Ekipa SOS potykała się w marszu przez głęboki las. Strażnicy byli bezlitośni. Therri spróbowała przyjrzeć się bliżej prześladowcom, ale jeden z nich wbił jej lufę w plecy z taką siłą, że metal przeciął skórę. Zagryzła wargi, żeby nie krzyknąć z bólu.
W lesie było ciemno, tylko tu i tam między drzwiami błyskały światła. W końcu las się przerzedził i stanęli przed budynkiem z wielkimi drzwiami oświetlonymi zewnętrznym reflektorem. Wepchnięto ich do środka i strażnicy przecięli druty krępujące im ręce. Potem zatrzasnęli i zaryglowali zasuwane wrota.
Pachniało benzyną, na podłodze były plamy oleju. Pomieszczenie wyglądało na olbrzymi garaż, ale nie było tu pojazdów. Pod przeciwległą ścianą kuliło się kilkudziesięciu przerażonych ludzi – mężczyzn, kobiet i dzieci. Na zmęczonych twarzach mieli wyraz udręki, w oczach strach na widok nagłego pojawienia się obcych.
Obie grupy patrzyły na siebie nieufnie. Po chwili mężczyzna siedzący po turecku na podłodze wstał i podszedł. Miał pomarszczoną twarz, sińce pod oczami i długie, siwe włosy związane w kucyk. Mimo brudnego ubrania, emanowała z niego godność. Kiedy się odezwał, Therri zrozumiała, dlaczego wydał się jej znajomy.
– Jestem Jesse Nighthawk – przedstawił się i wyciągnął rękę.
– Nighthawk – powtórzyła. – Więc musi pan być ojcem Bena.
Ze zdziwieniem otworzył usta.
– Zna pani mojego syna?
– Tak, pracujemy razem w biurze SOS w Waszyngtonie.
Stary człowiek popatrzył ponad ramieniem Therri, jakby kogoś szukał.
– Ben tu był. Zobaczyłem go, kiedy wybiegł z lasu z drugim mężczyzną, którego zabili.
– Tak, wiem. Benowi nic się nie stało. Widziałam się z nim w Waszyngtonie. Powiedział nam, że jesteście w tarapatach.
Ryan wystąpił naprzód.
– Przyjechaliśmy, żeby was stąd wydostać.
Jesse Nighthawk spojrzał na niego i pokręcił głową.
– Niepotrzebnie przyjechaliście. Naraziliście się na wielkie niebezpieczeństwo.
– Złapali nas, jak tylko wylądowaliśmy – powiedziała Therri. – Jakby wiedzieli, że chcemy złożyć im wizytę.
– Wszędzie mają obserwatorów – odparł Nighthawk. – Zły mi to powiedział.
– Zły?
– Pewnie go poznacie. Jest jak potwór z koszmarnego snu. Zabił włócznią kuzyna Bena. – Oczy Jesse’a zwilgotniały na to wspomnienie. – Pracowaliśmy dzień i noc przy wyrębie lasu. Nawet kobiety i dzieci… – Głos mu się załamał ze zmęczenia.
– Kim są ci ludzie? – zapytał Ryan.
– Nazywają siebie Kiolya. To chyba Eskimosi. Nie jestem pewien. Zaczęli budowę w lesie po drugiej stronie jeziora na wprost naszej wioski. Nie bardzo nam się to podobało, ale mieszkamy nielegalnie na tej ziemi, więc nie mamy nic do gadania. Pewnego dnia przypłynęli przez jezioro z bronią i zabrali nas tutaj. Wycinaliśmy drzewa i odciągaliśmy na bok. O co w tym wszystkim chodzi?
Zanim Ryan zdążył odpowiedzieć, rozległ się odgłos otwieranych drzwi. Do garażu weszło sześciu mężczyzn z wycelowanymi karabinami automatycznymi. Wszyscy wyglądali tak samo. Mieli szerokie, ciemne twarze z wystającymi kośćmi policzkowymi i twarde spojrzenie oczu w kształcie migdałów. Najbardziej przerażająco wyglądał siódmy mężczyzna. Był potężnie zbudowany, miał krótką, grubą szyję, głowa wydawała się wyrastać wprost z barczystych ramion. Jego żółtawoczerwona skóra była ospowata, usta wykrzywiał groźny grymas. Po obu stronach zmiażdżonego, bezkształtnego nosa biegły pionowe tatuaże. Nie miał żadnej broni, poza nożem w pochwie przy pasie.
Therri patrzyła zaskoczona na człowieka, który ścigał Austina psim zaprzęgiem. Rozpoznała okaleczoną twarz i sylwetkę jakby napompowaną sterydami. Już wiedziała, kogo Jesse miał na myśli, kiedy mówił o “złym”. Zły przesunął wzrokiem po nowych więźniach i zatrzymał spojrzenie czarnych oczu na Therri. Ciarki przeszły jej po plecach. Jesse Nighthawk i inni wieśniacy cofnęli się instynktownie.
Zły zauważył, że wywołał strach, i uśmiechnął się usatysfakcjonowany. Wydał gardłową komendę. Strażnicy wypchnęli Therri, Ryana i Mercera z budynku i popędzili przez las. Therri zupełnie straciła orientację. Nie miała pojęcia, gdzie jest jezioro. Gdyby jakimś cudem udało jej się uciec, nie wiedziałaby, gdzie się skierować.
Chwilę później miała jeszcze większy zamęt w głowie. Zbliżali się asfaltową ścieżką do ściany gęstych jodeł. Drzewa blokowały drogę jak ciemna, nieprzenikniona barykada. Kiedy byli kilka metrów od nich, część lasu zniknęła i pojawił się czworokąt białego oślepiającego światła. Therri osłoniła oczy. Gdy po chwili jej wzrok przyzwyczaił się do blasku, zobaczyła poruszających się ludzi. Miała wrażenie, że znalazła się w świecie z innego wymiaru.
Wprowadzono ich do ogromnego, jasno oświetlonego pomieszczenia z wysokim sklepieniem. Therri zrozumiała, że są w budynku zamaskowanym sprytnym kamuflażem. Budowla była cudem architektonicznym, ale co innego zaparło im dech – znaczną część przestrzeni wewnątrz kopuły zajmował wielki, srebrzystobiały statek powietrzny.
Patrzyli w oszołomieniu na lewiatana w kształcie torpedy o długości większej niż dwa boiska piłkarskie. Przy ogonie miał cztery trójkątne stateczniki. Pod brzuchem sterowca wisiały na wysięgnikach cztery masywne silniki w ochronnych obudowach. Do podtrzymywania statku powietrznego służył skomplikowany system stałych i ruchomych rusztowań. Wokół krzątało się mnóstwo ludzi w kombinezonach. W hangarze rozbrzmiewało echo pracy maszyn i narzędzi. Strażnicy popchnęli więźniów naprzód, pod zaokrąglony dziób zeppelina. Wisiał nad nimi i Therri poczuła się jak robak, którego chcą zgnieść butem.
Pod kadłubem sterowca niedaleko dziobu, znajdowała się długa, wąska kabina z dużymi oknami. Kazano im tam wejść. Przestronne wnętrze z kołem sterowym i postumentem kompasu przypominało zwykły statek morski. Stał tam jakiś mężczyzna i wydawał innym rozkazy. W przeciwieństwie do strażników, którzy nie różnili się od siebie, jakby wszystkich odlano z jednej formy, był wysoki i przeraźliwie blady. Głowę miał ogoloną na łyso. Odwrócił się i spojrzał na więźniów przez ciemne przeciwsłoneczne okulary. Odłożył elektroniczny clipboard.
– No, proszę… Co za miła niespodzianka. SOS przybywa na ratunek.
Uśmiechał się, ale jego głos miał temperaturę wiatru znad lodowca.
Ryan zareagował tak, jakby nie usłyszał drwiny.
– Nazywam się Marcus Ryan. Jestem dyrektorem Strażników Morza. To Therri Weld, nasz doradca prawny, i Chuck Mercer, dyrektor operacyjny.
– Nie ma potrzeby wymieniać nazwisk, stanowisk i numerów identyfikacyjnych. Doskonale wiem, kim jesteście – odrzekł mężczyzna. – Nie traćmy czasu. W świecie białego człowieka występuję jako Frederick Barker. Mój lud nazywa mnie Toonookiem.
– Jesteście Eskimosami? – zapytał Ryan.
– Tak o nas mówią ignoranci. Jesteśmy Kiolya.
– Nie pasuje pan do stereotypu Eskimosa.
– Odziedziczyłem geny kapitana statku wielorybniczego z Nowej Anglii. To, co początkowo było upokarzającym obciążeniem, umożliwiło mi zainstalowanie się w świecie zewnętrznym z korzyścią dla Kiolya.
Ryan zerknął w górę.
– Co to jest?
– Piękny, prawda? “Nietzsche” został potajemnie zbudowany przez Niemców do wyprawy na biegun północny. Planowali używać go do lotów komercyjnych. Wyposażono go tak, żeby mógł zabierać pasażerów, którzy zapłaciliby każdą sumę za podróż na pokładzie pojazdu do badań polarnych. Kiedy się rozbił, mój lud myślał, że to dar z nieba. W pewnym sensie mieli rację. Wydałem miliony na odrestaurowanie sterowca. Usprawniliśmy silniki i zwiększyliśmy ich moc. Zastąpiliśmy zbiorniki gazu nowymi, które mieszczą miliony metrów sześciennych wodoru.
– Myślałem, że zrezygnowano z wodoru po katastrofie “Hindenburga” – wtrącił się Mercer.
– Niemieckie statki powietrzne przemierzały bezpiecznie tysiące kilometrów na wodorze. Wybrałem go z powodu ciężaru ładunku. Wodór ma dwukrotnie większą siłę wznoszenia niż hel. Za pomocą tego najlżejszego pierwiastka Lud Zorzy Polarnej zdobędzie to, co mu się należy.
– Mówi pan zagadkami – powiedział Ryan.
– Legenda głosi, że Kiolya narodzili się w zorzy polarnej, której Innuici bali się jako źródła nieszczęść. Pan i pańscy przyjaciele przekonacie się niedługo, że ich strach był uzasadniony.
– Chce pan nas zabić?
– Kiolya nie trzymają nieprzydatnych więźniów.
– A co z wieśniakami?
– Powiedziałem, że nie trzymamy więźniów.
– Skoro nasz los jest przesądzony, może zaspokoi pan naszą ciekawość i powie nam, jak do tej całej sprawy pasuje ten latający antyk?
Blade wargi wykrzywiły się w lodowatym uśmiechu.
– Właśnie w takim momencie filmowy bohater wykorzystuje próżność bandyty w nadziei, że przybędzie na odsiecz kawaleria. Szkoda pańskiego czasu. Pan i pańscy przyjaciele zginiecie natychmiast, kiedy przestaniecie być mi potrzebni.
– Nie interesuje pana, co wiemy o pańskich planach?
W odpowiedzi Barker zagadał coś w dziwnym języku. Szef ochroniarzy wystąpił naprzód i wręczył mu jeden z ładunków C-4, przygotowanych starannie przez Mercera.
– Zamierzaliście coś zaminować?
– Oczywiście! – wypalił Ryan. – Planowaliśmy zniszczyć waszą operację, tak jak wy zniszczyliście nasz statek!
– Jak zwykle szczery i konkretny pan Ryan. Wątpię jednak, żebyście mieli szansę urządzić pokaz fajerwerków na czwartego lipca – odparł pogardliwie Barker. Rzucił materiał wybuchowy swojemu człowiekowi. – A co właściwie wiecie o naszej “operacji”?
– Wiemy wszystko o pańskich eksperymentach z rybami.
– Dlatego próbowałem storpedować wasz protest na Wyspach Owczych – odrzekł Barker. – Może byłoby dla was lepiej, gdyby mi się udało. Pozwólcie, że wyjaśnię wam, co przyniesie przyszłość. Dziś w nocy ten sterowiec uniesie się w powietrze i poleci na wschód. Jego ładownie będą pełne zmodyfikowanych genetycznie ryb kilku gatunków, które stworzyłem. Rozrzuci je po morzu jak rolnik obsiewający pole. Po kilku miesiącach naturalne gatunki zostaną wytrzebione. Jeśli ten pilotażowy projekt powiedzie się, podobnego zasiewu dokonamy na wszystkich morzach świata. Z czasem większość ryb na światowych rynkach będzie produkowana przez nasze banki opatentowanych genów. Staniemy się monopolistami.
Ryan roześmiał się.
– Pan naprawdę myśli, że ten szalony pomysł ma rację bytu?
– Nie ma w nim nic szalonego. Każda symulacja komputerowa wskazuje na wielki sukces. Naturalna populacja ryb i tak jest skazana na wyginięcie z powodu rabunkowych połowów i skażenia przemysłowego. Ja po prostu przyspieszam dzień, w którym oceany zamienią się w rozległe gospodarstwa rybne. Poza tym wrzucanie ryb do morza nie jest działaniem wbrew prawu.
– Ale prawo nie pozwala zabijać ludzi – odparł z gniewem Ryan. – Zabiliście mojego przyjaciela, Josha Greena.
– Nie tylko jego – dodała Therri. – Zabiliście reportera telewizyjnego na pokładzie “Sentinela”. Zastrzeliliście w Kopenhadze jednego z waszych ludzi. Zamordowaliście kuzyna Bena Nighthawka i próbowaliście zabić senatora Grahama. Przetrzymujecie ludzi jako niewolników.
Rysy Barkera stężały, ton jego słów stał się opryskliwy,
– Firmowa prawniczka ma cięty język! Szkoda, że nie było pani wówczas, kiedy Kiolya umierali z głodu, bo biali ludzie dziesiątkowali morsy. Albo kiedy plemię, zmuszone siłą do opuszczenia swoich tradycyjnych terenów łowieckich, rozproszyło się po Kanadzie i trafiło do miast z dala od swoich rodzinnych stron.
– Nie daje to panu prawa do zabijania ludzi ani robienia szkód w morzach dla własnego zysku! – odparowała z furią Therri. – Może pan terroryzować garstkę biednych Indian i wyżywać się na nas, ale będzie pan musiał zmierzyć się z NUMA.
– Banda dziwaków admirała Sandeckera nie spędza mi snu z powiek.
– A Kurt Austin? – zapytał Ryan.
– Wiem o nim wszystko. To niebezpieczny typ, ale NUMA uważa SOS za organizację wyjętą spod prawa. Pan i pańscy przyjaciele jesteście tutaj sami. Nikt was nie będzie ratował. – Wytatuowany człowiek Barkera powiedział coś w języku Kiolya. – Umealiq przypomniał mi właśnie, że chcecie zobaczyć nasze kochane zwierzątka.
Barker ruszył przodem. Otworzył boczne drzwi. Po chwili znaleźli się w budynku, gdzie SOS podłożyła ładunki wybuchowe. Jednak tym razem wnętrze było jasno oświetlone.
Barker zatrzymał się przy jednym z akwariów. Ryba w środku miała niemal trzy metry długości. Przekrzywił głowę jak artysta malarz, patrzący na swoje płótno.
– Większość moich wczesnych eksperymentów robiłem na łososiach – wyjaśnił. – Tworzenie takich olbrzymów, jak ten, było stosunkowo łatwe. Choć ostatnio wyhodowałem prawie dwudziestotrzykilogramową sardynkę, która przeżyła kilka miesięcy.
Podszedł do następnego akwarium. Na widok stworzenia wewnątrz Therri wstrzymała oddech. Łosoś był o połowę mniejszy od poprzedniego, ale miał dwie identyczne głowy.
– Ten mi nie wyszedł tak, jak planowałem. Ale musicie przyznać, że jest interesujący.
Ryba w trzecim akwarium była jeszcze bardziej zdeformowana. Jej ciało pokrywały okrągłe guzy, przypominające otoczaki. Wyglądała odrażająco.
W kolejnym akwarium pływała ryba z wystającymi, wyłupiastymi oczami. Takie same deformacje powtarzały się u innych gatunków – dorsza, łupacza i śledzia.
– Ohydne – powiedział Ryan.
– Rzecz gustu. – Barker przystanął przed akwarium z półtorametrową, srebrzystobiałą rybą. – To wczesny prototyp, który opracowałem, zanim odkryłem, że agresja i wielkość wymykają się spod kontroli w czasie eksperymentów. Wypuściłem kilka na wolność, żeby zobaczyć, co się stanie. Niestety po wytrzebieniu lokalnych gatunków moje ryby zaczęły pożerać się nawzajem.
– To potwory – odrzekł Ryan. – Dlaczego pozwala im pan żyć?
– Współczuje pan rybom? Przesada, nawet jak na SOS. Opowiem panu o tym osobniku. Jest bardzo przydatny. Wrzuciliśmy do akwarium ciała Indianina i pańskiego przyjaciela. Błyskawicznie oczyścił je do kości. Kazaliśmy reszcie wieśniaków patrzeć na to i od tamtej pory nie mamy z nimi żadnych kłopotów.
Ryan stracił panowanie nad sobą i rzucił się na Barkera. Zaciskał palce na jego szyi, gdy szef strażników wyrwał karabin jednemu ze swoich ludzi i uderzył Ryana kolbą w głowę. Na Therri prysnęła krew, Ryan osunął się na podłogę.
Therri poczuła ucisk w żołądku, kiedy zrozumiała powód strachu w oczach Jesse’a Nighthawka. Usłyszała słowa Barkera:
– Skoro pan Ryan i jego towarzysze tak się przejmują losem swoich pływających przyjaciół, to może zorganizujemy dla nich kolację?
Strażnicy zbliżyli się.