19

Gigantyczne pnie drzew wznosiły się jak kolumny w starożytnej świątyni. Splątane gałęzie nie przepuszczały słońca i tworzyły sztuczny mrok przy ziemi. Stary pick-up kołysał się i podskakiwał na wystających korzeniach i głazach niczym łódź podczas sztormu.

Na twardym siedzeniu obok kierowcy trząsł się Joshua Green. Trzymał rękę w górze, by chronić głowę przed uderzeniami w dach samochodu. Był ekspertem prawnym Strażników Morza od ochrony środowiska. Miał jasne włosy i szczupłą twarz. Ptasi nos i duże, okrągłe okulary nadawały mu wygląd wymizerowanej sowy. Dzielnie znosił jazdę i nie narzekał, dopóki na kolejnym wyboju omal nie wyleciał przez dach kabiny.

– Czuję się jak ziarno kukurydzy w maszynie do popcornu – powiedział do kierowcy. – Długo jeszcze?

– Około pięciu minut. Dalej pójdziemy pieszo – odparł Ben Nighthawk. – Nie twoja wina, że masz dosyć tej jazdy. I przepraszam za taki transport. Ale tylko to mógł załatwić mój kuzyn.

Green z rezygnacją skinął głową i znów wpatrzył się w gęsty las po obu stronach samochodu. Zanim dostał przydział do centrali SOS, był w specjalnej terenowej grupie operacyjnej. Bito go i strzelano do niego, miał nawet na swoim koncie kilka krótkich, lecz niezapomnianych pobytów w więzieniach przypominających średniowieczne lochy. Uchodził za człowieka, który nigdy nie traci zimnej krwi. Jego profesorski wygląd maskował prawdziwego twardziela. Ale nienaturalna ciemność dookoła działała mu na nerwy bardziej niż cokolwiek podczas jego dotychczasowych przygód na morzu.

– Droga mi nie przeszkadza. To ten cholerny las – odrzekł, patrząc na drzewa. – Ciarki człowieka przechodzą. Środek dnia, świeci słońce, a tu jest ciemno jak w Hadesie. Od razu przypominają mi się powieści Tolkiena. Nie zdziwiłbym się, gdyby wyskoczył na nas ork albo ogr. O, chyba widziałem Shreka.

Nighthawk roześmiał się.

– Las rzeczywiście może być straszny dla kogoś, kto nie jest do niego przyzwyczajony. Co innego, jeśli się tu wychowałeś. Drzewa i ciemność są twoimi przyjaciółmi, bo zapewniają ci ochronę. – Urwał i dodał smutno: – W większości wypadków.

Kilka minut później Nighthawk zatrzymał samochód. Wysiedli i stanęli w mroku. Nad ich głowami krążyły chmary muszek. Nighthawk wdychał mocny zapach sosen jak najlepsze perfumy. Chłonął widoki i zapachy z wyrazem szczęścia na twarzy. Potem wraz z Greenem założyli plecaki z aparatami fotograficznymi i filmami, sprzętem biwakowym, wodą i jedzeniem.

Nighthawk ruszył, nie patrząc na kompas.

– Tędy – powiedział z taką pewnością siebie, jakby widział na ziemi narysowaną linię.

Szli w ciszy po grubym dywanie sosnowych igieł, lawirując między pniami drzew. Był dokuczliwy upał i po kilku minutach koszule mieli mokre od potu. Z wyjątkiem kęp paproci i pagórków mchu, pod drzewami nic nie rosło. Brak zarośli pozwalał na szybki marsz. Green kluczył za Nighthawkiem i rozmyślał o tym, co przywiodło go z wygodnego, klimatyzowanego gabinetu do tego mrocznego lasu.

Oprócz pracy w SOS, wykładał na niepełnym etacie na uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie. Poznał tam Bena Nighthawka, który był jego studentem. Młody Indianin chciał w przyszłości wykorzystać swoją wiedzę do uratowania środowiska naturalnego North Woods. Lasom groziła zagłada, spowodowana masowym wycinaniem drzew. Green zwrócił uwagę na inteligencję i entuzjazm Bena. Zaproponował mu stanowisko asystenta naukowego w SOS.

Chudego ekologa i krępego, młodego Indianina dzieliła niewielka różnica wieku. Szybko się zaprzyjaźnili. Nighthawk cieszył się z tego, bo rzadko jeździł do domu. Jego rodzina mieszkała nad wielkim jeziorem w odludnej, niemal niedostępnej części wschodniej Kanady. Mieszkańcy wioski mieli hydroplan, który raz na tydzień latał do najbliższego miasta po zaopatrzenie i przewoził pocztę. Używano go też w razie nagłych wypadków.

Matka informowała Nighthawka na bieżąco o dużej budowie nad jeziorem. Ben pomyślał z rezygnacją, że pewnie ktoś chce tu stworzyć ośrodek łowiecki. Właśnie takim inwestorom zamierzał po studiach wypowiedzieć wojnę. Przed tygodniem matka napisała jednak, że dzieją się jakieś podejrzane rzeczy. Prosiła, żeby jak najszybciej przyjechał.

Green powiedział mu, żeby wziął tyle wolnego, ile potrzebuje. Kilka dni po wyjeździe do Kanady Nighthawk zadzwonił do biura SOS. Miał zdesperowany głos.

– Pomożesz mi? – zapytał błagalnie.

Green myślał, że Benowi skończyły się pieniądze.

– Nie ma sprawy – odrzekł. – Ile chcesz?

– Nie chodzi o forsę. Boję się o moją rodzinę!

W mieście położonym najbliżej wioski Nighthawk dowiedział się, że hydroplan nie przylatuje od dwóch tygodni. Przypuszczano, że są jakieś problemy techniczne z samolotem i w końcu ktoś z lasu przyjedzie drogą lądową po części zamienne.

Nighthawk pożyczył pick-upa od krewnego w mieście i pojechał wyboistą drogą do wioski. Natknął się na parkan. Ochroniarze powiedzieli mu, że to teraz teren prywatny. Kiedy wytłumaczył, że chce się dostać do rodzinnej wioski, kazali mu zawracać, pogrozili bronią i ostrzegli, żeby się więcej nie pokazywał.

– Nie rozumiem – powiedział do słuchawki Green. – Czy twoja rodzina nie mieszkała na terenie rezerwatu?

– Została nas tylko garstka. Właścicielem ziemi był wielki konglomerat papierniczy. Formalnie rzecz biorąc, mieszkaliśmy tam bezprawnie, ale firma nas tolerowała. Wykorzystywali nawet naszą wioskę w reklamach, żeby pokazać, jacy są dobrzy. Potem sprzedali ziemię i nowi właściciele rozpoczęli dużą budowę po drugiej stronie jeziora.

– To ich teren. Mogą robić, co chcą.

– Wiem, ale to nie wyjaśnia, co się stało z moją rodziną.

– Słusznie. Zawiadomiłeś władze?

– To była pierwsza rzecz, jaką zrobiłem. Rozmawiałem z miejscową policją. Powiedzieli, że skontaktował się z nimi prawnik z miasta i poinformował, że mieszkańcy wioski zostali wysiedleni.

– Gdzie się przenieśli?

– Policja zapytała o to samo. Prawnik odpowiedział, że pewnie osiedlili się bezprawnie na innym prywatnym terenie. Potrzebuję pomocy.

Podczas rozmowy Green sprawdził swój terminarz.

– Przylecę jutro rano firmowym samolotem – obiecał. SOS wynajmowała mały odrzutowiec, który był w pogotowiu.

– Na pewno?

– A dlaczego nie? Marcus ugrzązł w Danii, więc ja tu teraz rządzę. I szczerze mówiąc, mam już dość tutejszych rozgrywek personalnych. Powiedz mi, gdzie jesteś.

Green dotrzymał słowa i następnego dnia przyleciał do Quebecu. Złapał samolot lokalnej linii lotniczej i wylądował w mieście, z którego dzwonił Nighthawk. Ben czekał na maleńkim lotnisku. Pick-up wyładowany sprzętem kempingowym i prowiantem był gotowy do podróży. Jechali kilka godzin bocznymi drogami i na noc rozbili obóz.

W świetle lampy kempingowej Green obejrzał mapę. Las zajmował wielki teren z dużymi jeziorami. Rodzina Nighthawka mieszkała nad wodą. Żywiła się tym, co złowiła i upolowała, pieniądze zarabiała na wędkarzach i myśliwych.

Green zaproponował wynajęcie hydroplanu, żeby dostać się na miejsce, ale Nighthawk obawiał się dobrze uzbrojonych ochroniarzy, którzy go zatrzymali. Dali mu jasno do zrozumienia, że zastrzelą każdego intruza. Powiedział, że do wioski prowadzi nie tylko ta droga, której pilnują. Następnego ranka ruszyli dalej. W czasie kilkugodzinnej jazdy nie spotkali żadnego samochodu. W końcu dotarli do szlaku w głębi lasu.

Zostawili pick-upa i szli już od godziny. Poruszali się jak cienie w ciszy panującej wśród wysokich drzew. Wreszcie Nighthawk zatrzymał się i uniósł rękę. Zamarł w miejscu, przymknął oczy i zaczął lekko obracać głową tam i z powrotem niczym antena radarowa szukająca celu. Wydawało się, że zapomniał o wzroku i słuchu i korzysta tylko z jakiegoś wewnętrznego zmysłu kierunku.

Green obserwował go zafascynowany. Pomyślał, że można wyciągnąć Indianina z lasu, ale nie las z Indianina. W końcu Nighthawk odprężył się, sięgnął do plecaka i odkręcił manierkę. Podał ją Greenowi.

Green łyknął ciepłej wody.

– Daleko jeszcze?

Nighthawk wskazał linię drzew.

– Około stu metrów w tamtą stronę jest ścieżka myśliwych, która doprowadzi nas do jeziora.

– Skąd wiesz?

Ben dotknął swego nosa.

– To nic trudnego. Kieruję się zapachem wody. Sam spróbuj.

Green kilka razy wciągnął powietrze i ku swojemu zaskoczeniu poczuł woń gnijącej roślinności i ryb zmieszaną z aromatem sosen. Nighthawk wypił trochę wody i z powrotem wetknął manierkę do plecaka.

– Od tego miejsca musimy zachować wielką ostrożność – uprzedził cicho. – Będziemy się porozumiewali na migi.

Znów ruszyli naprzód. Niemal natychmiast sceneria zaczęła się zmieniać. Drzewa były niższe i cieńsze, ziemia piaszczysta. Pojawiły się gęste zarośla. Musieli przedzierać się przez ciernie, które rozdzierały ubrania.

Przez gałęzie w górze przebijały smugi światła. Nagle zobaczyli błysk wody. Na sygnał Nighthawka padli na ziemię i podkradli się na czworakach do brzegu jeziora.

Do chwiejącego się pomostu był przycumowany stary hydroplan. Nighthawk obejrzał samolot. Nie zauważył uszkodzeń. Zdjął pokrywę silnika i zawołał:

– Josh, zobacz!

Green popatrzył na silnik.

– Wygląda, jakby ktoś walił w niego siekierą.

Przecięte węże i przewody zwisały smętnie, w kilkunastu miejscach widać było ślady uderzeń czymś twardym.

– Dlatego nikt nie mógł stąd przylecieć – powiedział Nighthawk. Wskazał wydeptaną ścieżkę. – To droga do wioski.

Po kilku minutach zbliżyli się do skraju polany. Nighthawk uniósł rękę i przystanęli. Przykucnął i popatrzył bystrym wzrokiem przez zarośla.

– Nikogo tu nie ma – odezwał się w końcu.

– Jesteś pewien?

– Niestety, tak – odrzekł Nighthawk i wyszedł bez obaw na otwartą przestrzeń. Green z wahaniem zrobił to samo.

Na polanie stało w dwóch rzędach kilkanaście domów z drewnianych bali. Większość miała ganki. Przez środek wioski prowadziła bita droga, przypominająca ulice w małych miasteczkach. Na jednym z budynków wisiał szyld sklepu wielobranżowego. Green spodziewał się, że lada chwila ktoś wyjdzie przed drzwi, ale w sklepie i całej wiosce było cicho jak w grobie.

Nighthawk zatrzymał się przed jednym z większych domów.

– To nasz. Mieszkali tu moi rodzice i siostra. – Wszedł do środka. Po kilku minutach pojawił się z powrotem, kręcąc głową. – Nikogo. Ale wszystko jest na swoim miejscu, jakby wyszli tylko na chwilę.

– Zajrzałem w parę innych miejsc – odrzekł Green. – Wszędzie to samo. Ilu ludzi tu mieszkało?

– Około czterdziestu.

– Gdzie mogli się podziać?

Nighthawk podszedł do jeziora. Stał i wsłuchiwał się w cichy plusk fal. Po chwili wskazał drugi brzeg.

– Może tam?

Green zmrużył oczy i popatrzył w tamtym kierunku.

– Skąd to możesz wiedzieć?

– Matka pisała, że działy się tam dziwne rzeczy. Trzeba to sprawdzić.

– Jakie dziwne rzeczy?

– Podobno dzień i noc przylatywały wielkie helikoptery i wyładowywały materiały. Kiedy mężczyźni z wioski poszli to zbadać, przepędzili ich ochroniarze. Potem, pewnego dnia, zjawili się tu faceci z bronią. Rozejrzeli się, nikomu nic nie zrobili, ale matka przypuszczała, że wrócą.

– Nie lepiej zawiadomić władze? Mogliby tam wysłać samolot.

– Nie mamy czasu – odparł Nighthawk. – Jej list jest sprzed dwóch tygodni. Poza tym czuję w powietrzu niebezpieczeństwo i śmierć.

Green wzdrygnął się. Znalazł się na jakimś zadupiu, a jedyny człowiek, który może go stąd wyprowadzić, bredzi jak szaman w kiepskim filmie.

Nighthawk wyczuł zdenerwowanie przyjaciela i uśmiechnął się.

– Bez obaw, nie postradałem zmysłów. Wezwanie glin to dobry pomysł, ale poczułbym się lepiej, gdybyśmy najpierw sami to sprawdzili. Chodź.

Wrócili na wzgórze, które opuścili kilka minut wcześniej. Doszli do nawisu skalnego. Nighthawk odsunął gałęzie zasłaniające otwór. Na stojaku leżało dnem do góry kanu z kory brzozowej. Nighthawk czule przesunął dłonią po lśniącej powierzchni.

– Sam je zrobiłem. Używałem tylko tradycyjnych materiałów i technik.

– Piękne – pochwalił Green. – Takie, jak w filmie Ostatni Mohikanin.

– Lepsze. Pływam nim po całym jeziorze.

Przeciągnęli kanu na plażę i zjedli puszkę wołowiny. Potem odpoczywali w oczekiwaniu na zachód słońca.


Z nadejściem zmroku wrzucili plecaki do łodzi, zepchnęli ją na wodę i zaczęli wiosłować. Zanim zbliżyli się do drugiego brzegu, zapadła noc. Musieli się zatrzymać, gdy kanu uderzyło w coś twardego.

Nighthawk sięgnął w dół. Myślał, że wpadli na skałę.

– To jakaś metalowa klatka. Jak na przynętę. – Przyjrzał się powierzchni jeziora. – Pełno ich tutaj. Czuję zapach ryb. To musi być jakaś wylęgarnia.

Znaleźli wyłom w podwodnej barykadzie i skierowali łódź w stronę lądu. W metalowych klatkach coś się ruszało i pluskało, jakby na potwierdzenie teorii Nighthawka o wylęgarni ryb. Przybili do krańca pływającego pomostu, oświetlonego na wysokości kostek przyćmionymi lampami, które widzieli z wody. Przy odgałęzieniach nabrzeża zobaczyli kilka skuterów wodnych i motorówek. Dalej stał duży katamaran z przenośnikiem taśmowym między kadłubami. Nighthawk domyślił się, że jest używany do obsługi wylęgarni.

– Mam pomysł – powiedział Green.

Wyjął kluczyki zapłonowe z motorówek i skuterów i wrzucił do jeziora. Wpłynęli między łodzie i przykryli kanu pożyczonym brezentem.

Od nabrzeża biegła w głąb lądu asfaltowa alejka. Nighthawk i Green woleli jednak iść między drzewami. Po kilku minutach zobaczyli szeroki pas zrytej ziemi. Wyglądał tak, jakby przez las przejechał buldożer. Ruszyli wzdłuż niego i dotarli do ciężarówek i roboczych maszyn ustawionych w równych rzędach za wielkim magazynem. Wyjrzeli zza rogu budynku. Otwartą przestrzeń wykarczowaną w lesie oświetlały ustawione w krąg halogenowe reflektory. Spychacze niwelowały teren, wielkie maszyny do budowy dróg kładły nawierzchnię. Ekipy robotników z łopatami wygładzały gorący asfalt, żeby mogły go wyrównać walce drogowe.

– Co dalej, profesorze? – zapytał Nighthawk.

– Ile zostało czasu do świtu?

– Około pięciu godzin. Dobrze byłoby wrócić na jezioro przed wschodem słońca.

Green usiadł i oparł się plecami o drzewo.

– Do tego czasu popatrzymy sobie, co się tu dzieje. Będę czuwał pierwszy.

Krótko po pomocy zmienił go Ben. Green wyciągnął się na ziemi i zamknął oczy. Wykarczowany teren niemal opustoszał. Przechadzało się tam tylko kilku uzbrojonych mężczyzn. Nighthawk zamrugał powiekami i klepnął Greena w ramię.

– Josh…

Green usiadł i spojrzał na plac.

– Co za cholera?

Za polaną, gdzie przedtem były tylko drzewa, stała teraz ogromna budowla w kształcie kopuły. Pojawiła się jakby za sprawą magii. Żarzyła się niebieskawobiałym blaskiem.

– Co to jest? – szepnął Ben. – i skąd się wzięło?

– Mnie nie pytaj – odparł Green.

– Może to hotel?

– Wątpię – odrzekł Green. – Zamieszkałbyś w czymś takim?

– Wychowałem się w drewnianej chacie. Dla mnie każdy większy budynek to hotel.

– Nic nie ujmując twoim rodzinnym stronom, wyobrażasz sobie tutaj tłumy wędkarzy i myśliwych? Takie coś pasuje do Las Vegas.

– Raczej do bieguna północnego. Przypomina monstrualne igloo. Green musiał przyznać, że budowla ma kształt eskimoskich domków, które widział w “National Geographic”. Ale najwyraźniej zrobiono ją z półprzeźroczystego plastiku, zamiast z ubitego śniegu. U podstawy kopuły widać było wielkie wrota hangarowe, wychodzące na budowany plac. Znów coś zaczęło się dziać. Na placu ponownie zapanował ruch. Ekipa budowlana wróciła w towarzystwie większej liczby ochroniarzy, którzy zerkali na niebo. Wkrótce w górze rozległ się odgłos silników. W powietrzu ukazał się gigantyczny obiekt, który przesłonił gwiazdy.

– Spójrz na kopułę – odezwał się Nighthawk.

Na szczycie budowli pojawiła się pionowa linia. Rozszerzyła się do szczeliny, potem górna połowa kopuły rozłożyła się niczym cząstki obranej pomarańczy i całkowicie się otworzyła. Blask z wnętrza budowli oświetlił srebrzyste poszycie obiektu w kształcie torpedy, który wolno ustawił się dokładnie nad wielkim otworem.

– Obaj myliliśmy się – powiedział Nighthawk. – Nasz hotel z Las Vegas to hangar dla sterowca.

Green przyglądał się uważnie ogromnemu statkowi powietrznemu.

– Widziałeś kiedyś stare materiały filmowe o “Hindenburgu”, wielkim zeppelinie, który spłonął w latach trzydziestych XX wieku?

– Ale co taki sterowiec robi tutaj?

– Chyba niedługo się dowiemy – odparł Green.

Lądujący sterowiec opuścił się do wnętrza budowli, jej ruchome części wróciły na miejsce i kopuła odzyskała półkulisty kształt. Wkrótce potem rozsunęły się wrota od strony placu i pojawiła się grupa mężczyzn. Mieli czarne mundury i śniadą cerę. Otoczyli mężczyznę z dużą głową i potężnymi ramionami.

Mężczyzna podszedł do krawędzi placu i przyjrzał się postępom w budowie. Nighthawk nie zwracał wcześniej większej uwagi na robotników. Ale teraz zauważył, że w przeciwieństwie do umundurowanych mężczyzn są w dżinsach i koszulach roboczych i pilnują ich uzbrojeni ochroniarze.

– O, cholera! – szepnął.

– Co takiego? – zapytał Green.

– To ludzie z mojej wioski. Są tam mój brat i ojciec. Ale nie widzę matki ani innych kobiet.

Przywódca szedł wzdłuż krawędzi placu, kontynuując inspekcję. Ochroniarze pilnujący robotników obserwowali swojego szefa. Korzystając z ich nieuwagi, jeden z pracujących przesunął się bliżej drzew. Rzucił łopatę i zaczął uciekać. W biegu lekko utykał i jego ruchy wydały się Benowi znajome.

– To mój kuzyn! Poznaję po tym, jak biegnie. Kiedy byliśmy dziećmi, uszkodził sobie stopę.

Jeden z ochroniarzy zerknął za siebie i zobaczył uciekiniera. Uniósł broń do strzału, ale na rozkaz przywódcy opuścił lufę. Mężczyzna z dużą głową podszedł do sterty narzędzi i chwycił metalowy łom z ostrym końcem. Odchylił się do tyłu jak oszczepnik i rzucił go z całą siłą krępego, muskularnego ciała.

Pocisk poszybował w powietrzu z metalicznym błyskiem. Leciał po wysokiej, zakrzywionej trajektorii. Trafił robotnika prosto między łopatki. Uciekinier upadł, przygwożdżony do ziemi niczym motyl w albumie kolekcjonera. Przywódca zdążył się już odwrócić i nawet tego nie widział.

Cała scena – nieudana ucieczka i zabójstwo – trwała zaledwie kilka sekund. Nighthawk obserwował ją nieruchomo, teraz rzucił się naprzód i wypadł z ukrycia. Green próbował go zatrzymać, ale Ben wyrwał mu się i podbiegł do zabitego kuzyna.

Green dogonił młodego Indianina, złapał wpół i powalił na ziemię. Byli wyraźnie widoczni w jasnym świetle reflektorów. Nighthawk zobaczył lufy wycelowane w ich kierunku i jego instynkt zwyciężył.

Dali nura między drzewa. Huknęły strzały i Green upadł. Nighthawk zatrzymał się i wrócił po przyjaciela, ale pocisk roztrzaskał Joshowi czaszkę. Nighthawk pobiegł dalej, spod jego stóp wytryskiwały fontanny ziemi. Zagłębiał się w las. Na głowę sypały mu się gałęzie ścinane kulami. Przedzierał się między drzewami, dopóki nie dotarł do jeziora. Jego kroki zadudniły na pomoście.

Szkoda, że Green nie zachował jednego kluczyka zapłonowego skuterów wodnych. Wydobył z pochwy nóż myśliwski i przeciął cumy. Odepchnął łodzie jak najdalej od nabrzeża. Zerwał brezent z kanu, odbił od pomostu i zaczął szaleńczo wiosłować. Był na jeziorze, gdy zobaczył błyski z luf i usłyszał terkot broni automatycznej. Ochroniarze strzelali na ślepo i pociski trafiały w wodę daleko od łodzi.

Kanu mknęło po jeziorze, dopóki nie znalazło się poza zasięgiem ognia. Nighthawk nadal wiosłował z całych sił. Na drugim brzegu mógł zniknąć w gęstym lesie. Na wodzie nigdy nie jest zupełnie ciemno, jej powierzchnia odbija i powiększa nawet najmniejszą plamkę światła. Ale teraz jezioro wokół Bena rozjarzyło się jak po dodaniu chemicznego środka luminescencyjnego. Odwrócił się i przekonał, co to takiego.

Z tyłu bił w niebo szeroki snop światła. Otwierała się kopuła. Sterowiec unosił się wolno. Kiedy był kilkadziesiąt metrów nad wierzchołkami drzew, skierował się w stronę jeziora. Oświetlony z dołu upiornym blaskiem, przypominał jakiegoś mitycznego potwora. Skręcił ostro i poleciał wzdłuż brzegu. Pod jego brzuchem rozbłysły reflektory i zaczęły badać wodę.

Po pierwszym przelocie statek powietrzny zawrócił równoległym kursem. Nie kręcił się nad jeziorem na chybił trafił, lecz prowadził metodyczne poszukiwania, poruszając się tam i z powrotem jak kosiarka do trawy. Nighthawk wiosłował co sił, ale wiedział, że za kilka minut światła pląsające po powierzchni wody wyłowią z mroku jego łódź.

Sterowiec znów zawrócił i leciał teraz prosto na kanu. Po wykryciu łódź byłaby łatwym celem. Nighthawk wiedział, że ma tylko jedno wyjście.

Wyciągnął nóż myśliwski i przebił dno kanu. Do wnętrza wtargnęła zimna woda i zalała go do pasa. Sięgała mu do szyi, kiedy statek powietrzny przesłonił niebo niemal dokładnie nad nim. Warkot silników zagłuszył wszystkie inne dźwięki.

Nighthawk schylił głowę i przytrzymał pod powierzchnią tonącą łódź. Woda w górze zrobiła się biała od światła szperaczy, potem znów zapadła ciemność. Ben nie wynurzał się, dopóki starczyło mu tlenu. Wreszcie wystawił głowę nad wodę, łapiąc gwałtownie powietrze.

Sterowiec znów zawracał. Nighthawk usłyszał nowy dźwięk, zmieszany z odgłosem silników – wycie skuterów wodnych. Musieli mieć zapasowe kluczyki zapłonowe. Popłynął na skos, żeby oddalić się od wioski.

Kilka minut później zobaczył na jeziorze reflektory pędzących skuterów. Kierowały się prosto do opuszczonej wioski. Nighthawk płynął, dopóki nie poczuł pod stopami miękkiego mułu. Wypełzł na brzeg. Był wykończony, ale odpoczywał tylko przez chwilę, kiedy wyżymał mokrą koszulę.

Wzdłuż plaży zbliżały się do niego światła.

Nighthawk po raz ostatni spojrzał smutno na drugą stronę jeziora, a potem wtopił się w las jak widmo.

Загрузка...