24

Nad wejściem do Narodowego Muzeum Historii Naturalnej od strony Mall wisiał wielki transparent z napisem MIESZKAŃCY MROŹNEJ PÓŁNOCY. Żeby nie było wątpliwości co do tematu wystawy, na transparencie wymalowano również postacie w futrzanych parkach z kapturami, pędzące przez śnieżne równiny na saniach zaprzężonych w psy. W tle widniały góry lodowe.

Austin wszedł do rozległej, oktagonalnej rotundy muzeum. Na środku pomieszczenia o szerokości dwudziestu czterech metrów stał wypchany afrykański słoń, szarżujący przez wyimaginowaną sawannę. Stojąca przy tym kolosie dziewczyna wyglądała jak karzełek.

– Dobry wieczór – powitała z uśmiechem Austina i wręczyła mu program. Miała na sobie kopię tradycyjnego stroju eskimoskiego, uszytego z cienkiego materiału. – Witamy na wystawie “Mieszkańcy mroźnej północy”. Proszę wejść tamtymi drzwiami do sali wystawowej i obejrzeć eksponaty. Co dwadzieścia minut w kinie Imax wyświetlamy film o kulturze eskimoskiej. Za piętnaście minut na Mall rozpoczną się zawody harpunników i psich zaprzęgów. Warto zobaczyć.

Austin podziękował i wszedł za innymi gośćmi do sali. W jasno oświetlonych gablotach znajdowały się eskimoskie wyroby artystyczne, rzeźby z kości słoniowej, przybory myśliwskie i rybackie, skórzane ubrania i buty, chroniące przed zimnem i wilgocią w arktycznych temperaturach, oraz sanie, kanu i łodzie wielorybnicze z pni drzew. Z głośników w różnych punktach sali dochodziły smutne, monotonne śpiewy w rytm bębnów.

Rozgadany tłum stanowił typową mieszaninę waszyngtońskich polityków, urzędników i dziennikarzy. Mimo światowego znaczenia, Waszyngton pozostał małym miastem i Austin zauważył znajome twarze. Rozmawiał z historykiem z Muzeum Marynarki, entuzjastą kajakarstwa, gdy usłyszał swoje nazwisko. Między gośćmi przeciskał się Angus MacDougal z Muzeum Lotnictwa i Astronautyki. Wziął Austina za ramię.

– Chodź, Kurt. Chcę, żebyś kogoś poznał.

Zaprowadził Austina do dostojnego, siwego mężczyzny. Przedstawił ich sobie nawzajem. Był to Charles Gleason, kurator wystawy.

– Mówiłem Chuckowi, że interesują cię Eskimosi – powiedział.

– Wolą, żeby nazywać ich “Innuit”, co tłumaczy się jako “Lud” – wyjaśnił Gleason. – Nazwa “Eskimosi”, którą nadali im Indianie, oznacza “zjadaczy surowego mięsa”. Oni sami nazywają siebie “Nakooruk”, czyli “dobrymi”. – Uśmiechnął się. – Przepraszam za ten wykład. Przez wiele lat uczyłem w college’u i stale odzywa się we mnie pedagog.

– Nie ma za co przepraszać – odrzekł Austin. – Zawsze chętnie korzystam z okazji dowiedzenia się czegoś nowego.

– Bardzo pan uprzejmy. Ma pan jakieś pytania na temat wystawy?

– Zastanawiałem się nad sponsorem – odparł Austin. Przeczytał na plakacie, że eksponaty wypożyczyła firma Oceanus i zdecydował się strzelić w ciemno. – Słyszałem, że szefem Oceanusa jest niejaki Toonook.

– Toonook?

– Zgadza się.

Gleason przyjrzał mu się niepewnie.

– Mówi pan poważnie?

– Jak najbardziej. Chciałbym poznać tego dżentelmena.

Gleason parsknął śmiechem.

– Przepraszam, ale nie nazwałbym Toonooka dżentelmenem. To innuicki zły duch. Jest uważany za twórcę i niszczyciela.

– Więc to mitologiczna postać?

– Tak. Innuici twierdzą, że jest w morzu, powietrzu i na ziemi. Każdy nieoczekiwany hałas, na przykład skrzypnięcie lodu pod stopami, tłumaczą tym, że Toonook szuka ofiary. Kiedy wiatr wyje niczym stado głodnych wilków, jest to głos Toonooka.

Austin zmieszał się. Therri podała mu imię Toonooka jako szefa Oceanusa.

– Teraz rozumiem, dlaczego rozbawiło pana moje pytanie. Musiałem coś pokręcić.

– Dla Innuitów sprawa jest prosta – odrzekł Gleason. – Kiedy podróżują samotnie, wszędzie spodziewają się ujrzeć Toonooka. Noszą kościane noże i wymachują nimi dookoła siebie, żeby trzymać go na dystans.

Austin spojrzał ponad ramieniem Gleasona.

– Takie noże, jak tamten w gablocie?

Gleason postukał w szybę, gdzie leżał nóż z ozdobnie rzeźbionym białym ostrzem.

– To bardzo rzadki, niezwykły eksponat.

– W jakim sensie?

– Większość innuickich noży służy głównie do zdejmowania skór ze zwierząt. Ten został zrobiony tylko w jednym celu – do zabijania ludzi.

– Dziwne – powiedział Austin. – Zawsze słyszałem, że Eskimosi są spokojni i życzliwi.

– To prawda. Żyją blisko siebie w trudnych warunkach naturalnych. Wiedzą, że do przetrwania konieczna jest współpraca i dlatego mają wiele rytuałów i zwyczajów zapobiegających agresji.

– Ten nóż wygląda bardzo groźnie.

Gleason przytaknął.

– Innuici ulegają takim samym mrocznym żądzom, jak reszta ludzkości. Tę broń zrobiło plemię, które wyłamało się z pokojowego współżycia. Przypuszczamy, że w czasach prehistorycznych przywędrowało z Syberii i osiedliło się w północnym Quebecu. Gwałciło, rabowało, składało ofiary z ludzi… Aż wreszcie inne wspólnoty zjednoczyły się i przepędziły to plemię, które nazwały Kiolya.

– Nic mi to nie mówi.

– To innuicka nazwa zorzy polarnej, którą mieszkańcy Arktyki uważają za symbol zła. Nikt nie zna prawdziwej nazwy tego plemienia.

– Co się z nim stało?

– Rozproszyło się po Kanadzie. Wielu jego członków trafiło do miast, gdzie ich potomkowie założyli organizacje przestępcze. Głównie zabójstwa na zlecenie i wymuszenia. Niektórzy zachowali dawne zwyczaje plemienne, jak na przykład tatuowanie pionowych kresek na kościach policzkowych, dopóki nie zorientowali się, że policja łatwo może ich rozpoznać.

– Jestem ciekaw, jak się urządza takie wystawy, jak ta.

– Jest wiele różnych sposobów. W tym wypadku firma public relations, wynajęta przez Oceanusa, zwróciła się do muzeum z zapytaniem, czy bylibyśmy zainteresowani takim pokazem. Powiedzieli, że sponsorom bardzo zależy na upowszechnieniu wiedzy o kulturze Innuitów, więc zorganizują wystawę i pokryją wszystkie koszty. No, cóż… Nie mieliśmy nic przeciwko temu. To fascynujący pokaz, prawda?

Austin patrzył na kiolyański nóż. Identyczna broń przebiła mu klatkę piersiową w hodowli ryb na Wyspach Owczych. Myślał o pionowych tatuażach na twarzy tamtego nożownika.

– Owszem, fascynujący – odpowiedział.

– Skoro nie mogę przedstawić panu Toonooka, może chciałby pan poznać pełnomocnika Oceanusa?

– Jest tutaj?

– Rozmawiałem z nim zaledwie kilka minut temu w sali dioramicznej. Proszę ze mną.

Lampy w pomieszczeniu były przyćmione, żeby stworzyć nastrój nocy polarnej. Lasery rzucały na sufit ruchome światła dalekiej północy. Przed dioramą naturalnej wielkości, ukazującą polowanie na foki, stał samotny mężczyzna. Był wysoki i dobrze zbudowany. Miał ogoloną głowę, jego oczy osłaniały ciemne okulary przeciwsłoneczne.

Gleason podszedł do niego.

– Doktorze Barker, chciałbym panu przedstawić pana Kurta Austina z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych. Zna pan tę organizację?

– Musiałbym pochodzić z innej planety, żeby nie słyszeć o NUMA.

Uścisnęli sobie ręce. Barker miał dłoń zimną jak zamrożony befsztyk.

– Pozwoli pan, że opowiem o naszym zabawnym nieporozumieniu – zwrócił się Gleason do Kurta. – Pan Austin myślał, że szef Oceanusa nazywa się Toonook.

– Pan Gleason wyjaśnił mi, że to nie człowiek, lecz zły duch – dodał Austin.

Barker przyjrzał mu się przez ciemne szkła.

– To trochę bardziej skomplikowane. W kulturze Innuitów Toonook jest uważany za zło. Ale, jak w innych regionach na przestrzeni wieków, ludzie Północy czczą to, czego się najbardziej boją.

– Więc Toonook jest bogiem?

– Czasami. Jednak zapewniam pana, że szef Oceanusa to człowiek z krwi i kości.

– Więc jak się naprawdę nazywa?

– Woli zachować swoją tożsamość w tajemnicy. Jeśli chce go pan nazywać Toonookiem, proszę bardzo. Konkurenci nazywali go już gorzej. Trzyma się na uboczu i powierza personelowi reprezentowanie swoich interesów. Ja pracuję w firmie Aurora, należącej do Oceanusa.

– Czym się pan zajmuje w Aurorze?

– Genetyką.

Austin rozejrzał się po sali.

– Ten pokaz nie ma z nią wiele wspólnego.

– Lubię pewną odmianę. To ja zasugerowałem Oceanusowi sponsorowanie tej wystawy. Jestem osobiście zainteresowany Kiolya. Mój prapradziadek z Nowej Anglii był kapitanem statku wielorybniczego. Próbował powstrzymać polowania na morsy, co doprowadziło do wyginięcia Kiolya.

– Pan Gleason mówił mi, że inni Eskimosi wypędzili Kiolya, bo członkowie tego plemienia byli złodziejami i mordercami.

– Musieli tak postępować, żeby przetrwać – odparł Barker.

– Chętnie kontynuowałbym tę dyskusję – wtrącił się Gleason – ale widzę, że jeden z asystentów potrzebuje mojej pomocy. Proszę do mnie kiedyś zadzwonić, panie Austin, to porozmawiamy dłużej.

Po odejściu Gleasona Austin zapytał:

– Jakie interesy prowadzi Oceanus, że potrzebuje usług genetyka?

Lodowaty uśmiech zniknął z twarzy Barkera.

– Daj spokój, Austin. Jesteśmy teraz sami, więc już nie musimy udawać. Dobrze wiesz, co robi Oceanus. Wdarłeś się na nasz teren na Wyspach Owczych, narobiłeś mnóstwo szkód i zabiłeś jednego z moich ludzi. Nie zapomnę ci tego.

– Nic z tego nie rozumiem – odrzekł Austin. – Musiał mnie pan z kimś pomylić.

– Wątpię. Prasa duńska wszędzie publikowała twoje zdjęcie. Jesteś bohaterem. Uratowałeś ich marynarzy po tamtej kolizji.

– Po kolizji, którą zaaranżowała twoja firma.

– Wszystko poszłoby dobrze, gdybyś się nie wmieszał. – Cichy dotąd, kulturalny głos stał się opryskliwy. – Ale na tym koniec. Ostatni raz wtrąciłeś się do mojego interesu.

– Twojego interesu? Myślałem, że jesteś skromnym pracownikiem Oceanusa, doktorze Barker. A może powinienem nazywać cię Toonookiem?

Barker zdjął okulary i popatrzył na Austina bladoszarymi oczami. Kolorowe światła pląsały po jego białej twarzy jak po ekranie.

– Nieważne, kim jestem. Ale to, czym jestem, ma bezpośredni związek z twoją przyszłością. Jestem narzędziem twojej śmierci. Obejrzyj się.

Austin zerknął przez ramię. Za jego plecami stali dwaj śniadzi mężczyźni. Blokowali mu drogę. Zamknęli drzwi, żeby nikt nie wszedł do sali. Austin zastanawiał się, co zrobić: pchnąć Barkera na szybę czy przebić się między jego ludźmi do wyjścia. Nie spodobała mu się żadna z tych możliwości i zaczął rozważać jeszcze inną, gdy ktoś zapukał i do sali zajrzał MacDougal.

– Hej, Kurt! – zawołał. – Szukam Charliego Gleasona. Przepraszam, że przeszkadzam.

– Wcale nie – zapewnił Austin. MacDougal nie był wprawdzie komandosem, ale musiał wystarczyć.

Goryle spojrzeli pytająco na swojego szefa. Barker z powrotem włożył ciemne okulary i uśmiechnął się do Austina lodowato.

– Do następnego spotkania – powiedział.

Jego ludzie odsunęli się na bok, żeby go przepuścić i po chwili wszyscy trzej zniknęli w tłumie.

Austin zdążył zamienić z MacDougalem zaledwie kilka słów. Mac zauważył senatora zaprzyjaźnionego ze Smithsonian Institution i popędził, żeby prosić go o dodatkowe fundusze. Austin kręcił się wśród gości, dopóki nie usłyszał komunikatu, że zaraz zacznie się wyścig psich zaprzęgów. Kiedy wracał do rotundy, dostrzegł kasztanowe włosy opadające na nagie ramiona. Therri musiała wyczuć jego spojrzenie. Odwróciła się.

– Kurt, co za miła niespodzianka – powiedziała z uśmiechem. Uścisnęli sobie ręce. – W smokingu jesteś całkiem przystojny.

Austin nie spodziewał się tak miłego powitania po ich burzliwym rozstaniu na Roosevelt Island.

– Dzięki – odrzekł. – Mam nadzieję, że nie pachnie zbyt mocno naftaliną.

Poprawiła mu klapę niczym jego partnerka na balu.

– Pachniesz całkiem przyjemnie.

– Ty też. Czy ta kwiecista wymiana komplementów oznacza, że znów jesteśmy przyjaciółmi?

– Nie byłam na ciebie zła. No, może trochę. – Boczyła się, ale je oczy błyszczały zmysłowo.

– Więc zawrzyjmy rozejm i zacznijmy wszystko od początku.

– Bardzo chętnie. – Therri rozejrzała się wokół. – Ciekawa jestem, co cię tu sprowadza.

– To samo, co ciebie. Na pewno nie uszło twojej uwagi, że te eksponaty są własnością Oceanusa.

– Tak, dlatego tu jesteśmy.

Therri zerknęła w bok, gdzie pod ścianą rotundy stał Ben Nighthawk Czuł się niepewnie w czarnym smokingu. Nie wiedział, co zrobić z rękami i przestępował z nogi na nogę. Przywołała go gestem.

– Pamiętasz Bena – zwróciła się do Kurta.

– Miło znów cię widzieć, Ben – powiedział Austin i uścisnęli sobie dłonie. – Ładny smoking.

– Dzięki – odrzekł bez entuzjazmu Nighthawk. – Wypożyczony. – Zerknął dookoła na innych gości. – Nie jestem tu w swoim żywiole.

– Nie przejmuj się – pocieszył go Austin. – Większość ludzi przychodzi na takie imprezy, żeby coś zjeść i poplotkować.

– Marcus uznał, że Ben może tu zobaczyć coś, co odświeży mu pamięć – wyjaśniła Therri.

– I zobaczył?

– Jeszcze nie – odrzekła Therri. – A ty? Dowiedziałeś się czegoś?

– Owszem – przytaknął Austin z lekkim uśmiechem. – Przekonałem się, że nie słuchasz ostrzeżeń o potencjalnym niebezpieczeństwie.

– To zamierzchła historia – odparła Therri takim tonem, jakby mówiła do niegrzecznego dziecka.

Austin uznał, że przekonywanie jej to strata czasu.

– Wychodzę na zewnątrz, żeby zobaczyć wyścig psich zaprzęgów – oznajmił. – Przyłączycie się?

– Owszem – odpowiedziała Therri i wzięła Nighthawka pod rękę. – Też się tam wybieraliśmy.

Hostessa wskazała im drogę. Zatrzymano ruch na Madison Drive, żeby widzowie mogli przejść na drugą stronę do National Mall. Wieczór był piękny. Reflektory oświetlały wieżyczki z czerwonego piaskowca, wieńczące Smithsonian Castle za trawnikiem o szerokości dwustu pięćdziesięciu metrów. W kierunku Potomacu na tle nocnego nieba widać było biały obelisk Waszyngtona.

Dużą część trawnika odgrodzono żółtymi taśmami policyjnymi i oświetlono mocnymi reflektorami. Wewnątrz zrobiono czworokąt z pomarańczowych słupków. Wzdłuż taśm zebrały się setki gości w strojach wieczorowych i przechodniów, zwabionych światłami i tłumem. Widać było mundury Narodowej Służby Parkowej. Z drugiej strony toru wyścigowego, gdzie stało rzędem kilka ciężarówek, dochodziła wrzawa jak podczas karmienia psów. Potem podekscytowane okrzyki i szczekanie zagłuszył męski głos, płynący z głośników.

– Panie i panowie, witamy na wystawie Mieszkańcy mroźnej północy. Za chwilę zobaczą państwo najbardziej ekscytującą część dzisiejszego pokazu – zawody psich zaprzęgów. To więcej niż wyścig. Zawodnicy z dwóch różnych wspólnot Innuitów w Kanadzie zademonstrują umiejętności potrzebne do przetrwania w Arktyce. Myśliwy musi dogonić zwierzynę i celnie rzucić harpunem. Jak państwo wiedzą, o tej porze roku nie mamy w Waszyngtonie zbyt dużych opadów śniegu. – Konferansjer urwał, żeby przeczekać śmiechy. – Toteż sanie, zamiast płóz, będą miały koła. Dobrej zabawy!

Wokół ciężarówek pojawiły się jakieś postacie. Podzieliły się na dwie grupy. Każda pchała sanie ku otwartej przestrzeni wewnątrz odgrodzonego terenu. Jeden pojazd był jasnoniebieski, drugi jaskrawoczerwony. Ustawiono je obok siebie na linii startu. Z przyczep przyprowadzono psy podobne do wilków i zapięto im uprząż.

Podniecone perspektywą biegu zwierzęta ożywiły się jeszcze bardziej. Szczekały coraz głośniej i szarpały się niecierpliwie. W każdym zaprzęgu było dziewięć psów: cztery pary i jeden przewodnik. Razem miały zdumiewającą siłę. Mimo wciśniętych hamulców, obsługa nie mogła utrzymać sań w miejscu.

Dwaj zawodnicy odłączyli się od innych i wsiedli do sań. Sekundę później rozległ się huk pistoletu startowego. Woźnice krzyknęli komendy, psy wbiły łapy w ziemię i oba pojazdy wystrzeliły do przodu niczym rakiety. Zwierzęta natychmiast przeszły do pełnego biegu. Zawodnicy, niepewni przyczepności trawiastej nawierzchni, trochę zwolnili przed pierwszym zakrętem. Sanie wpadły w lekki poślizg i wyszły z łuku obok siebie. Jednocześnie weszły w drugi zakręt i pokonały go bez problemów.

Z pełną szybkością zbliżały się do miejsca, gdzie za żółtą taśmą stali Austin, Therri i Ben. Zawodnicy popędzali psy głośnymi cmoknięciami. Z powodu ciepłego wieczoru nie byli ubrani w futrzane parki z kapturami. Mieli na sobie skórzane spodnie wpuszczone w wysokie buty. Ich nagie torsy lśniły od potu.

Stalowe sanie miały konstrukcję rurową. Między czterema gumowymi kołami samolotowymi znajdowała się platforma z metalowej siatki o długości około dwóch metrów i szerokości jednego metra. Z przodu umieszczono małą, okrągłą kierownicę. Zawodnicy stali na wąskich stopniach, wystających z obu stron platformy głównej. Pochylali się nad kierownicami, żeby zmniejszyć opór powietrza i obniżyć środek ciężkości pojazdów. Ich twarze rozmazywały się w pędzie, gdy z szumem opon mijali widzów.

Sanie nadal pędziły równo, kiedy weszły w trzeci łuk. Czerwone jechały po wewnętrznej. Zawodnik tak ostro ściął zakręt, że dwa koła oderwały się od ziemi. Umiejętnie skontrował przechył ciężarem ciała i muśnięciem hamulca. Zawodnik w niebieskich saniach wykorzystał błąd przeciwnika. Po mistrzowsku zacieśnił łuk i wyszedł na prostą ćwierć długości pojazdu przed rywalem.

Rozgorączkowany tłum zupełnie oszalał, gdy niebieskie sanie zwiększyły przewagę do połowy długości. Za chwilę mogły wysunąć się przed czerwone, zablokować je i kontrolować wyścig. Niebieski zawodnik ciągle zerkał przez ramię i szukał okazji. Znalazł ją na czwartym, ostatnim zakręcie.

Prowadzący pojazd wszedł w łuk po zewnętrznej. Miał optymalną szybkość i pusty tor do wyprzedzenia przeciwnika. Ale czerwone sanie nagle skręciły w prawo i zawadziły przednim kołem o lewą tylną oponę niebieskich. Lidera wyścigu zarzuciło od uderzenia. Psy wyczuły zbliżające się trzaśniecie bata i zaczęły mocniej ciągnąć, żeby wyrównać tor jazdy. Jednak siła odśrodkowa działająca na lekkie sanie okazała się zbyt duża.

Niebieski pojazd jechał przez chwilę na dwóch kołach i przewrócił się. Woźnica poszybował w powietrzu jak cyrkowiec wystrzelony z armaty. Wylądował ciężko na trawie, przetoczył się kilka razy i znieruchomiał. Psy pędziły dalej, wlokąc leżące na boku sanie. W końcu zatrzymały się i zaczęły ze sobą walczyć. Obsługa zanurkowała pod żółtymi taśmami i pobiegła do zwierząt, żeby je uspokoić. Część ekipy zajęła się leżącym zawodnikiem.

Woźnica czerwonego pojazdu nie zwalniał, choć już wygrał wyścig. Minął linię mety z pełną szybkością i dopiero wtedy przyhamował. Zeskoczył w biegu z sań i chwycił harpun stojący w beczce. Nie celując, rzucił nim w tarczę łuczniczą obok toru i trafił w dziesiątkę. Potem wyszarpnął zza pasa toporek i cisnął w cel. Znów dziesiątka.

Uniósł do góry pięści i wydał mrożący krew w żyłach okrzyk zwycięstwa. Ruszył dumnie wzdłuż toru wyścigowego, wykrzywiając w uśmiechu szerokie usta. Jego twarz przypominała latarnię zrobioną z wydrążonej dyni, imitującej ludzką głowę. Arogancka postawa nie pozostawiała żadnych wątpliwości, że kolizja na torze nie była przypadkowa. Z zaszokowanego tłumu dobiegł pojedynczy gwizd, po chwili dołączyły inne. Widzowie gniewnym chórem wyrażali dezaprobatę dla taktyki zwycięzcy. Rozczarowani wyścigiem goście zaczęli wracać do muzeum.

Zawodnik gestykulował do rozchodzących się widzów, jakby zachęcał ich do podejścia bliżej. Przyglądał się tłumowi w poszukiwaniu kogoś, kto będzie na tyle odważny lub głupi, by stawić mu czoło. W końcu jego wzrok padł na Austina. Ciemne oczy zwęziły się. Austin stężał. Zaledwie kilka metrów od niego stał człowiek, który zranił go nożem i wrzucił granat do jego łodzi u Wrót Syreny. Rozpoznałby go po nienawiści płonącej w dzikich oczach, nawet bez pionowych tatuaży na policzkach i bezkształtnego kawałka mięsa w miejscu zmiażdżonego nosa.

Grube wargi wymówiły bezgłośnie: “Austin”.

Kurt był zdumiony, że tamten zna jego nazwisko, ale ukrył zaskoczenie.

– Dawno nie widzieliśmy się, Nanook – powiedział najbardziej drwiącym tonem, na jaki mógł się zdobyć. – Wisisz mi za operację plastyczną, którą zrobiłem na twojej przystojnej buźce.

Woźnica podszedł tak blisko, że rozdzielała ich tylko żółta taśma. Austin poczuł jego cuchnący oddech.

– Nazywam się Umealiq – odparł. – Chcę, żebyś wołał moje imię, kiedy będziesz błagał o litość.

– Nie dziwię ci się, że jesteś niezadowolony z nowego nosa – odrzekł spokojnie Austin. – Nie dałeś mi nad nim popracować. Zapłać mi za rozwaloną łódź i będzie po sprawie.

– Jedyną zapłatą, jaką dostaniesz, będzie śmierć – warknął tamten. Grube palce sięgnęły do pasa i zaczęły wyciągać z pochwy kościany nóż. Choć większość widzów już się rozeszła, w pobliżu kręciły się jeszcze grupki ludzi. Austin wyczuwał, że mimo ich obecności nie jest bezpieczny. Ten człowiek nie zawaha się go zabić nawet przy świadkach. Zacisnął prawą pięść, gotów walnąć w zmiażdżony nos, by zadać przeciwnikowi jak najwięcej bólu.

Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Na woźnicę rzucił się Ben Nighthawk. Indianin był za lekki i zaatakował zbyt niezdarnie, żeby zrobić mu krzywdę. Krępy woźnica stęknął i zachwiał się lekko, ale utrzymał się na nogach i powalił Nighthawka potężnym ciosem.

Znów sięgnął po nóż, dał krok naprzód, ale nagle znieruchomiał. Przez Mall szedł woźnica niebieskich sań w towarzystwie swojej rozwścieczonej ekipy. Miał brudną, zakrwawioną twarz. Umealiq odwrócił się do nadchodzących. Wymienili kilka gwałtownych zdań, najwyraźniej na temat wyścigu. Woźnica czerwonych sań zerknął wściekle przez ramię na Austina i odszedł w kierunku ciężarówek.

Therri klęczała przy leżącym Nighthawku. Austin podszedł bliżej i zobaczył, że Indianin ma tylko podbite oko. Pomogli mu wstać.

– To on zabił mojego kuzyna – wyrzucił z siebie Ben.

– Jesteś pewien? – zapytała Therri.

Nighthawk bez słowa skinął głową. Wpatrzony błędnym wzrokiem w postać idącą przez Mall, zrobił krok w jej stronę. Austin zastąpił mu drogę.

– On i jego kolesie zatłuką cię.

– Nieważne.

– To nie jest dobry moment – powiedział Austin zdecydowanym tonem.

Nighthawk zrozumiał, że nie poradzi sobie z barczystym Austinem. Zaklął w swoim języku i poszedł przez Mall w kierunku muzeum.

– Dobrze, że go powstrzymałeś – odezwała się Therri. – Powinniśmy zawiadomić policję.

– Niezły pomysł. Ale może być z tym problem.

Od strony muzeum nadchodziła grupa mężczyzn z doktorem Barkerem na czele. Genetyk powitał Austina jak dawno niewidzianego przyjaciela.

– Miło znów cię spotkać, Austin. Chciałem się pożegnać.

– Ja jeszcze nigdzie się nie wybieram.

– Ależ tak! Umealiq czeka na ciebie i twoją przyjaciółkę. Zaraz się dowiesz, dlaczego nazywa się tak, jak oszczep z kamiennym grotem, używany przez Innuitów do polowań na foki.

Barker wskazał miejsce, gdzie na środku toru wyścigowego stał nieprzejednany wróg Austina. Potem odszedł w eskorcie dwóch goryli do czekającej limuzyny. Reszta jego ludzi została.

Od strony zaparkowanych ciężarówek nadbiegli następni. Austin szybko policzył, że w sumie jest ich około dwudziestu. Niezbyt równe szanse. Sytuacja nie poprawiła się, gdy kilku mężczyzn podbiegło do reflektorów oświetlających tor wyścigowy i wyłączyło je.

Najbliższym policjantem był gliniarz z drogówki, który zatrzymywał samochody na Madison Drive, żeby goście mogli wrócić do muzeum. Resztki zaproszonych osób kierowały się z powrotem na wystawę, przechodnie szli dalej. Bystre oko Austina śledziło cienie przesuwające się po trawie w klasycznym manewrze okrążającym.

Wziął Therri za ramię i spróbował poprowadzić ją w kierunku muzeum, ale ludzie Barkera zablokowali mu drogę. Powtarzała się sytuacja z Kopenhagi, tylko że tym razem Austin nie miał do obrony pokrywy od śmietnika. Dostrzegł kilku spacerowiczów i nawet parę mundurów Narodowej Służby Parkowej. Wszyscy szli beztrosko przez Mall, nieświadomi rozgrywającego się dramatu. Austin postanowił nie wzywać pomocy. Nie chciał nikogo narażać na niebezpieczeństwo.

Jeden reflektor pozostał włączony. Umealiq stał w kręgu światła niczym aktor na scenie. Trzymał dłoń na pochwie noża. Jego ludzie zbliżali się z obu stron i z tyłu. Austin nie miał wyboru. Wziął Therri za rękę i zaczęli wolno iść ku pewnej śmierci.

Загрузка...