53

Olivia ocknęła się jakby z bardzo długiego snu. W pierwszej chwili, kiedy wciąż jeszcze była zamroczona, czuła się nie najgorzej, lecz w miarę jak powracała jej świadomość, zaczęła też odzyskiwać czucie. Poparzenia na rękach piekły ją niemiłosiernie, bolały ją też plecy. Głowę miała osłoniętą workiem pachnącym farmą i sianem, co przynosiło jej dziwne ukojenie. Ręce miała skrępowane, ale hej! – w kwiatuszku na zapięciu stanika wciąż tkwiła ukryta miniaturowa okrągła piła.

Kilka razy spróbowała sięgnąć do stanika zębami, zdając sobie sprawę, jak komiczny widok musiała przedstawiać. Stwór w białej szacie, z workiem na głowie, usiłujący pożreć własny biust. Pomysł nie okazał się najlepszy, więc zrezygnowała i przemieściła się, plecami wspierając się o ścianę. Gdzieś blisko słyszała głosy i szum tłoczonego pod ciśnieniem powietrza. Natężyła słuch i zrozumiała, że głosy mówią po arabsku.

„Wywinę się z tego”, powiedziała do siebie. „Przeżyję”. Doszła do wniosku, że musi przegryźć worek, zassała więc powietrze, by wciągnąć go do ust. Ani się obejrzała, jak zdołała zrobić w nim niewielką dziurkę. Najpierw za pomocą języka i zębów, a potem jeszcze nosa, stopniowo powiększyła otwór na tyle, że mogła już co nieco widzieć. Rozległy się kroki. Błyskawicznie rzuciła się na ziemię, przywierając do niej twarzą, by ukryć wygryzioną dziurę. Ktoś podszedł do niej, po chwili jednak się oddalił.

„Muszę jakoś sięgnąć do stanika”, pomyślała. „Muszę się do, niego dostać”. W dalszym ciągu wgryzała się w worek, wypluwając nitki i słomę. Schyliła głowę i tak długo manewrowała, aż dziura znalazła się na wysokości jej oczu. Bingo! Widziała! W ostatniej chwili zdołała się opanować, żeby nie wrzasnąć: „Tak jeeeest! Tak jeeeest!”

Znajdowała się w wykutym w skale korytarzu, oświetlonym fluorescencyjnymi lampami. Ściany pokryte były arabskimi napisami, zauważyła też zachodni kalendarz, nie wiadomo dlaczego ze zdjęciem traktora. Jedna z dat zakreślona była na czerwono. Głosy było słychać w dalszym ciągu – dochodziły zza zasłony, która wisiała w łukowatym przejściu po lewej stronie. Coś wrzynało jej się w plecy. Przekręciła się. Z cienkiej metalowej rurki biegnącej w dół skalnej ściany wystawał zawór. Zajrzała pod szatę, na stanik – zapinał się z przodu, co powinno ułatwić jej sprawę.

Powolutku, najciszej jak umiała, usadowiła się przodem do zaworu i zahaczając o niego worek, szarpnęła. Otwór powiększył się, odsłaniając znaczną część twarzy. Znowu zmieniła pozycję, przywarła zapięciem stanika do zaworu i nacisnęła. Bez skutku. Ponowiła próbę kilkakrotnie, wreszcie ścisnęła ramiona i piersi, by stanik nieco się poluzował, i pchnęła ponownie. Zapięcie puściło. Co za szczęście, że uzbrojenie ukryte w staniku nie wbiło jej się w ciało. Zaczepiła jedną z miseczek o zawór, unosząc ją do góry, i zaledwie po trzech próbach udało jej się złapać w zęby czarną koronkę.

Olivia była niewiarygodnie wręcz z siebie zadowolona, tak zadowolona, że aż się uśmiechnęła i koronka wyślizgnęła się jej z ust. Zapominając o ostrożności, obróciła się zbyt szybko i jednym sandałem zaszurała o podłogę. Głosy w sąsiednim pomieszczeniu umilkły. Zamarła, z czarną miseczką stanika w zębach, jak pies z gazetą w pysku. Ciężkie kroki zaczęły zbliżać się w jej kierunku. Potrząsnęła głową by worek z powrotem opadł jej na twarz, i położyła się. Kroki było słychać całkiem blisko. Jakaś stopa dźgnęła ją pod żebro. Olivia zadrżała i poruszyła lekko głową, co – miała nadzieję – wyglądało naturalnie. Kroki się oddaliły. Leżała bez ruchu, póki głosy nie rozbrzmiały na nowo.

Miseczka stanika była odwrócona na lewą stronę, a ona wciąż trzymała ją w zębach. Pomału wyciągnęła ją spod galabiji i – wciąż za pomocą zębów – tak przekręciła, by zawisła na zaworze. Było jej koszmarnie niewygodnie, ale jakoś zdołała odwrócić się tyłem i przyłożyć krępujący jej ręce sznur do piły. Szło jej koszmarnie ciężko i mozolnie. W pewnym momencie przeżyła horror, gdy stanik ześlizgnął się z zaworu i musiała zacząć wszystko od początku. W końcu jednak miniaturowa piłka uporała się ze sznurem tak, że Olivia mogła oswobodzić ręce i zdjąć więzy z nóg.

Zerkając nerwowo na zasłonę, otworzyła balsam do ust, który przezornie schowała w staniku. Nastawiła licznik na trzy sekundy, założyła z powrotem pokrywkę i celując starannie, wturlała pojemniczek pod zasłonę. Następnie sama skuliła się, z całej siły zacisnęła powieki, ramionami i kolanami osłaniając twarz. Mimo to błysk i tak nieomal ją oślepił. Zza kurtyny dobiegły ją krzyki, jęki i hałas przewracanych rzeczy.

Zerwała się na nogi, podbiegła i szarpnęła zasłonę. W jednej sekundzie ogarnęła wzrokiem niesamowity widok. Dwunastu oślepionych mężczyzn trzymało się za oczy, szalejąc z przerażenia. Na ścianach wisiały wykresy i zdjęcia. Zdjęcia mostów – Sydney Harbour Bridge, Golden Gate Bridge, Tower Bridge, most spinający szeroką zatokę z wieżowcami w tle. Zdjęć było w sumie siedem. Na zajmującym środek pokoju stole leżało coś, co wyglądało jak spód okrągłego cokoliku, obok zaś wyszczerbiony kawałek metalu, z zewnątrz złoty, w środku pusty, przypominający nieco połamanego Świętego Mikołaja z czekolady. Zastanawiała się, czy go nie zabrać i w razie konieczności użyć jako broni, lecz w tej samej chwili za stołem ujrzała siedzącą po turecku na dywanie aż nadto znajomą, wysoką, brodatą postać. Mężczyzna tkwił nieruchomo, z zamkniętymi oczami, oślepiony jak wszyscy pozostali, zachowując jednak całkowity, przerażający spokój. To był Osama Bin Laden.

Miała tylko kilka sekund. Najpierw zrobiła zdjęcia mostów – poniewczasie zdając sobie sprawę, że lampa błyskowa nie działa. Potem postanowiła zrobić śliczne ujęcie grupowe. Następnie przyszła kolej na Osamę Bin Ladena. Aparat był tak malutki, że w zasadzie człowiek musiał się domyślać, co fotografuje. Poza tym po oślepiającym błysku wciąż jeszcze nie najlepiej widziała. Była jednak pewna, że ma przed sobą właśnie jego.

Znajdujący się najbliżej mężczyzna zareagował na dźwięk zwalnianej migawki i obrócił się ku niej. Podpaliła lont miniaturowego miotacza gazu i cisnęła go na środek pokoju, sama zaś wycofała się za zasłonę i puściła biegiem. Za kilka minut tamci odzyskają wzrok, ale gaz powali ich na pięć.

Wybiegła z przedpokoju i skręciła za róg. Tam się zatrzymała i dysząc ciężko, wsparta o ścianę, nasłuchiwała. Korytarz wydrążony był w pomalowanej na biało skale i ciągnął się bez końca w obie strony. Szum sprężonego powietrza w zasadzie zagłuszał wszystko, ale wydawało jej się, że z lewej strony odgłos jest jakby nieco inny. Czy było to morze, czy też raczej jakieś urządzenia?

Postanowiła się przekonać. Ruszyła wznoszącym się lekko korytarzem i po chwili otoczenie wydało jej się znajome. Tak jest, to było pomieszczenie z prysznicem, a nieco dalej metalowe drzwi. Gdy do nich podeszła, okazało się, że nie są zamknięte, lecz lekko uchylone, blokowało je bowiem czyjeś ciało, jak walizka wciśnięta pomiędzy drzwi windy. Był to na wpół przytomny, ranny Feramo. Przekroczyła go, zawahała się jednak. Pochyliła się nad nim. Oczy miał nie do końca zamknięte i oddychał z trudem.

– Pomóż mi – wyszeptał. – Habitit, pomóż.

Wyciągnęła ze stanika sztylet i przyłożyła mu do gardła, dokładnie tak, jak ją uczono, w miejscu, gdzie przebiega arteria szyjna.

– Kod – syknęła, dźgając go. – Podaj mi kod do drzwi.

– Weźmiesz mnie ze sobą?

Chwilę mu się przyglądała.

– Pod warunkiem, że będziesz grzeczny.

Ledwo mógł mówić. Nie miała pojęcia, co z nim zrobili. Co on sobie myślał, sprowadzając ją tutaj?

– Kod – powtórzyła. – Gadaj albo zginiesz. – Zabrzmiało to idiotycznie.

– Dwa cztery sześć osiem – wyszeptał ledwo słyszalnie.

– Dwa cztery sześć osiem? – spytała oburzona. – Nie za proste to? Wszystkie drzwi mają ten sam kod?

Potrząsnął głową i wychrypiał:

– Zero dziewięć jedenaście.

Wzniosła oczy ku niebu – po prostu wierzyć się nie chce.

– Weź mnie ze sobą, saqr, błagam. Albo zabij mnie. Nie zniosę bólu i upokorzenia, jeśli mnie dopadną.

Zastanowiła się przez chwilę, po czym wyjęła strzykawkę ze środkiem usypiającym, pełniącą rolę drugiego fiszbina.

– Nie bój się, to tylko chwilowe – powiedziała, dostrzegając jego przerażony wzrok. Zadarła jego galabiję i nacisnęła lekko tłoczek, by usunąć ze strzykawki powietrze. – I gotowe! – powiedziała głosem doświadczonej pielęgniarki, wbijając mu igłę w pośladek.

Rany, zadziałało błyskawicznie. Wystukała 2468 i wyciągnęła go spomiędzy drzwi. Zanim zdążyły się zamknąć, doznała olśnienia. Ściągnęła mu z nóg sandały i wsunęła je między drzwi, zostawiając kilkunastocentymetrową szczelinę, zbyt wąską, by ktoś mógł się przez nią wydostać, dla wody jednak dostatecznie szeroką. Zdrową ręką wlokąc za sobą bezwładnego Feramo, przy następnych drzwiach wystukała 0911, z uczuciem radosnej ulgi patrząc, jak drzwi się otwierają, ukazując jasno oświetlone pomieszczenie, sprzęt do nurkowania i kwadrat morskiej wody. Tym razem drzwi zablokowała parą płetw.

Ściągnęła galabiję, po czym na kilka sekund znalazła się w krainie niezdecydowania. Czy powinna skoczyć do wody tak jak stoi, czy też raczej wziąć akwalung? Sięgnęła po kamizelkę wypornościową, pas obciążający i butle i nałożyła wszystko.

Już miała skoczyć do wody, gdy jej wzrok padł na wciąż nieprzytomnego Feramo. Wyglądał tak żałośnie, leżąc skulony, jak śpiące, bardzo smutne dziecko. Wyobraziła sobie wszystkich tych apodyktycznych mężczyzn, podporządkowujących sobie świat – Amerykanów, Brytyjczyków, Arabów – jako małe, popieprzone dzieci: aroganccy, terroryzujący wszystkich dookoła Amerykanie, przede wszystkim pragnący błyszczeć na boisku do bejsbola; Brytyjczycy z prywatnych szkół, z fałszywą skromnością udający, że myślą tylko o tym, by zawsze zachować się właściwie; i Arabowie, sfrustrowani, tłamszeni przez własnych rodziców, miotający się wściekle, bo nie ma nic gorszego niż utrata twarzy.

– Bardziej się przyda żywy niż martwy – powiedziała sobie, starając się zapomnieć o prześladujących ją wiecznie odruchach litości.

Nasłuchując, czy ktoś się nie zbliża, ściągnęła z niego ubranie, nie mogąc się powstrzymać, by przez chwilę nie nasycić oczu widokiem pięknego ciała o oliwkowej skórze, i sprawdziła, czy nie ma jakichś ran, które mogłyby zwabić rekiny. Ponieważ był czysty, nałożyła mu kamizelkę i obciążenie, na twarz pełną maskę, po czym wepchnęła go do wody, gdzie unosił się, lekko się kołysząc. Na ścianie znajdował się zawór ciśnieniowy. Chwyciła butlę i rozbiła nią chroniącą go szybkę. Odłamkiem szkła przebiła rurkę. Szum sprężarki natychmiast zmienił natężenie. Spojrzała na widoczną w kwadratowym otworze wodę, na której unosił się Feramo. Jej poziom wyraźnie się podniósł. Super! Wkrótce woda wywoła spięcie w przewodach elektrycznych, co przy takiej ilości sprężonego tlenu może nawet doprowadzić do wybuchu i rozwalić wszystko w drobny mak. A nawet jeśli do tego nie dojdzie, to i tak wszyscy się potopią. Ha!

Zanurzyła się w wodę i wypuściła powietrze z kamizelki Feramo, żeby zszedł głębiej, po czym chwytając uśpionego terrorystę, zaczęła płynąć, ciągnąc go za sobą zdrową ręką, wielce zadowolona, że tym razem role się odwróciły.

„Ależ ja jestem mądra”, pochwaliła się w myślach.

Niestety, nie przyszło jej do głowy, że będzie ciemno. Nurkowanie w nocy, bez światła i z jednym dość nędznym sztylecikiem zamiast harpuna do najlepszych pomysłów z pewnością nie należało. Nie chciała wypłynąć na powierzchnię zbyt blisko brzegu z obawy przed wartownikami Al-Kaidy. Z kolei strach przed rekinami powstrzymywał ją przed wypłynięciem zbyt daleko. Nie chciała też zużyć całego powietrza, bo a nuż znowu będzie musiała zejść pod wodę.

Przez jakieś trzydzieści minut płynęła dokładnie w przeciwną stronę, niż znajdował się brzeg, na głębokości trzech metrów, po czym wypłynęła, tak regulując napełnienie kamizelki Feramo, by unosił się pół metra pod powierzchnią. Zgięła nogi i usiadła na nim. Jeśli rekiny zgłodnieją, mogą zacząć od niego. Wokół siebie widziała jedynie ciemność: żadnych świateł ani łodzi. Może sobie tak siedzieć aż do świtu, pod warunkiem, że nie zjawią się rekiny, tylko co potem? Zastanawiała się, czy nie pozbyć się Feramo, a samej nie dopłynąć do brzegu lub może raczej głębiej w morze. Była tak potwornie zmęczona. Poczuła, że zaczyna zapadać w drzemkę, gdy nagle spod niej wyskoczyło na powierzchnię coś ogromnego i aż nadto żywego.

Загрузка...