15

Paul Trout wszedł na pokład traulera o drewnianym kadłubie i rozejrzał się okiem eksperta. To, co zobaczył, zaskoczyło go. Neal był miłym luzakiem i pijaczkiem, ale jednocześnie rybakiem z głową, dumnym ze swojej łodzi. Bardzo o nią dbał. Drewno lśniło świeżą farbą, na pokładzie nie było plam oleju, metalu nie zżerała rdza. W sterówce znajdowały się najnowocześniejsze urządzenia do łowienia ryb i nawigacji.

Kiedy Trout pochwalił stan kutra, Neal rozpromienił się jak ojciec, któremu powiedziano, że jego pierworodny syn podobny jest do niego jak dwie krople wody. Potem obaj zaczęli sobie przypominać różne morskie opowieści. W pewnym momencie, gdy Neala nie było w pobliżu, Gamay powiedziała:

– Szybko się dogadaliście. Niedługo zaczniecie wymieniać między sobą przepisy kulinarne.

– Ciekawy facet. Jeszcze nie widziałem tak dobrze utrzymanego kutra.

– Cieszę się, że ci się podoba. Kawałek “Tiffany” jest teraz własnością NUMA.

Okup za wypuszczenie traulera ze stoczni remontowej sięgnął prawie tysiąca dolarów, zamiast siedmiuset pięćdziesięciu. Po zatankowaniu paliwa, za które też zapłaciła Gamay, wyszli w morze.

– Strefa połowów jest niedaleko – krzyknął Neal przez warkot silnika. – Około siedmiu mil. Głębokość dziesięć sążni. Dno gładkie jak pupa noworodka. Doskonałe miejsce do trałowania. Niedługo tam będziemy.

Po pewnym czasie sprawdził pozycję na wyświetlaczu GPS-a, przymknął przepustnicę i zostawił silnik na jałowym biegu. Potem opuścił trał – stożkowy wór siatkowy o długości około czterdziestu pięciu metrów do ciągnięcia wzdłuż dna morskiego. Kuter zrobił dwie rundy, ale złowił tylko mnóstwo wodorostów, żadnej ryby.

– Bardzo dziwne – powiedział Trout, oglądając wąski koniec włoka, nazywany matnią, gdzie gromadzą się złapane ryby. – Zdarzają się kiepskie połowy, ale to wręcz nieprawdopodobne, żeby nic nie wyciągnąć. Sieć jest zupełnie pusta.

Neal uśmiechnął się z wyższością.

– Żebyś nie żałował, że taka nie została.

Znów opuścił trał, poholował go wzdłuż dna i powoli wciągnął z powrotem. Za pomocą bomu przetransportował matnię nad pokład. Tym razem coś się wściekle miotało w sieci. Widać było błyski srebrzystobiałej łuski. Wielka ryba walczyła dziko, żeby się uwolnić. Neal krzyknął ostrzegawczo przed opróżnieniem sieci.

– Cofnijcie się, mamy ostrą sztukę!

Ryba wylądowała z głuchym plaśnięciem na pokładzie. Po uwolnieniu z sieci nabrała jeszcze większej energii. Rzucała się, wyginała długi tułów, wytrzeszczała groźne oczy, niepodobne do rybich, kłapała szeroką paszczą. Wreszcie wpadła na ścianę ładowni, co rozwścieczyło ją jeszcze bardziej. W gwałtownych konwulsjach zaczęła się przesuwać po śliskim pokładzie.

– O, cholera! – krzyknął Neal, usuwając się szybko przed zębatymi szczękami. Wziął harpun i zbliżył trzonek do głowy ryby. Błyskawicznym ruchem przegryzła go na pół.

Paul i Gamay obserwowali to jak zahipnotyzowani z bezpiecznej wysokości sterty sieci.

– To największy łosoś, jakiego widziałem! – zawołał w końcu Paul.

Ryba miała około półtora metra długości.

– Łososie tak się nie zachowują – powiedziała Gamay. – Mają słabe zęby i połamałyby je na harpunie.

– Powiedz to tej cholernej rybie – mruknął Neal i cisnął za burtę zniszczony harpun.

Chwycił widły, przebił rybę za skrzelami i przygwoździł do pokładu. Nadal walczyła. Neal złapał stary kij baseballowy i uderzył rybę w łeb. Zamroczyło ją na moment, ale potem znów zaczęła się ciskać, choć słabiej.

– Czasem trzeba je walnąć kilka razy, żeby się uspokoiły – wyjaśnił.

Bardzo ostrożnie zapętlił linę wokół jej ogona. Potem przeciągnął linę przez krążek wyciągu, wyszarpnął widły z pokładu, uniósł rybę i zawiesił nad otworem ładowni, cały czas trzymając się z daleka od jej szczęk. Wyjął nóż i przeciął linę. Ryba wpadła do ładowni, gdzie zaczęła obijać się z hałasem o ściany.

Paul z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Nigdy nie widziałem takiej zajadłej ryby. Zachowuje się bardziej jak barrakuda niż łosoś.

Gamay zajrzała w mrok ładowni.

– Wygląda jak łosoś atlantycki, ale nie mam pewności, co to jest. Te dziwnie białe łuski… Niemal albinos. Jest zbyt duża i agresywna na normalną rybę. Czyżby jakiś mutant? – Odwróciła się do Neala. – Kiedy po raz pierwszy złapaliście tu coś takiego?

Neal wyjął z ust niedopałek cygara, który trzymał w zębach, i splunął za burtę.

– Chłopaki zaczęli je wyciągać jakieś pół roku temu. Nazwali je diabłorybami. Rwały sieci, ale były duże, więc je kroiliśmy i dawaliśmy do sprzedaży. Mięso chyba było dobre, bo nikt nie umarł – dodał z krzywym uśmiechem. – Szybko się okazało, że udaje się złowić tylko to. Mniejsze ryby po prostu zniknęły. Z powodu tego. – Wskazał cygarem ładownię.

– Skontaktowaliście się z jakimiś naukowcami? Powiedzieliście komuś, co łowicie?

– Jasna sprawa. Ludziom od rybołówstwa. Ale nikogo tu nie przysłali.

– Dlaczego?

– Powiedzieli, że brakuje im personelu. Ty pewnie ich rozumiesz. Jesteś biologiem morskim. Ruszyłabyś się ze swojej pracowni, gdyby ktoś zadzwonił i powiedział ci, że diabłoryby zżerają mu ławice?

– Byłabym tu w ciągu minuty.

– Więc jesteś inna niż reszta. Chcieli, żebyśmy przywieźli im jedną z tych rybek, to ją obejrzą.

– Dlaczego tego nie zrobiliście?

– Chcieliśmy, ale po tym, co się stało z Charliem Marstonsem, chłopaki się wystraszyli i odpuścili to sobie.

– Kto to jest Charlie Marstons? – zapytał Paul.

– Był. Rybak starej daty. Łowił na tych wodach od lat. Nawet wtedy, jak już ciężko mu się było ruszać z chorą nogą. Ale stary matoł był uparty i lubił wypływać sam. Znaleźli go – a raczej to, co z niego zostało – kilka mil stąd na wschód. Wyglądało na to, że nałapał trochę tych przerośniętych łososi, podszedł za blisko i pewnie się wywrócił przez tę przetrąconą nogę. Nie było co wkładać do trumny.

– Te ryby go zabiły?!

– Nie ma innego wytłumaczenia. Wtedy chłopaki zaczęli się stąd wynosić. Też bym tak zrobił, gdybym miał swoją łódź. – Neal uśmiechnął się szeroko. – Zabawne, ale jedna z tych rybek to mój bilet na wyjazd stąd.

– Chcę ją zabrać do zbadania – powiedziała Gamay.

– Nie ma sprawy – odrzekł Neal. – Załadujemy ją do skrzyni, jak tylko przestanie być groźna.

Skierował “Tiffany” w stronę lądu. Zanim dobili do brzegu, ryba była prawie martwa, ale rzuciła się jeszcze kilka razy. Bezpieczniej było zostawić ją na razie w ładowni. Neal polecił Troutom pensjonat, gdzie mogli przenocować. Gamay dała mu sto dolarów ekstra i umówili się na następny dzień.


W pensjonacie – wiktoriańskim budynku na obrzeżach miasteczka – przywitało ich serdecznie sympatyczne małżeństwo w średnim wieku. Paul i Gamay wywnioskowali z entuzjazmu gospodarzy na ich widok, że interes nie idzie najlepiej. Pokój był tani i czysty, kolacja obfita. Troutowie dobrze spali i następnego ranka, po solidnym śniadaniu, pojechali na spotkanie z Nealem, żeby zabrać rybę.

Nabrzeże było puste. Co gorsza, nigdzie nie zauważyli Neala ani “Tiffany”. Zapytali o niego w stoczni remontowej, ale nikt go nie widział od poprzedniego dnia, kiedy zapłacił za naprawę silnika. Kilku mężczyzn włóczyło się nad wodą z braku lepszego zajęcia. Żaden nic nie wiedział o Nealu. Pojawił się barman, którego Troutowie poznali poprzedniego dnia. Przyszedł otworzyć restaurację. Zapytali go, czy nie wie, gdzie może być Neal.

– Pewnie jeszcze leczy kaca – odrzekł barman. – Był tu wczoraj wieczorem, miał sto dolców. Większość wydał na stawianie kolejek stałym bywalcom. Wyszedł nieźle nabuzowany. Nie martwiłem się o niego, bo już mu się to zdarzało. Neal łatwiej znajduje drogę po pijaku niż niejeden na trzeźwo. Pożegnał się około jedenastej, potem już go nie widziałem. Mieszka na swojej łodzi. Spał tam nawet wtedy, jak stała w stoczni.

– Nie wie pan, dlaczego w porcie nie ma “Tiffany”? – zapytał Paul.

Barman przyjrzał się nabrzeżu i zaklął pod nosem.

– Cholerny palant. Nie nadawał się wczoraj do pływania łodzią.

– Czy ktoś z wczorajszych gości baru mógłby wiedzieć, gdzie jest Neal?

– Wątpię. Byli bardziej nabuzowani od niego. Tylko jeden nie pił. Fred Grogan. Ale wyszedł przed Nealem.

Trout nadstawił ucha.

– Kto to jest ten Grogan?

– Nieciekawy typ – odparł z pogardą barman. – Mieszka w lesie niedaleko dawnej przetwórni. Jedyny miejscowy facet, którego nowi właściciele nie wywalili z roboty po kupieniu tego interesu. Samotnik. Czasem wpada do miasteczka wielkim czarnym samochodem, jak te, które kręcą się w okolicy przetwórni.

Barman urwał, spojrzał na morze i osłonił ręką oczy. Do portu wpłynęła mała łódź. Zbliżała się do nabrzeża z dużą szybkością.

– To Fitzy. Latarnik. Chyba mu się strasznie spieszy.

Łódka z doczepnym silnikiem dobiła do brzegu i siwobrody mężczyzna rzucił cumę. Był wyraźnie podekscytowany. Nie wysiadając z łodzi, zaczął coś bełkotać.

– Spokojnie, Fitzy – powiedział barman. – Nie rozumiem ani słowa.

Brodacz złapał oddech.

– Dziś w nocy usłyszałem wielki huk. Aż szyby w oknach zadrżały. Pomyślałem, że pewnie odrzutowiec przeleciał nisko. Rano wyszedłem zobaczyć. Wszędzie kawałki drewna. Spójrz na to. – Rozwinął brezent, wyjął poszarpaną deskę i uniósł nad głowę. Widać było wyraźnie napis: “Tiffany”.

Barman zacisnął wargi. Wszedł do restauracji i wezwał policję. Potem zadzwonił jeszcze w kilka miejsc. Zaczęły się zjeżdżać pick-upy i zorganizowano całą flotyllę poszukiwawczą. Kiedy przyjechał szeryf, łodzie z Fitzym na czele były już na morzu. Szef policji porozmawiał z barmanem i wysłuchał jego opowieści. Niektóre łodzie wróciły. Przywiozły następne szczątki “Tiffany”. Ale nikt nie znalazł Neala.

Szeryf zadzwonił do straży przybrzeżnej. Obiecali przysłać helikopter, ale wszyscy byli zgodni co do tego, że Neal po pijanemu wypłynął na przejażdżkę łodzią, zapewne uderzył w skałę w pobliżu portu i utonął. Troutowie nie skomentowali tego wytłumaczenia, ale w drodze powrotnej do pensjonatu Gamay powiedziała:

– Uważam, że Neala zamordowano.

– Chyba nie tylko ja widziałem ślady spalenizny na kawałkach drewna. Jego łódź musiała się zapalić albo po prostu wyleciała w powietrze. Pewnie Neal chwalił się rybą, którą złowił. Dlatego zginął.

W oczach Gamay błysnął gniew.

– O co tu chodzi? Ktoś go zabił z powodu ryby?

– Możliwe.

Pokręciła głową.

– Biedny facet. Nie mogę się pozbyć myśli, że częściowo jesteśmy odpowiedzialni…

– Jedynymi odpowiedzialnymi są jego zabójcy.

– I założę się, że Oceanus maczał w tym palce.

– Jeśli masz rację, my możemy być następni.

– Więc proponuję zabrać graty i wynieść się stąd.

Paul zaparkował wypożyczony samochód przed pensjonatem. Weszli do środka, zapłacili rachunek i zabrali swoje torby podróżne. Właściciele byli wyraźnie zawiedzeni, że Troutowie już ich opuszczają. Chcieli jeszcze porozmawiać, ale Gamay chwyciła Paula za rękaw i pociągnęła do samochodu. Wsiadła i pomachała gospodarzom na pożegnanie.

– Przepraszam, że przerwałam tę imprezę pożegnalną, ale kiedy rozmawialiśmy, przejeżdżał tędy czarny tahoe.

– Wygląda na to, że wilki się zbierają – odrzekł Paul. Skręcił w drogę wylotową z miasteczka i zerknął w lusterko. – Nie mamy jednak ogona.

Spotkali tylko kilka pojazdów, za granicami miasteczka jednopasmowa szosa była pusta. Wiła się przez gęste sosnowe lasy i wznosiła stopniowo na wysoki morski brzeg. Po jednej stronie mieli drzewa, po drugiej głęboką przepaść.

Około trzech kilometrów za miasteczkiem Gamay obejrzała się.

– Aha – powiedziała.

Paul rzucił okiem w lusterko i zobaczył zbliżającego się czarnego tahoe.

– Musieli czekać na bocznej drodze, aż ich miniemy.

Gamay sprawdziła zapięcie pasa.

– Dobra, pokaż im, co potrafisz.

Paul spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Zdajesz sobie sprawę, że jedziemy sześciocylindrowym sedanem rodzinnym o połowę mniejszym i lżejszym od tamtego czarnego potwora za nami?

– Do jasnej cholery, Paul, nie bądź taki dokładny! Wyobraź sobie, że jesteś piratem drogowym z Massachusetts. Po prostu wciśnij gaz do dechy.

– Tak jest, proszę pani – odrzekł pokornie Trout.

Wdepnął pedał do oporu. Samochód przyspieszył do przyzwoitej szybkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Tahoe z łatwością utrzymywał tę prędkość. Paulowi udało się wycisnąć z silnika jeszcze dziesięć kilometrów, ale ścigający ich samochód zbliżał się.

Zaczęła się seria zakrętów odpowiadających konturom nadbrzeżnych wzgórz. Wypożyczony sedan nie był autem sportowym, jednak na łukach lepiej trzymał się drogi niż wielki tahoe.

Ścigający zostawali w tyle, ale Trout jeszcze się nie cieszył. Nie odrywał wzroku od drogi, mocno trzymał kierownicę i jechał z szybkością zbliżoną do granicy utraty panowania nad samochodem. Wiedział, że wystarczy trochę piasku, kamień lub błąd w ocenie sytuacji, żeby wypadli z zakrętu i zginęli.

Gamay obserwowała tahoe i informowała Paula na bieżąco. Opony sedana piszczały przy każdej zmianie kierunku. Trout kontrolował sytuację. Utrzymywał szybkość stu, stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Wyskoczył na długą prostą idącą w dół i zobaczył coś nieprawdopodobnego.

Zza wielkiego głazu wyjechał czarny tahoe. Paul pomyślał przez moment, że goniący wyprzedzili ich jakimś skrótem.

– Są dwa! – krzyknęła Gamay. – Chcą nas wziąć między siebie.

Tahoe z przodu blokował przejazd. Samochód z tyłu zbliżył się szybko. Paul próbował wyprzedzić pierwszego tahoe, ale ilekroć skręcał na pas ruchu z przeciwnego kierunku, tamten zajeżdżał mu drogę. Zaczął hamować, żeby uniknąć zderzenia. Ścigający ich tahoe uderzył w tylny zderzak sedana, wgniótł go do bagażnika.

Trout gwałtownie skontrował kierownicą i udało mu się uniknąć obrócenia auta. Tahoe znów zaatakował. Rozszedł się zapach benzyny z przedziurawionego zbiornika paliwa. Gdy spróbował zrobić to po raz trzeci, Gamay zdążyła ostrzec Paula.

– W prawo! – krzyknęła.

Paul skręcił w prawo i tahoe tylko drasnął jego zderzak.

– Zrezygnowali – powiedziała Gamay, gdy przeciwnicy przerwali tę zabawę.

– Pewnie nie na długo – odparł Paul.

– Więc trzeba coś zrobić. W wypożyczalni samochodów będą się zastanawiali, dlaczego ich auto ma tylko metr długości. O, cholera, znów nadjeżdża. W lewo!

Trout szarpnął kierownicę. Samochód zjechał na przeciwny pas i Paulowi zjeżyły się włosy na głowie. Szosa ostro skręcała w prawo. Przeciwnicy mogli ich blokować do ostatniej chwili. Tahoe z przodu zasłaniałby łuk drogi. Potem zwolniłby i skręcił, a samochód z tyłu zepchnąłby ich z klifu.

Paul zawołał do Gamay, żeby się mocno trzymała. Zacisnął spocone dłonie na kierownicy. Przestał myśleć o czymkolwiek, zdał się tylko na instynkt i czujnie obserwował widok w lusterku wstecznym.

Samochód z tyłu zaczął przyspieszać. Kiedy był kilkadziesiąt centymetrów od jego bagażnika, Paul szarpnął kierownicę w prawo.

Sedan wpadł na miękkie, piaszczyste pobocze i wjechał na skarpę powyżej szosy, jak samochód wyścigowy na wirażu toru. Przebijał się przez gąszcz krzaków i małych drzew. Gałęzie zgrzytały o karoserię.

Tahoe przemknął z jego lewej strony. Rozległ się przeraźliwy pisk opon i huk. Samochód ścigających przeciwników uderzył w tył pojazdu blokującego przejazd. Oba tahoe sczepiły się zderzakami. Pierwszy próbował skręcić, ale rozpędzona masa drugiego samochodu spychała go z drogi. Złączone pojazdy wystrzeliły z klifu niczym pociski z procy i runęły w głęboką przepaść.

Trout miał swoje problemy. Skarpa skręcała wzdłuż krzywizny szosy, a samochód pędził prosto. Poszybował w powietrzu i Paul stracił nad nim kontrolę. Siła odśrodkowa przycisnęła go do drzwi. Sedan wylądował pod kątem, zawieszenie nie wytrzymało i rozległ się odgłos jak na złomowisku. Paul spróbował zerknąć na żonę, ale eksplodowały poduszki powietrzne i zobaczył tylko biały plastik.

Potem zapadła ciemność.

Загрузка...