„Chciałabym zatrzymać tę chwilę”, myślała Olivia, gdy samolot zbliżał się do Kairu. „Zapamiętać ją na zawsze. Jestem szpiegiem. Jestem agentką Joules. Rząd Jej Królewskiej Mości wysłał mnie z misją. Lecę pierwszą klasą, popijam sobie szampana i jem orzeszki”.
Podczas kontroli paszportowej z trudem powstrzymywała pełen radości, bardzo nieprofesjonalny uśmiech. Cieszyła się, że znowu wyruszyła na wędrówkę. Z dala od szkolnej atmosfery posiadłości czuła się zdolna do wszystkiego i wolna jak ptaszek, niekoniecznie sokół. Lot do Port Sudan opóźniony był o sześć godzin. „Ojej – pomyślała sobie – w życiu nie widziałam piramid”. Sygnały emitowane przez zamontowany w jej kolczyku nadajnik odbierane będą dopiero, gdy znajdzie się w Sudanie. Przeszła przez komorę celną i wskoczyła do taksówki.
Tymczasem w bezpiecznym domu w Cotswold, Scott Rich szykował się do wyjazdu do bazy RAF-u w Brize Norton. Stamtąd samolotem RAF-u odleci na lotniskowiec USS Condor znajdujący się na Morzu Czerwonym, pomiędzy Port Sudan i Mekką. Już się spakował i do wyjazdu została mu jeszcze godzina. Siedział sam w pokoju operacyjnym, przy jednej małej lampce pracując na komputerze.
Wyprostował się na krześle, trąc obolałe od patrzenia w monitor oczy, i przeciągnął się. Po chwili znowu spojrzał na ekran i zamarł, widząc, co się na nim dzieje. Jedno za drugim pojawiały się zdjęcia i informacje. Scott Rich nerwowo sięgnął do kieszeni po telefon i zadzwonił do Widgetta.
– Słucham, o co chodzi, człowieku? Jem kolację.
Głos Scotta Richa drżał.
– Widgett. Feramo to Zaccharias Attaf.
Widgett zaniemówił.
– Panie Boże Wszechmogący. Jesteś pewny?
– Tak. Musimy ściągnąć Olivię z Afryki. Natychmiast.
– Będę u ciebie za czterdzieści sekund.
Taksówka Oli vii jechała dwupasmową jezdnią, w przerażający sposób zmieniając co chwilę pas. Na wstecznym lusterku kołysała się bożonarodzeniowa ozdóbka, deskę rozdzielczą ozdabiała cudaczna nylonowa girlanda. Kierowca odwrócił się do Olivii i posłał jej szeroki uśmiech, błyskając złotym zębem.
– Ty ciec diwan?
– Słucham?
– Diwan. Ja ci dać baldzo dobla cena. Mój brat ma diwan sklep. Blisko. Ty nie iść na rinek. Na rinek baldzo zia ludzie. Mój brat diwan baaaldzo, baaldzo dobla.
– Nie. Nie chcę dywanu. Chcę zobaczyć piramidy, już mówiłam. Uważaj! – wrzasnęła, kiedy samochody zaczęły zajeżdżać sobie drogę, trąbiąc wściekle.
Kierowca spojrzał na drogę i przeklinając, zaczął wygrażać nieprzystojnie przez okno.
– Piramidy. Giza – powiedziała Olivia. – Jedźmy do piramid, a potem z powrotem na lotnisko.
– Piramidy baaldzo daaleko. Niedobze. Ciemno. Nie widzieć. Lepiej kupić diwan.
– A sfinks?
– Sfinks OK.
– Więc pojedziemy do sfinksa, tak? I z powrotem na lotnisko?
– Sfinks OK. Baldzo stary.
– Tak – powiedziała po arabsku. – Stary. Dobrze.
Taksówkarz z szaleńczą prędkością zjechał z dwupasmówki i znaleźli się w dzielnicy ciemnych, zakurzonych uliczek i domów z gliny. Olivia opuściła szybę, rozkoszując się zapachami Afryki: gnijących śmieci, spalonego mięsa, przypraw, odchodów. W końcu, po jeździe przez labirynt nieoświetlonych uliczek, taksówka się zatrzymała. Taksówkarz zgasił silnik.
– Gdzie jest sfinks? – spytała Olivia, czując, jak narasta w niej strach. Na wszelki wypadek otworzyła ukryte w pierścionku ostrze.
Kierowca wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Niedaleko – powiedział, owiewając ją smrodliwym oddechem.
Nagle dotarło do niej, że postępuje jak skończona kretynka. Czy ona zwariowała, żeby w trakcie takiej misji wybierać się na zwiedzanie? Wyjęła telefon. Wyświetliło jej się, że nie ma zasięgu.
– Sfinks baldzo piękny – odezwał się taksówkarz. – Ty idź ze mną. Ja pokazać.
Przyjrzała mu się uważnie i doszła do wniosku, że chyba nie ma zamiaru jej oszukać, wobec czego wysiadła z taksówki. Taksówkarz wyjął jakiś długi przedmiot przypominający pałkę. Olivia ruszyła za nim ciemną ulicą, mimo wszystko czując się niezbyt pewnie. Pod stopami miała piasek. Uwielbiała suchy powiew pustynnego powietrza. Gdy skręcili za róg, taksówkarz przyłożył do pałki zapaloną zapałkę, zmieniając ją w płonącą pochodnię. Podniósł ją nad głowę i skinął w ciemność.
Olivii zaparło dech w piersiach. Patrzyła na parę wielkich, pokrytych pyłem kamiennych łap. To był sfinks – bez barierek, kas biletowych, tuż przed nią, na środku zakurzonego placyku, otoczonego ruinami niskich zabudowań. Gdy jej oczy przywykły do ciemności, zaczęła rozróżniać cały znajomy kształt, znacznie mniejszy, niż sądziła.
Kierowca, unosząc płonącą pochodnię, zachęcił ją, by wspięła się na łapy. Potrząsnęła głową, bo nawet jeśli nie uznała tego za nielegalne, czuła, że nie powinna tego robić. Chętnie natomiast ruszyła za kierowcą i obeszła kolosa, świadoma jego tysiącletniej historii.
– OK – powiedziała rozpromieniona. – Bardzo dziękuję. A teraz wracajmy już na lotnisko.
Może nie zachowała się najmądrzej pod słońcem, ale nie żałowała.
– Ty teraz cięć diwan?
– Nie. Nie chcę dywanu. Na lotnisko.
Wyszli zza rogu, zmierzając do miejsca, gdzie stał zaparkowany samochód, gdy nagle kierowca zaklął głośno. Za taksówką zatrzymał się inny samochód, z włączonymi wszystkimi światłami. Z ciemności wyłoniły się postaci i szły w ich stronę. Olivia cofnęła się w cień, przypominając sobie, czego nauczyli ją podczas szkolenia – w przypadku porwania najważniejsze są pierwsze chwile, jesteś na swoim terytorium, obcym dla porywaczy i wtedy masz ostatnie szanse ucieczki. Mężczyznom wyraźnie chodziło o kierowcę. Mówili podniesionymi głosami. Taksówkarz uśmiechał się do nich przymilnie, mówiąc coś bardzo szybko i podchodząc do taksówki. Olivia starała się wtopić w mrok. Na miłość boską, była pięćdziesiąt metrów od sfinksa. Ktoś tu musi być. Jedna z postaci dostrzegła ją i chwyciła za ramię. W tej samej chwili taksówkarz wskoczył do swojego auta i uruchomił silnik.
– Hej, zaczekaj! – krzyknęła Olivia i puściła się biegiem w jego stronę. „Krzycz, rób jak najwięcej zamieszania, korzystaj z tego, że wciąż jeszcze jesteś w miejscu publicznym”. – Na pomoc! – zaczęła się wydzierać. – Na pooomoooc!
– Nie – powiedział taksówkarz. – Ty jechać z nim. Baldzo dobry człowiek.
– Nieeeeee! – wrzasnęła, widząc, jak zatrzaskuje drzwiczki, wrzuca bieg i rusza.
Silny uchwyt nie pozwolił jej biec za samochodem. Mogła tylko patrzeć, jak jego tylne światła znikają w labiryncie uliczek.
Olivia spojrzała na swoich prześladowców. Było ich trzech, wszyscy młodzi, w zachodnich ubraniach.
– Proszę – odezwał się jeden z nich, otwierając przed nią drzwiczki. – Farouk musiał jechać po innych klientów. My zawieźć cię na lotnisko.
Ponieważ mężczyzna wciąż ściskał ją za ramię, dźgnęła go uzbrojonym pierścionkiem. Facet krzyknął z bólu i puścił ją, więc rzuciła się do ucieczki, wrzeszcząc tak, by każdy, kto ją usłyszał – tego ją uczono – nie miał wątpliwości, że jest w niebezpieczeństwie.
Była wilgotna, wietrzna noc w Cotswold. Na asfaltowym pasie startowym w bazie RAF-u, w Brize Norton, Scott Rich wydzierał się do telefonu, usiłując przekrzyczeć huk silników odrzutowca.
– Do ciężkiej cholery, gdzie ona jest?! Powtarzam, gdzie ona jest?!
– Nie mam zielonego pojęcia. Lot został opóźniony o sześć godzin. Suraya kazała Fletcherowi pilnować jej w Kairze: wiadomość na lotnisku i tak dalej, i tak dalej.
– Suraya?
– No. Coś nie tak?
Scott Rich zawahał się. Podszedł do niego współpracownik, próbując nakłonić go, by wsiadł wreszcie do samolotu. Scott odprawił go machnięciem ręki i schował się w hangarze.
– Chcę, żebyś dał mi słowo, że ściągniesz Olivię z powrotem.
Widgett zaśmiał się dziwnie.
– Od szpiega oczekujesz, żeby dał ci słowo?
– Zaccharias Attaf to psychopata. W identycznych okolicznościach zabił już osiem kobiet. Dostaje obsesji – tak samo jak na punkcie Olivii – i kiedy okazuje się, że odbiegająod jego szalonych fantazji, zabija je. Widziałeś zdjęcia.
– Tak. Zdaje się, że szczególnie lubi je po kawałeczku wysysać. Jesteś pewny, że to on? Jak na to wpadłeś?
– Dzięki temu, co Olivia mówiła o matce Feramo i o tym, jak ssał jej palec. Jak wiesz, na razie nie mamy żadnych zdjęć Attafa, ale wszystko razem idealnie składa się w całość. Zdejmij ją ze sprawy. Sprowadź do domu. To amatorka. Gdzie teraz się podziewa? Poszła na zakupy? Maluje sobie paznokcie? Nie możemy świadomie pchać jej w łapy psychopaty.
– Psychopaty, który przy okazji jest głównym strategiem Al-Kaidy.
Scott Rich przymknął oczy.
– Widzę, że już spisałeś ją na straty.
– Mój drogi przyjacielu. Panna Joules doskonale potrafi o siebie zadbać. Wszyscy w swoim czasie nadstawialiśmy karku w słusznej sprawie. Taką mamy pracę – powiedział Widgett.
„Spokojnie, nie panikuj, oddychaj, spokojnie, nie panikuj, oddychaj. Czy to ważne? Tak. O kurwa, tak i jeszcze raz tak”. Olivia usilnie starała się nie stracić głowy i zachować trzeźwość umysłu. Samochód porywaczy z klekotem pokonywał w ciemnościach plątaninę uliczek. Nie było wątpliwości, że miała do czynienia z ludźmi Feramo. Nie spisała się jak należy, pozwalając, by wciągnęli jądo samochodu. Skoro jednak już do tego doszło, musiała przejść do następnego etapu postępowania, zgodnie z tym, jak ją szkolono: „nawiąż ludzkie stosunki z jednym z prześladowców”. Kiedy to usłyszała, pomyślała wtedy: też coś, a niby w jaki sposób? Teraz jednak wygrzebała z torebki paczkę marlboro, stanowiącą część jej wyposażenia, i podsunęła w stronę młodego mężczyzny, który wepchnął jądo samochodu.
– Papierosa?
– Nie. Nie palić. Bardzo złe – powiedział grzecznie.
– Święta racja – przytaknęła, skwapliwie kiwając głową. Idiotka. Skończona z niej idiotka. To na pewno gorliwi muzułmanie. I co dalej? „Golniesz whisky, Muhammad? A może obejrzysz pornosika?”
Ulice, którymi teraz jechali, wyglądały już inaczej: było na nich więcej światła, chodzili ludzie, zobaczyła osiołka, jakiś rower. Nagle z pogrążonych w półmroku ulic wjechali na jaskrawo oświetlony suk. Kręciły się tłumy ludzi, beczały barany, wisiały festony kolorowych światełek, z kafejek dochodziła muzyka. Przed wjazdem w ciemną boczną uliczkę samochód gwałtownie zahamował. Kierowca obrócił się. Zacisnęła pięść, trzymając w gotowości uzbrojony pierścionek, a w drugiej ręce kurczowo ściskając szpilkę do kapelusza.
– Dywan – powiedział kolejny kierowca. – Ty kupić dywan? Ja ci dać bardzo dobra cena, specjalnie dla ciebie.
– Dobrze – wyszeptała, zrezygnowana opadając na siedzenie. Dygocząc z ulgi, przymknęła oczy. – Bardzo dobrze. Kupię dywan.
Okazało się, niestety, że koniecznie musi kupić dywan dość pokaźnych rozmiarów. Gdy do odlotu samolotu zostało już tylko trzydzieści pięć minut, a oni z rykiem silnika zmierzali ku lotnisku, dywan chybotał się niebezpiecznie, stercząc z obu stron bagażnika. Olivia była tak spięta, że musiała ze wszystkich sił wbijać sobie paznokcie w dłoń, by nie zacząć bezsensownie wrzeszczeć: „Szybciej, na miłość boską, szybcieeeeej!”
Nagle pojawiły się przed nimi migoczące światła, samochody policyjne z włączonymi syrenami, zapory i rząd czerwonych tylnych świateł jadących przed nimi pojazdów. Utworzył się gigantyczny korek. W ustach jej zaschło. Może i umknęła śmierci, ale jak to zwykle bywa, ulgę, jakąż tego powodu odczuwała, natychmiast zastąpiło kolejne zmartwienie: teraz za to spóźni się na samolot i położy całą misję. Posuwali się w żółwim tempie i Olivia siedziała nachylona do przodu, jakby w ten sposób pragnęła sprawić, żeby samochód jechał szybciej. Najpewniej zdarzył się jakiś wypadek. Na asfalcie leżało ciało mężczyzny, z ust wypływała mu krew, tworząc ciemną kałużę, a jakiś policjant kredą obrysowywał kształt jego zwłok. Kierowca wychylił się przez okno, by spytać, co się stało.
– Strzelanina! – krzyknął po chwili przez ramię do Olivii. – Anglik.
Starała się o tym nie myśleć. Gdy samochód wreszcie zatrzymał się przed halą odlotów, niemal cisnęła w kierowcę trzydziestoma dolarami – na tyle się umówili – chwyciła torbę, wyskoczyła i biegiem ruszyła do terminalu, do stanowiska odpraw. Niestety, dwaj młodzieńcy podążyli za nią, niosąc przeklęty dywan.
– Bardzo dziękuję, ale nie chcę dywanu! – krzyknęła do nich przez ramię. – Weźcie go sobie. Pieniądze możecie zatrzymać.
Dobiegła do stanowiska Sudan Airways i rzuciła na kontuar swój paszport wraz z biletem.
– Bagaż już odprawiłam. Poproszę tylko o kartę pokładową.
Młodzieńcy triumfalnie rzucili dywan na wagę.
– Chce pani odprawić ten dywan? – spytała urzędniczka. – Już za późno. Musi pani go wziąć jako bagaż podręczny.
– Nie. Nie chcę tego dywanu. Słuchajcie – zwróciła się do młodzieńców – weźcie sobie ten dywan. W samolocie nie ma miejsca. Zatrzymajcie pieniądze.
– Ty nie podobać się dywan? – Chłopak był wyraźnie zmartwiony.
– Nie, jest przepiękny, ale… Dobra. Dziękuję wam bardzo, bardzo serdecznie. A teraz już sobie idźcie.
Nie poszli. Wręczyła każdemu po pięciodolarowym banknocie. Wtedy odeszli.
Panienka za kontuarem zaczęła stukać w klawiaturę w taki sposób, w jaki personel naziemny zwykle to robi, kiedy klient spóźni się na lot – zupełnie jak gdyby pisali poemat, co chwila zerkając na ekran, zapewne po to, by znaleźć najbardziej odpowiednie słowo.
– Bardzo przepraszam – powiedziała Olivia. – Ja muszę zdążyć na ten samolot. W zasadzie nie chcę tego dywanu, więc nie musi go pani odprawiać.
– Proszę czekać – poleciła urzędniczka, odchodząc nagle od komputera i gdzieś znikając.
Olivia myślała, że połknie własną rękę. Było dziesięć po dziewiątej. Na tablicy odlotów widniał napis dotyczący opóźnionego lotu SA245 do Port Sudan: ODLOT 21.30. WYJŚCIE 4A. OSTATNIE WEZWANIE.
Już chciała puścić się biegiem i wedrzeć do samolotu bez karty pokładowej, gdy zjawiła się kobieta z nadętym wyrazem twarzy, w towarzystwie mężczyzny w garniturze.
– W porządku, panno Joules? – spytał z lekkim akcentem ze wschodniego Londynu. – Zaprowadzę panią do samolotu. To pani? – dodał, biorąc dywan.
Olivia zaczęła protestować, zrezygnowała jednak i tylko ze znużeniem skinęła głową. Mężczyzna przeprowadził Olivię wraz z dywanem wzdłuż kolejki, obok ochrony, i wprowadził do niewielkiego pokoiku tuż przy wejściu. Starannie zamknął za sobą drzwi.
– Nazywam się Brown. Pracuję w tutejszej ambasadzie. Profesor Widgett chce z panią rozmawiać.
Serce w niej zamarło. Dowiedział się. Padła na pierwszej przeszkodzie. Brown wykręcił numer i podał jej słuchawkę.
– Gdzieś ty się, do diabła ciężkiego, podziewała?! – ryknął Widgett. – Kupowałaś dywany?
– Bardzo przepraszam, proszę pana. To był wielki błąd.
– Teraz nie ma już o czym mówić. Nic się nie stało. Zapomnijmy o tym. Tylko ten, co nic nie robi, nie popełnia błędów.
– Obiecuję, że to się już nie powtórzy.
– W porządku. Jeśli to coś pomoże, to powiem ci, że czasem dobrze jest wykonać jakiś nieprzewidywalny ruch. Agent, który miał się z tobą skontaktować, właśnie został zastrzelony.
„O mój Boże. O mój Boże”.
– Chodzi o to ciało, które widziałam w drodze na lotnisko? Czy to przeze mnie? Chcieli dostać mnie?
Do pokoju zajrzał dyspozytor w odblaskowej żółtej kurtce.
– Nie, nie, to nie miało nic wspólnego z tobą – uspokoił ją Widgett.
– Proszę kończyć – szepnął Brown. – Zaraz zamkną drzwi.
– Panie profesorze, samolot zaraz odleci.
– W porządku, pysznie. Ruszaj więc – powiedział Widgett. – Szkoda, żebyś po tym wszystkim spóźniła się na samolot. Powodzenia i, och, hmm… co do Feramo… Myślę, że powinnaś najdłużej jak się da nie wyprowadzać go z błędu.
– To znaczy?
– Och, no wiesz… te typy idealizują dziewczynę, stawiają ją na piedestale, a kiedy dziewczyna nie odpowiada ich mrzonkom, mogą stać się niemili. Po prostu, hm, trzymaj go na dystans. Miej oczy i uszy otwarte. I pamiętaj, wystarczy, że krzykniesz, a Rich zaraz zjawi się z odsieczą.
Olivia pognała do samolotu. Ledwo drzwi się za nią zamknęły, ktoś podał jej dywan. Na próżno starała się go upchnąć w schowku nad głową, czemu złowrogo przyglądała się stewardesa. Dopiero kiedy kapitan wyłączył napis „ZAPIĄĆ PASY”, a światła Kairu powoli nikły w oddali, mogła spojrzeć w dół na bezkresną, pustą ciemność Sahary i zastanowić się nad słowami Widgetta. Uświadomiła sobie, że chyba byłoby o niebo mądrzej, gdyby w ogóle nie znalazła się na pokładzie tego samolotu.