Trzymając go przy piersi, zszedł z krawężnika. Na dźwięk syren policyjnych zatrzymał się. Nagle pojawiła się jedna z psich ciężarówek, które Austin widział przy torze wyścigowym. Zahamowała przed Eskimosem i zasłoniła go na kilka sekund. Kiedy odjechała, Umealiq zniknął.
Austin podszedł do ciężko dyszących psów i poklepał każdego po łbie.
– Kiedyś będziemy musieli to powtórzyć – powiedział.
Otrzepał kolana i łokcie, ale wiedział, że wygląda, jakby wracał z weekendowej balangi. Wzruszył z rezygnacją ramionami i poszedł z powrotem w kierunku muzeum. Therri stała przy czteropiętrowym, granitowym budynku od strony Constitution Avenue. Na widok Austina jej twarz rozjaśniła się. Podbiegła i objęła go.
– Dzięki Bogu, nic ci się nie stało – powiedziała, przytulając go mocno. – A co z tamtym strasznym typem?
– Przestraszył się waszyngtońskiego ruchu i zrezygnował z jazdy. Przepraszam, że po drodze musiałem się ciebie pozbyć.
– Nie ma sprawy. Faceci nieraz mnie rzucali, choć jeszcze żaden nie kazał mi się wynosić z sań zaprzężonych w psy.
Therri opowiedziała, że znalazła radiowóz policyjny, zaparkowany w pobliżu Castle. Powiedziała gliniarzom, że jej przyjacielowi grozi w parku śmiertelne niebezpieczeństwo. Popatrzyli na nią jak na wariatkę, ale pojechali to zbadać. Wróciła do muzeum poszukać Bena, jednak nie było po nim śladu. Kiedy zastanawiała się, co ma dalej robić, usłyszała syreny. Wyszła na bulwar i zobaczyła Austina.
Złapali taksówkę i dojechali do swoich samochodów. Pocałowali się na pożegnanie i umówili na spotkanie następnego dnia.
Kiedy Austin wrócił do domu, na podjeździe stał turkusowy samochód NUMA. Drzwi frontowe nie były otwarte. Wszedł do środka i usłyszał z głośników stereo Take Five w wykonaniu kwartetu Dave’a Brubecka. W jego ulubionym czarnym skórzanym fotelu siedział ze szklanką w ręku Rudi Gunn, zastępca szefa NUMA, niski, żylasty mężczyzna o wąskich ramionach i biodrach. Gunn był mistrzem logistyki, absolwentem Annapolis i byłym komandorem marynarki.
– Mam nadzieję, że wybaczysz mi to włamanie do ciebie – powitał Austina.
– Jasne. Przecież dałem ci szyfr zamka.
Gunn wskazał szklankę.
– Kończy ci się szkocka whisky Highland – oznajmił z typowym dla niego figlarnym uśmiechem.
– Pogadam o tym z lokajem. – Austin rozpoznał książkę, którą trzymał Gunn. – Nie wiedziałem, że lubisz Nietzschego.
– Znalazłem to na stoliku do kawy. Ciężka rzecz.
Kurt podszedł do baru, żeby zrobić sobie drinka.
Gunn odłożył książkę na bok i wziął ze stolika plik dokumentów.
– Dzięki za raport. Zainteresował mnie dużo bardziej niż dzieła pana Nietzschego.
– Domyślałem się, że tak będzie – odparł Austin i usadowił się ze szklanką na sofie.
Gunn podniósł na czoło grube okulary w rogowej oprawie i przerzucał stronice raportu.
– W takich momentach uświadamiam sobie, jakie nudne prowadzę życie. Naprawdę minąłeś się z powołaniem. Powinieneś pisać scenariusze do gier wideo.
Austin rozkoszował się smakiem ciemnego rumu z dodatkiem jamajskiego piwa imbirowego.
– Nie. Ta historia jest za bardzo naciągana.
– Pozwolę sobie być innego zdania, stary. Co jest naciągane w opowieści o tajemniczej korporacji, która na odległość zatapia statki? Dawno zapomniana jaskinia na Wyspach Owczych z fantastyczną sztuką ścienną… Stwór z filmu Szczęki, przez którego wylądowałeś na tyłku… – Gunn nie mógł powstrzymać chichotu. – Chciałbym to zobaczyć.
– Nie ma już takich rzeczy, jak szacunek dla człowieka – poskarżył się Austin.
Gunn przerzucił kilka następnych stron.
– Lista ciągnie się w nieskończoność. Eskimoskie bandziory polujące na ludzi zamiast na foki… Jest też prawniczka z radykalnej grupy obrońców środowiska… – Podniósł wzrok znad papierów. – Założę się, że ma ładne, długie nogi.
Austin zastanowił się.
– Powiedziałbym, że przeciętnej długości, ale całkiem zgrabne.
– Nie można mieć wszystkiego. – Gunn położył raport na kolanach i przyjrzał się Austinowi. Popatrzył na przekrzywioną muszkę, dziurę na kolanie smokingowych spodni i zdarte buty. – Bramkarz wywalił cię z imprezy w muzeum? Jesteś trochę, hm… wymiętoszony.
– Impreza była w porządku. Ale przekonałem się, że Waszyngton schodzi na psy.
– To nic nowego – odrzekł Gunn. – Mam nadzieję, że nie wypożyczyłeś tego stroju.
– Gorzej – odparł Austin. – To mój własny smoking. Może NUMA kupi mi nowy.
– Pogadam o tym z admirałem Sandeckerem – obiecał Gunn.
Austin zrobił następne drinki, a potem opowiedział o spotkaniu z Marcusem Ryanem i o tym, co wydarzyło się tego dnia. Gunn postukał palcem w raport na swoich kolanach.
– Jaki ma to związek z tym, co tu opisałeś?
– Szefowie Oceanusa rozprawiają się bezlitośnie z każdym, kto wejdzie im w drogę.
– Też tak uważam. – Gunn zamilkł na chwilę i zmarszczył czoło. Potrafił analizować dane jak komputer. W końcu zapytał: – A co z tym Baskiem, Aguirrezem?
– Interesujący facet. To zakryta karta w tym pokerze. Gadałem z kumplem z CIA. Nie wiadomo, czy Aguirrez jest powiązany z separatystami baskijskimi. Perlmutter grzebie dla mnie w historii jego rodziny. Na razie wiem tylko tyle, że to albo baskijski terrorysta, albo archeolog amator.
– Może sam mógłby nam to wyjaśnić. Szkoda, że nie masz z nim kontaktu.
Austin odstawił drinka, wyciągnął z kieszeni portfel i wyjął wizytówkę, którą Aguirrez dał mu na jachcie. Na odwrocie napisany był numer telefonu.
– No to zadzwoń – powiedział Gunn.
Austin podniósł słuchawkę telefonu i wystukał numer. Był zmęczony po wieczornych wyczynach i nie robił sobie wielkich nadziei.
– Co za miła niespodzianka, panie Austin. Czułem, że jeszcze porozmawiamy – usłyszał znajomy głos.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w niczym ważnym.
– Ależ nie.
– Jest pan jeszcze na Wyspach Owczych?
– Nie. Przyjechałem w interesach do Waszyngtonu.
– Do Waszyngtonu?
– Tak, wędkowanie na Wyspach Owczych jest przereklamowane. Czym mogę służyć, panie Austin?
– Dzwonię, żeby podziękować za wyciągnięcie mnie z tarapatów w Kopenhadze.
Aguirrez nie próbował zaprzeczyć, że to jego ludzie przepędzili napastników z kijami, którzy zaatakowali Austina i Therri Weld.
– Ma pan talent do pakowania się w kłopoty, mój przyjacielu – zaśmiał się.
– Większość moich kłopotów ma związek z firmą o nazwie Oceanus. Liczyłem na to, że znów będziemy mogli o tym pogawędzić. I że opowie mi pan, jak postępują pańskie badania archeologiczne.
– Bardzo chętnie – odrzekł Aguirrez. – Jutro rano mam spotkania, ale po południu jestem wolny.
Uzgodnili godzinę i Austin zanotował waszyngtoński adres Aguirreza. Zaczął relacjonować Gunnowi treść rozmowy, gdy znów odezwał się telefon. Dzwonił Joe Zavala. Wrócił z Europy. Rozwiązał problemy z “Sea Lampreyem” i opuścił statek, kiedy “Beebe” został zaproszony przez duńską jednostkę “Thor” do współpracy przy projekcie badawczym na Wyspach Owczych.
– Chciałem cię tylko zawiadomić, że już jestem w domu. Uściskałem moją corvettę i właśnie wybieram się na wieczornego drinka z pewną młodą, piękną damą – powiedział Zavala. – Czy wydarzyło się coś nowego od czasu, kiedy widzieliśmy się ostatni raz?
– Normalka. Dziś wieczorem pewien stuknięty Eskimos ścigał mnie psim zaprzęgiem przez Mall z żądzą mordu w oczach. Poza tym cisza i spokój.
Po drugiej stronie linii zapadło milczenie.
– Żartujesz? – zapytał w końcu Zavala.
– Nie. Rudi jest tutaj. Wpadnij, to wszystkiego się dowiesz.
Zavala mieszkał w małym budynku dawnej biblioteki okręgowej w Arlington.
– Widzę, że muszę odwołać randkę. Będę za kilka minut – obiecał. – Zaczekaj. Masz jeszcze tę flaszkę tequili, którą chcieliśmy rozpić na Wyspach Owczych?
– Jasne, jest w moim worku marynarskim.
– To ją przywieź.