3

Pięćdziesiąt osiem minut później wyłoniła się z windy, bez tchu, za to wymyta i wyelegantowana. Od wejścia do hotelu wzdłuż całej ulicy przy wtórze trąbiących klaksonów ciągnął się sznur białych limuzyn. Hotelowi bramkarze w skąpych białych szortach uwijali się jak w ukropie i ze śmiertelną powagą agentów FBI mówili nieustannie do przymocowanych w pobliżu ust mikrofonów. Na czerwonym dywanie, wyginając się w niesamowitych pozach, wdzięczyły się dwie desperacko uśmiechnięte dziewczyny z ogromnymi piersiami, za to kompletnie pozbawione bioder. Przypominały cudaczne męsko-żeńskie hybrydy – górna część ciała biuściasto kobieca, dolna jak u dorastającego chłopca. Ustawiały się identycznie, bokiem do błyskających fleszy, z jedną nogą wysuniętą przed drugą, z ciałem wygiętym w kształcie litery S, zupełnie jakby za wszelką cenę starały się naśladować diagram z czasopisma „InStyle” lub po prostu niezwłocznie musiały skorzystać z toalety.

W centralnym miejscu stał stół, a na nim piramida kremów Devorée – Crème de Phylgie, w wyglądających niezwykle sterylnie opakowaniach, zupełnie białych z prostym zielonym napisem. Olivia podała swoje nazwisko, wzięła jeden ze lśniących folderów i przeglądając jego zawartość, skierowała się ku tłumowi. Na widok listy odrażająco brzmiących nazw alg i innych składników pochodzących z żyjących w morzu stworzeń aż się wzdrygnęła.

Zdecydowanym krokiem podeszła do niej kobieta w czarnym spodnium, krzywiąc twarz w uśmiechu przerażającym liczbą i bielą zębów, upodabniającym ją do rozwścieczonej małpy.

– Cześć! Ty jesteś Olivia? Melissa z Public Relations Century. Witam. Dobrą miałaś podróż? Jaka pogoda w Londynie? – Prowadziła Olivię w stronę tarasu, zasypując gradem kretyńskich pytań, ale nie dając szans na odpowiedź. – Podoba ci się pokój? Co tam u Sally z „Elan”? Pozdrów ją, proszę, ode mnie.

Wyszły na taras. Wśród mebli w niewłaściwym rozmiarze zgromadził się malowniczo cały modny światek Miami, spływając po schodach do położonego niżej ogrodu, gdzie wokół podświetlonego na turkusowo basenu rozmieszczono wygodne krzesła, ogromne lampy i parasole.

– Próbowałaś już Devorée Martini? Dostałaś informację prasową o kucharzu, który przygotował specjalne dania na dzisiejszy wieczór?

Olivia nie przerywała popisu intelektualnego Melissy. Miała zwyczaj nie przeszkadzać ludziom, którzy działali jej na nerwy, w nadziei, że raczej prędzej niż później dadzą jej spokój. Z tropikalną gwałtownością zapadła noc. Krajobraz oświetliły palące się pochodnie, a dalej był już tylko ocean, huczący złowrogo w ciemnościach. A może, pomyślała, był to tylko pomruk urządzeń klimatyzacyjnych. W całym tym przyjęciu było coś dziwnego. Nie tylko w Melissie – w ogóle wyczuwała napięcie, potrzebę zachowania wszystkiego pod kontrolą. Powiewy wiatru porywały materiały reklamowe i serwetki, rozwiewały suknie i fryzury. Wszędzie kręcili się ludzie niepasujący do tego miejsca, o ruchach i spojrzeniach zdecydowanie zbyt ostrożnych jak na Zabawowy Świat Imprez. Kobiety były w typie aktorki łamane przez modelki: o bujnych włosach, długonogie, w skąpych sukienkach. Mężczyzn trudniej było zakwalifikować: ciemnowłosi, smagli, wąsaci – równie dobrze mogli być Hiszpanami jak Hindusami. Usilnie starali się sprawiać wrażenie bogatych, co niestety nie najlepiej im się udawało. Bardziej przypominali” facetów z gazetki reklamowej Debenhama.

– Wybacz mi, proszę, ale muszę kogoś poszukać. Och, spójrz, tam jest Jennifer… – Melissa odeszła, nie milknąc ani na chwilę i pozostawiając Olivię samą sobie.

Na ułamek sekundy obudziło się drzemiące w niej, zwykle głęboko ukryte poczucie braku bezpieczeństwa. Zdusiła je w zarodku, depcząc niczym karalucha. Był czas, gdy autentycznie nie znosiła przyjęć. Nadmierna wrażliwość nie pozwalała jej obojętnie reagować na sygnały wysyłane przez innych ludzi i ze spotkań towarzyskich wychodzić bez szwanku. Interesowały ją rozmowy z prawdziwego zdarzenia, a nie bezmyślne, wyzbyte szczerości przeżywane wspólnie chwile, nigdy też nie opanowała sztuki gładkiego przechodzenia od jednej grupki do drugiej. W rezultacie wieczory spędzała w poczuciu, że jest zraniona, bądź w przekonaniu, że była niegrzeczna. Lecz dramatyczne przeżycia sprawiły, iż postanowiła, że wszystko to będzie ją odtąd gówno obchodzić. Potrzebowała czasu, by z wysiłkiem i w bólach wyzbyć się tego, co prześladuje każdą kobietę, a mianowicie wątpliwości co do własnej figury, wyglądu, roli w życiu czy też wrażenia, jakie robi na innych. Obserwując innych, przyglądała się, analizowała i dostosowywała do obowiązujących reguł, jednocześnie nie pozwalając, by oddziaływały na jej własną tożsamość czy ją obnażały.

Stworzyła sobie listę życiowych zasad, z których jej ulubiona brzmiała: „Nikt o tobie nie myśli. Wszyscy myślą wyłącznie o sobie, tak samo jak ty”. Wyznawanie jej okazywało się szczególnie przydatne na przyjęciach. Wynikało z niej, że również nikt na człowieka nie patrzy. Dlatego też można było stać sobie spokojnie w samotności i obserwować, bez narażania się, że ktoś uzna nas za smutasa. W tej chwili, na przykład, do głowy nikomu nie przyszło, że Olivia-bez-przyjaciół-Joules stoi samotnie tylko dlatego, że jest sama. Lub co gorsza, że jest nią Rachel-bez-przyjaciół-Pixley. Nikt nie powie: „Hej, Rachel, zjawiłaś się tu z Worksop Comprehensive. W tej chwili wynoś się z Delano i wracaj do Post House Hotel przy obwodnicy Nottingham”.

Gdy Rachel Pixley była jeszcze normalną uczennicą, z obojgiem rodziców mieszkającą w Worksop, wracającą do ciepłego domu na podwieczorek, żywiła głębokie przekonanie, że nie ma na świecie wspanialszej rzeczy niż bycie sierotą, jak Szalona Aldona z Bunty czy Mandy - sierotą, która dzika i swobodna, dosiadając konia na oklep, galopowała wzdłuż morskiego brzegu. Jeszcze długo po tym, gdy to się stało, wierzyła, że spotkała ją kara za tamte fantazje.

Kiedy Rachel miała czternaście lat, jej matkę, ojca i brata zabiła na przejściu dla pieszych ciężarówka. Rachel, która została z tyłu, bo kupowała słodycze i czasopisma, widziała całe zajście. Oddano ją pod opiekę niezamężnej ciotki Moniki, która miała koty i w koszuli nocnej całymi dniami czytała gazety. Mieszkanie ciotki przesiąknięte było bliżej nie zidentyfikowanym i obrzydliwym zapachem, lecz mimo popiołu z papierosów, którym wiecznie była obsypana jak śniegiem, ciotka Monica była piękna i inteligentna. Studiowała w Cambridge i wciąż jeszcze potrafiła cudownie grać na fortepianie – kiedy nie była pijana. Życie z ciotką Monicą wyrobiło w Rachel przekonanie, że gra na fortepianie w stanie alkoholowego upojenia jest jak jazda samochodem po pijanemu – niegodna polecenia, a nawet karalna.

W szkole Rachel miała chłopaka starszego o kilka lat, a wyglądającego doroślej od wszystkich innych. Jego ojciec był nocnym stróżem i świrem. Roxby nie należał może do najprzystojniejszych, ale był panem samego siebie. Nocami pracował jako wykidajło w Romeo i Julii. Po powrocie do domu – w owym czasie wraz z Rachel mieszkali w pokoiku nad chińską restauracją z jedzeniem na wynos – zasiadał przy komputerze i inwestował swoje zarobki wykidajły w akcje i obligacje.

Rachel, dla której pieniądze oznaczały jedynie te drobne sumki zarabiane w pracy, początkowo nie przyjmowała do wiadomości, że pieniądz może robić pieniądz. „Za pieniądze szczęścia nie kupisz”, zwykł był mawiać jej ciężko pracujący ojciec. „Jeśli ciężko pracujesz, jesteś uczciwa i dobra, żadna krzywda cię nie spotka”. Nie miał racji. Przejechała go ciężarówka. Rachel uwierzyła więc Roxby'emu i w każdy weekend pracowała w supermarkecie, a po szkole na nocnej zmianie w prowadzonym przez pakistańską rodzinę sklepiku na rogu, pozwalając, by Roxby inwestował zarobione przez nią w ten sposób pieniądze. Gdy skończyła szesnaście lat, dostała pieniądze z polisy na życie jej ojca. Miała teraz do zainwestowania dwadzieścia tysięcy. Był początek lat osiemdziesiątych. A ona znalazła się na najlepszej drodze, by zostać, może nie od razu bogatą, ale kobietą niezależną finansowo.

Gdy miała lat siedemnaście, Roxby oznajmił, iż jest gejem, i przeniósł się w okolice Manchesteru. A Rachel, zmęczona serią ciosów, jakich życie jej dotąd nie szczędziło, postanowiła poważnie się nad wszystkim zastanowić. Widywała starsze siostry swoich koleżanek, promienne i triumfujące, dumnie demonstrujące maciupeńkie zaręczynowe brylanciki od H. Samuela, miesiącami myślące jedynie o sukniach, kwiatach i planach na ten jeden jedyny dzień, by po upływie kilku zaledwie lat wędrować po centrach handlowych, lecz już jako grube, załamane i umęczone kobiety, pchające w strugach deszczu wózki, żalące się, że są bite, poniżane, porzucane. I pomyślała sobie: „Koniec z tym”. Zaczęła od imienia. „Olivia” brzmiało elegancko. A słowo „Joules” jako jedyne zapamiętała z lekcji fizyki i to dlatego, że jej się podobało. „Mam tylko siebie”, myślała. „Stanę się samowystarczalna. Nic mnie odtąd nie będzie obchodzić. Sama dojdę do tego, co dla mnie dobre, a co złe. Zostanę najlepszą dziennikarką albo odkrywcą i będę robić coś, co ma jakieś znaczenie. Znajdę na tym gównianym świecie coś pięknego i ciekawego i będę się cholernie dobrze bawić”.

„A to – myślała Olivia Joules, wspierając się o kolumnę w Delano – jest znacznie piękniejsze i ciekawsze niż Worksop. Nikt na ciebie nie patrzy, możesz po prostu być i rozkoszować się chwilą”. Na nieszczęście jednak dla życiowych zasad ktoś na nią patrzył. Gdy tak wodziła wzrokiem po uczestnikach przyjęcia, na ulotną chwilę napotkała zdradzające wyraźne zainteresowanie spojrzenie pary oczu, które jednak zaraz powędrowało gdzie indziej. Olivia także odwróciła wzrok, nie mogła się jednak oprzeć, by nie spojrzeć w tamtą stronę ponownie. Mężczyzna stał sam. Był ciemny, o dość arystokratycznym wyglądzie. Miał na sobie garnitur odrobinę zbyt czarny i koszulę nieco zbyt białą – nawet jak na Delano strój nadmiernie szpanerski. A mimo to na szpanera nie wyglądał. Emanował z niego spokój i opanowanie. Obrócił się i nagle ich spojrzenia spotkały się znowu, bez słów przekazując podniecający komunikat, jaki zdarza się, że dociera z drugiego końca sali, a mówiący: „Ja też chętnie bym się z tobą przespał”. Bez flirtowania, podchodów, czczych pogaduszek – wystarczało tylko spojrzenie, chwila niemego porozumienia. A potem trzeba było już tylko poddać się, jak w tańcu.

– Wszystko w porządku?

Znowu ta hyperaktywna panienka z PR. Olivia zorientowawszy się, że tęsknie spogląda w przestrzeń, przypomniała sobie, że ma do jutra napisać artykuł, wobec czego lepiej będzie, jeśli weźmie się do roboty.

– Jest tu mnóstwo ludzi, którym chciałabym cię przedstawić – powiedziała Melissa i pociągnęła Olivię za sobą. – Zjadłaś coś? Zobaczmy, z kim mogłabyś porozmawiać. Poznałaś już Devorée?

Zdecydowanie odsuwając na bok wszelkie myśli o seksie z nieznajomymi, Olivia skupiła się na zbieraniu wypowiedzi do zacytowania. Wszyscy marzyli o tym, by wzmianka o nich znalazła się w brytyjskim „Elan”, co oznaczało, że w miejscu takim jak to bez trudu mogła upolować smakowite kąski. Po upływie jakiejś godziny mglistych wypowiedzi na temat kremu do twarzy udzielili jej Devorée, Chris Blackwell, dyrektor Delano, para przystojniaczków (jak podejrzewała, do wynajęcia), facet pisujący do „Tantry” i pracownicy public relations Michael Kors i P. Diddy. Było tego aż nadto na artykuł, który w pełni uzasadni wydatki poniesione przez „Elan”. Teraz trzeba było zająć się kawałkiem Cool Miami dla „Sunday Timesa”, wobec czego błyskawicznie zapełniła notes zapiskami o babce jednej z modelek, która mieszkała na South Shore Strip już dwadzieścia lat przed tym, zanim ulica na powrót stała się modna; o gliniarzu, który twierdził, jakoby znalazł się na miejscu zabójstwa Versace, co było oczywistym kłamstwem, i – la pièce de résistance - o dawnej sprzątaczce Gianniego Versace. Olivii udało się nawet zamienić słówko z J-Lo. Prezentowała się oszałamiająco: promienna cera, wspaniały głos i ta postawa – über-cool. Przez króciutką chwilę Olivia zapragnęła być J-Lo, zaraz się jednak opamiętała.

– Olivia? – Niech to szlag, znowu ta Melissa. – Chciałam, żebyś poznała twórcę Devorée Crème de Phylgie. Choć naturalnie to Devorée osobiście wybierała wszystkie składniki.

Olivii wyrwał się podejrzanie brzmiący dźwięk. Melissa przedstawiła ją temu samemu mężczyźnie, który wcześniej się jej przypatrywał. Wyglądał smutno i władczo jednocześnie: rysy twarzy delikatne, prosty nos, piękny łuk brwi, brązowe oczy o na wpół przymkniętych powiekach.

– To Pierre Ferramo. – Poczuła się rozczarowana. Takie nazwisko, niby to ręcznie wypisane, znaleźć można było na pozłacanych kawałkach plastiku, przyczepionych do krawatów o zawyżonej cenie w sklepie wolnocłowym.

– Panno Joules. – Nosił idiotycznie kosztowny złoty zegarek, ale dłoń miał zaskakująco szorstką, a uścisk mocny.

– Miło mi pana poznać – powiedziała. – Gratuluję Crème de Phylgie. Czy to prawda, że zawiera morskie ślimaki?

Nie roześmiał się, tylko w jego oczach pojawił się gniewny błysk.

– Nie, nie ślimaki jako takie, lecz olejek, który wydziela ich skóra.

– Brzmi to raczej jak coś, co chciałoby się jak najszybciej zetrzeć, a nie nakładać na twarz.

– W rzeczy samej, prawda? – Uniósł brwi.

– Mam nadzieję, że o tym w swoim artykule nie napiszesz – zaćwierkała Melissa z lekkim chichotem.

– Jestem absolutnie przekonany, że panna Joules opisze wszystko z nieskończoną subtelnością i wdziękiem.

– Nieskończoną – powtórzyła, kpiąco zadzierając brodę.

Nastąpiła wymowna chwila milczenia. Melissa spoglądała niepewnie raz na jedno, raz na drugie, po czym rozćwierkała się na nowo.

– Och, spójrzcie tylko, ona wychodzi. Wybaczysz nam, prawda? Pierre, chciałabym, żebyś przywitał się z jednym z naszych najznamienitszych gości, zanim wyjdzie.

– Doskonale – rzekł znużonym głosem. – Morskie ślimaki, w rzeczy samej – mruknął do Olivii na odchodnym.

Melissa przedstawiła Olivię swoim kolejnym klientom: dwóm członkom chłopięcego zespołu o nazwie Break, aktualnie bardzo na topie, łączącego w sobie „energię Beach Boys z wibracją Radiohead”. Olivia nigdy o nich nie słyszała, ale obaj chłopaczkowie byli naprawdę słodcy. Pod pszenicznymi grzywami ich cera stanowiła fascynującą mieszaninę skóry zniszczonej trądzikiem i spalonej słońcem na papier. Przysłuchiwała się, jak paplając o swojej karierze, za wszelką cenę starali się stwarzać pozory znudzonej arogancji, czego efekt psuły nieco niekontrolowane wybuchy nerwowego chichotu.

– Przesłuchują nas do roli w tym, no, filmie? O surfingowcach? – Śmieszna pytająca intonacja każdego wypowiadanego przez nich zdania zdawała się sugerować, iż mają ją za tak starą, że nie jest w stanie pojąć słów „film” czy „surfingowcy”. – To będzie promocja singla z nowego albumu?

„Słodkie maluchy”, pomyślała. Góra dwa przeboje i słuch o nich zaginie, choć jeszcze o tym nie wiedzą. Miała ochotę porozmawiać z nimi jak matka, lecz jedynie słuchała i przytakiwała, jednocześnie kątem oka obserwując Pierra Ferramo.

– To ten facet, no, producent? Filmu? – szepnął jeden z chłopaczków.

– Naprawdę?

Wszyscy patrzyli, jak Ferramo majestatycznym krokiem podszedł do tajemniczo wyglądającej grupki ciemnych mężczyzn i modelek. Poruszał się z omdlewającym, niemalże afektowanym wdziękiem, niepozostawiającym jednak żadnych złudzeń co do drzemiącej w nim w rzeczywistości potężnej siły. Kogoś jej przypominał. Grupka, ku której zmierzał, rozstąpiła się na jego przyjęcie niczym Morze Czerwone, jakby był guru, wręcz bogiem, a nie jakimś tam twórcą kremu do twarzy łamane przez producent łamane przez cokolwiek. Usiadł z gracją, założył nogę na nogę, odsłaniając przy tym spory kawałek nagiej skóry, lśniące czarne mokasyny i cienkie popielate jedwabne skarpetki. Siedząca na kanapie obok para wstała, zwalniając miejsce.

– Może przesiądziemy się bliżej? – zaproponowała Olivia, skinieniem głowy wskazując na kanapę.

Była to idiotyczna, zdecydowanie za duża sofa, na którą Olivia i chłopaczkowie dosłownie musieli się wdrapać, po czym się na niej położyć, chyba że chcieli siedzieć z nogami dyndającymi w powietrzu – jak dzieci. Gdy siadała, Ferramo podniósł wzrok i wdzięcznie skinął głową. Czując, jak zalewają fala gorąca, pospiesznie spojrzała w drugą stronę. Przypominając sobie, czego uczyli ją na kursie nurkowania, oddychała wolno: oddychaj głęboko i pod żadnym pozorem nie trać głowy.

Zwróciła się do chłopaczków, krzyżując nogi i delikatnie wodząc ręką po udzie. Zwilżyła wargi, zaśmiała się i przez chwilę bawiła delikatnym krzyżykiem z brylancików i szafirów, który nosiła na szyi. Czuła na sobie jego wzrok. Uniosła rzęsy, szykując się, by spojrzeć prosto w te ciemne, przeszywające wszystko oczy. Och. Ferramo gapił się w dekolt wysokiej, niewiarygodnie pięknej hinduskiej modelki, siedzącej obok niego. Powiedział coś do niej, po czym oboje wstali, on objął ją, opierając dłoń na jej biodrze, i odeszli od stołu. Olivia popatrzyła na jednego z pryszczatych chłopaczków i zachichotała głupkowato. Chłopaczek nachylił się ku niej.

– Bierze mnie to – wyszeptał i zatoczył palcem niewielkie kółko na jej udzie.

Roześmiała się głęboko i serdecznie, po czym zamknęła oczy. A to ci dopiero.

Będący już w połowie tarasu Pierre Ferramo usłyszał śmiech Olivii i uniósł głowę jak zwierz węszący trop. Zwrócił się do nieodstępującej go na krok Melissy, powiedział kilka słów, po czym podjął swój dystyngowany przemarsz w stronę holu, u boku wciąż mając hinduską modelkę o jedwabistych czarnych włosach.

Popijając martini, Olivia nie przestawała się zastanawiać, kogo też ten cały Ferramo jej przypominał – te na wpół przymknięte oczy, aura siły i inteligencji, ospałe ruchy.

Poczuła na ramieniu czyjś dotyk i aż podskoczyła.

– Olivia? – Znowu ta przeklęta Melissa. – Pan Ferramo zaprasza cię na skromne przyjęcie, które wydaje jutro w swoim apartamencie.

Olivia z trudem łapała oddech. Czuła, jak jeżą się jej włoski na karku i ramionach. Nagle uświadomiła sobie, kogo przypominał jej Ferramo. Osamę Bin Ladena.

– Dobrze – odparła z brawurą, choć z przerażenia strzelała oczami na lewo i prawo. – Przyjdę.

Melissa spojrzała na nią dziwnie.

– To tylko zwykłe przyjęcie.

Загрузка...