33

Rik minął Olivię i poruszając gwałtownie wszystkimi kończynami, sięgnął po nóż, najwyraźniej z zamiarem zaatakowania rekina. Olivia chwyciła go za nogę i przyciągnęła do siebie. Pokazała mu zawór, zaciśniętą pięścią przesuwając wzdłuż gardła, by uświadomił sobie, że powietrze jej się skończyło. Rik spojrzał w dół za opadającą w otchłań głową, po czym odwrócił się i zaczął płynąć za Olivia. Poruszając się łagodnie, oddalała się z miejsca wypadku, na kompasie sprawdzając, w którym kierunku powinna płynąć do brzegu. Upewniła się, czy Rik podąża za nią, i poczuła zmianę w automacie, która oznaczała, że nie ma już powietrza. Znowu musiała walczyć z ogarniającą ją paniką. Nad sobą widziała cienie kolejnych rekinów, zmierzających ku miejscu krwawej jatki. Rozpoczęła kontrolowane wynurzanie się bez powietrza. Robiła bardzo wolne wydechy, na głos wypowiadając: „Achhh”. Czuła, jak kamizelka wypełnia się powietrzem, coraz ciaśniej opinając jej klatkę piersiową. Znalazła wężyk odprowadzający i nabrała z niego pełne płuca powietrza. Wypuszczała je wolniutko do wody, wciąż patrząc w górę, w stronę magicznego światła, bąbelków i błękitu powierzchni, która wabiła, mamiąc, że jest bliżej niż w rzeczywistości. Dużo kosztowało ją, by się nie śpieszyć. „Oddychaj, nie wpadaj w panikę, wznoś się w tempie najwolniejszego z bąbelków”.

Gdy w końcu wypłynęli na powierzchnię, łapiąc spazmatycznie powietrze i krztusząc się, brzeg wciąż był bardzo daleko – od przystani dzieliło ich jeszcze co najmniej sto metrów.

– Co mu zrobiłaś?! – wrzasnął Rik.

– Co? – spytała, ściągając maskę i uwalniając się od pasa obciążającego. – O czym ty gadasz?!

Zamachała w stronę brzegu i gwizdnęła w gwizdek. Wokół szopy jak zwykle siedziała spora grupka ludzi.

– Na pomoc! – wrzasnęła. – Rekiny!

– Co mu zrobiłaś? – zaszlochał Rik. – Co zrobiłaś?

– O czym ty, do diabła, mówisz?! – wściekła się. – Zwariowałeś?! Tam w tunelu to nie był Dwayne. To był ktoś w gumowej masce. Dał mi powietrze, a potem się wycofał.

– Do kurwy nędzy! To niemożliwe. Hej! – Rik zaczął krzyczeć i wymachiwać w stronę przystani. – Hej, chodźcie tutaj!

Olivia obejrzała się i zobaczyła płetwę.

– Rik, zamknij się i przestań się rzucać.

Nie spuszczając wzroku z płetwy, zagwizdała i uniosła rękę. Dzięki Bogu, chłopcy na przystani w końcu zrozumieli, że coś się dzieje. Ktoś uruchomił silnik w łodzi, kilku wskoczyło na pokład i w jednej chwili łódź pędziła już w ich stronę. Płetwa znikła pod wodą. Olivia podkurczyła nogi pod siebie i unosząc się w wodzie jak korek, myślała: „Szybciej, błagam, szybciej”. Każdej chwili spodziewała się koło siebie ruchu potężnego cielska i bólu rozrywanego ciała. Miała wrażenie, że łódź zbliża się potwornie wolno. Co oni robili? Pieprzone matoły.

– Zostaw butle i wskakuj! – wrzasnął Rik, gdy łódź w końcu nadpłynęła. Nagle znowu stał się odpowiedzialnym i panującym nad sytuacją instruktorem. Myślałby kto. Olivia zrzuciła butle i płetwy i sięgnęła do wyciągających się znad burty w jej stronę ramion. Pomagając sobie nogami, znalazła się na reszcie w łodzi i jak nieżywa padła na pokład, z trudem łapiąc powietrze.

Kiedy dotarli do przystani, Olivia otulona ręcznikiem siedziała na ławce, obejmując ramionami kolana. Wokół niej rozgrywał się cały koszmarny rytuał związany ze śmiercią i wszystkim tym, co po niej nieuchronnie nastąpić musiało. Na morzu spuszczano z łodzi Rika i jednego z jego kumpli w klatce przeciw rekinom – w płonnej nadziei, że uda im się odnaleźć jakieś szczątki Dwayne'a. Na molo stała bezradnie, ściskając w ręce torbę, irlandzka położna, kobieta nie pierwszej już młodości, będąca na Popayan jedyną osobą, o której można było powiedzieć, że zna się na medycynie. Słysząc dźwięk syreny, Olivia uniosła głowę i ujrzała zbliżającą się łódź medyczną z Roatán, dużej wyspy.

– Dobrze by było, gdyby się pani położyła, tak na wszelki wypadek – powiedziała pielęgniarka, zapalając papierosa. – A w ogóle to powinniśmy odprowadzić panią do panny Ruthie.

– Najpierw musi ją przesłuchać policja – oświadczył uroczyście jedyny na Popayan policjant.

Do Olivii niewiele docierało z toczonych wokół rozmów i wysuwanych naprędce teorii: Dwayne wciąż jeszcze był pod wpływem zażywanej poprzedniego wieczoru koki; wybrał się sam, bez żadnego towarzysza; odgrażał się, że da nauczkę ludziom Feramo. Mógł popełnić jakiś błąd, zranić się i zwabić w ten sposób rekina, mógł też zaatakować któregoś z ludzi Feramo i zginąć. Gdy rozmowa zeszła na tajemniczego osobnika z tunelu, zaczęli mówić przyciszonymi głosami. Jeden z chłopaków trącił ją nerwowo w ramię, akurat w poparzone miejsce. Jęknęła cicho.

– Rachel – szepnął chłopak. – Wybacz, że pytam, ale jesteś pewna, że tam w tunelu to nie był Dwayne? Może to rekingo ciągnął?

Potrząsnęła głową.

– Nie wiem. Facet był w pełnym kombinezonie i miał kaptur z maską. Ale nie wydaje mi się, żeby to był Dwayne. Myślę, że gdyby to był on, dałby mi jakiś znak. A poza tym rekiny nie wpływają przecież do tuneli, prawda? No i… – głos jej się załamał – ta… ta głowa… nie miała kaptura.


*

Kiedy wróciła do domu, panna Ruthie właśnie była zajęta pieczeniem. Na piecu i pomalowanym na żółto kredensie stały tace pełne bułeczek i ciastek, a w powietrzu pachniało cynamonem i przyprawami. Olivii łzy nabiegły do oczu. Wróciły cudowne wspomnienia bezpiecznego dzieciństwa: domek w Big-Ears i drugi, w Woodentops, matka piekąca ciasto, gdy ona wracała ze szkoły.

– O przesłodki Jezu, siadajże, dziewczyno.

Panna Ruthie podbiegła do szuflady i wyjęła z niej nienagannie wyprasowaną chusteczkę z wyhaftowaną w rogu literą R.

– Święta Panienko, Matko Boża – powiedziała, wyjmując z foremki lśniące, lepkie ciasto. – Tak jest. Teraz zaparzymy sobie dobrej herbatki.

Ukroiła Olivii spory kawałek ciasta, jak gdyby jedynym lekarstwem na koszmarny widok głowy odciętej od reszty ciała było właśnie świeżuteńkie, lepkie ciasto i filiżanka herbaty.

„Co – pomyślała sobie Olivia, odgryzając kęs wyśmienitej, wilgotnej bananowej babki – mogło być prawdą”.

– Czy dzisiaj odlatuje jakiś samolot? – spytała cicho.

– Ależ oczywiście. Prawie każdego dnia, po południu.

– Jak mogę zarezerwować sobie lot?

– Wystarczy, że wystawisz torbę na schody, a Pedro zapuka, kiedy będzie przejeżdżał swoją czerwoną furgonetką.

– Skąd będzie wiedział, że ma się zatrzymać? Skąd będzie wiedział, że chcę lecieć? A jeżeli nie będzie wolnych miejsc?

Po raz kolejny panna Ruthie spojrzała na nią jak na kogoś pozbawionego zdrowych zmysłów.

Pukanie rozległo się wkrótce po trzeciej. Czerwona furgonetka była pusta. Olivia patrzyła, jak jej ukochana brązowo-oliwkowa torba ląduje na pace, po czym sama usiadła w szoferce, ściskając w dłoni szpilkę do kapelusza, kciukiem gładząc szpiegowski pierścionek, w kieszeni szortów czując rozpylacz pieprzu. Dzień był przepiękny: błękitne niebo, trzmiele i motyle unoszące się nad polnymi kwiatami. Nieziemsko urocze miejsce. Ujrzała znak Robinsona Crusoe i mostek wiodący na pas startowy, więc zaczęła się zbierać, ale furgonetka skręciła w lewo.

– To nie jest lotnisko – powiedziała zdenerwowana, nie ruszając się z miejsca, gdy zatrzymali się na żwirowym skrawku ziemi tuż nad morzem.

Que?- spytał Pedro, otwierając drzwi. – No hablo ingles.

No es el aeropuerto. Quiero tomar el avion para La Ceiba.

– Tak, tak – powiedział po hiszpańsku, ściągając jej torbę na ziemię. – We wtorki samoloty odlatują z Roatán. Musisz zaczekać na łódź. – Skinął w stronę pustego horyzontu.

Silnik wciąż pracował i Pedro wyraźnie się niecierpliwił, że Olivia nie wysiada.

– Ale nie ma łodzi.

– Będzie tu za pięć minut.

Olivia, choć pełna podejrzeń, niechętnie wysiadła.

– Poczekaj chwilę – powiedział Pedro i zaczął wdrapywać się do szoferki.

– A ty dokąd jedziesz?

– Do wsi. Wszystko jest OK. Łódź zaraz przypłynie.

Wrzucił bieg, a ona patrzyła zasmucona, jak furgonetka z chrzęstem odjeżdża. Nagle poczuła się tak zmęczona, że nie miała siły na nic. Warkot silnika stopniowo ucichł w oddali. Upał panował ogromny. Nigdzie ani śladu żadnej łodzi. Zaciągnęła torbę pod pobliskie drzewo i sama schroniła się w jego cieniu, oganiając się od much. Po dwudziestu minutach usłyszała słabe zawodzenie. Zerwała się na nogi i radośnie zaczęła przeczesywać lunetką horyzont. Dostrzegła łódź szybko zmierzającą w jej kierunku. Tak bardzo chciała się wynieść z wyspy, że na widok łodzi ogarnęła ją szaleńcza wręcz radość. Gdy łódź podpłynęła bliżej, okazało się, że to elegancka biała motorówka. Nie widziała takiej na Popayan, ale Roatán było znacznie bardziej światowym ośrodkiem turystycznym. Być może tamtejsze lotnisko zapewniało własny transport.

Sternik pomachał do niej, zdusił silnik i eleganckim łukiem podpłynął do przystani. Łódź była piękna, duża, z wykładanymi białą skórą siedzeniami i lśniącymi drewnianymi drzwiami wiodącymi do kabiny pod pokładem.

Para el aeropuerto Roatán? - spytała Olivia zdenerwowana.

Si, señorita, suba abordo - odparł sternik, cumując łódź. Wrzucił torbę Olivii na pokład, po czym jej samej podał rękę, by pomóc jej wejść. Rzucił cumę, włączył silnik na najwyższe obroty i skierował motorówkę na pełne morze.

Olivia pełna niepokoju przycupnęła na brzeżku skórzanego fotela, spoglądając na niknący z jej życia brzeg Popayan, a potem niespokojnie omiotła wzrokiem pusty horyzont, ku któremu zmierzali. Drzwi kabiny otworzyły się i ujrzała wyłaniającą się z wnętrza ciemną, lekko łysiejącą na czubku głowę mężczyzny, pokrytą gęsto kręconymi, czarnymi włosami. Popatrzył na nią i na jego twarz wypłynął szeroki, przymilny uśmiech zawodowego pochlebcy.

Загрузка...