Widgett zachowywał się i wyglądał jak – nie przymierzając – sułtan. Kroczył krętymi uliczkami St James's, niezmiernie elegancki w długim kaszmirowym płaszczu, każdego, kto stanął mu na drodze, mierząc spojrzeniem ostrym bądź łagodnym, w zależności od tego, kim był ów śmiałek. Olivia pomyślała, że jako czterdziestolatek musiał prezentować się doprawdy oszałamiająco. Bez trudu wyobraziła sobie, jak wsparta na jego ramieniu, w wieczorowej sukni przemierza te same uliczki, udając się na kolację i dancing do Café de Paris.
– Dokąd idziemy? – spytała, coraz bardziej obawiając się, że Widgett wcale nie pracuje w MI6, ale jest po prostu szaleńcem.
– Nad rzekę, moja droga.
Poprowadził ją labiryntem bocznych uliczek Whitehall, aż w końcu dotarli na Embankment. Czekała tam policyjna barka. Na widok Widgetta policjanci, nie zdradzając najmniejszej nawet ochoty na wpakowanie go do ambulansu w kaftanie bezpieczeństwa, stanęli na baczność. Dodało jej to nieco otuchy.
– Przystojniaki, nie sądzisz? – spytał, pomagając jej wejść na pokład.
– Gdzie jest bezpieczny dom?
– Nie musisz tego wiedzieć – odparł. – Zjedz coś i dobrze się wyśpij. Rano do ciebie przyjdę.
Skinął im z gracją i zniknął w tłumie.
Barka natychmiast odbiła od brzegu i skierowała się na środek Tamizy, nabierając prędkości i podskakując na falach. Gdy płynęli w górę rzeki, na tle rozświetlonego księżycem nieba pojawiły się sylwetki Big Bena i budynków Parlamentu. Olivia stała na dziobie, z mocno bijącym z podniecenia sercem i tematem przewodnim z Jamesa Bonda rozbrzmiewającym w głowie. Ułożyła palce w kształt pistoletu i wyszeptała:
– Pif-paf!
W tej samej chwili łódź gwałtownie podskoczyła na fali i strumień gęstej brązowej wody uderzył Olivię w twarz. Postanowiła resztę podróży odbyć w kabinie.
Wewnątrz siedział policjant po cywilnemu.
– Paul McKeown – przedstawił się. – Jestem łącznikiem Scotland Yardu ze służbami specjalnymi. Jak się pani podoba Widgett?
– Sama nie wiem – odparła. – Kim on jest?
– Też coś. Przecież doskonale pani wie.
– Wiem, że pracuje dla MI6 i że jest powszechnie znanym arabista – powiedziała. – Nic poza tym.
– Absalom Widgett? To prawdziwy szpieg starej daty – James Bond swoich czasów. Chyba wszystkim uwiódł żony i córki. Pracował na całym Środkowym Wschodzie i w Arabii. Zwykle udawał pedała, specjalistę od wschodnich dywanów. Przez lata miał sklep na Portobello Road i kierował katedrą w Oksfordzie. Był absolutnie wybitny. Żywa legenda.
– Teraz też czymś kieruje?
– Kierował. Był naprawdę wysoko postawiony. Ale w latach siedemdziesiątych przestało mu się podobać. W zasadzie nie wiadomo, o co dokładnie poszło – o czyjąś żonę, alkohol, opium czy ideologiczną kłótnię. Wywodził się ze starej szkoły: kolesie w terenie, miejscowi agenci, wiara w instynkt. Według niego nowa technologia to najgorsze, co mogło się przytrafić Wywiadowi. Obojętnie, co się stało, ktoś popełnił błąd. Sekcja arabska nigdy już nie była taka sama, a jego odwołali z emerytury 12 września 2001 roku.
Olivia przytaknęła w zamyśleniu.
– Mógłby mi pan powiedzieć, dokąd mnie wieziecie?
– Nie wolno mi. Proszę się nie martwić. Myślę, że będzie tam pani całkiem wygodnie.
W Hampton Court z barki przesiadła się do helikoptera, który po krótkim locie zmieniła na samochód z przyciemnionymi szybami. Ten powiózł ją wiejskimi drogami Berkshire i Chilterns. Przecięli autostradę M40 i rozpoznała obwodnicę oksfordzką, po czym wjechali w wiejską okolicę Cotswold, gdzie w oknach mijanych pubów i domów widzieli migoczące w kominku płomienie i przytulnie wyglądające wnętrza. Po pewnym czasie droga zaczęła biec wzdłuż wysokich murów wiejskiej posiadłości. Gdy ogromna brama z kutego żelaza powoli się przed nimi rozwarła, Olivia usłyszała chrzęszczący pod kołami żwir, a w światłach samochodu ujrzała długi podjazd. Wyobrażała sobie, że na końcu takiej podróży powita ją w drzwiach lokaj w liberii, ze srebrną tacą pełną Krwawych Mary, lub łysy karzeł w fotelu na kółkach, metalowym pazurem głaszczący hołubionego na kolanach tłustego kocura.
W rzeczy samej powitał ją lokaj, niezwykle dworny mężczyzna w uniformie, który poinformował, że jej bagaże już dotarły, po czym powiódł po kamiennych schodach do imponującego korytarza. Wykładane boazerią ściany zdobiły olejne obrazy, a na piętro prowadziła szeroka klatka schodowa z ciemnego drewna.
Zapytał, czy życzy sobie, aby do pokoju podano jej kolację czy raczej „gorący półmisek”. Nie bardzo wiedziała, co też to może być takiego ten „gorący półmisek”, ale propozycja wydała jej się niezwykle kusząca – wyobraziła sobie pastę z krewetek, grzanki z serem, Gentleman's Relish* i nasączany sherry biszkopt z owocami i śmietaną – powiedziała więc, że i owszem, chętnie się skusi.
* Gentleman's Relish (ang.) – dodatek do potraw, przygotowywany według starej, trzymanej w tajemnicy receptury, w skład której wchodzą sardela, egzotyczne zioła i przyprawy.
Kiedy ujrzała łóżko, cała reszta przestała ją interesować. Wyczerpana, z uczuciem prawdziwej rozkoszy wsunęła się pomiędzy świeżuteńkie białe prześcieradła, z niekłamaną radością odkrywając, iż termofor i pikowana kołdra są ułożone jakby specjalnie dla niej.
Olivii nigdy nie było dane dowiedzieć się, co wchodziło w skład gorącego półmiska. Kiedy otworzyła oczy, okazało się, że nastał ranek, a ona cierpiała na typowy syndrom podróżnika, to znaczy nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Po omacku sięgnęła do nocnej lampki. W pokoju było ciemno, lecz przez szczeliny w grubych zasłonach prześwitywało jasne słońce. Olivia leżała na wielkim łożu z kolumnami i grubymi draperiami z perkalu. Gdzieś w oddali słychać było beczenie owiec. W Hondurasie nie była z całą pewnością.
Spuściła nogi z posłania i usiadła na skraju łóżka. Bolało ją całe ciało. Była odwodniona i czuła się paskudnie. Podeszła do okna, rozsunęła zasłony i roztoczył się przed nią widok na wspaniały ogród w angielskiej wiejskiej posiadłości: trawniki, idealnie przycięte żywopłoty i kamienny taras w kolorze miodu tuż pod jej oknami. Pokryte mchem stopnie, z udającymi greckie wazami po obydwu stronach prowadziły na trawnik, na którym rozstawione były bramki do krokieta. Za trawnikiem rosły kasztany, teraz pozbawione liści, a jeszcze dalej ciągnęły się zielonoszare wzgórza poprzecinane kamiennymi murkami i widać było dym unoszący się z kominów na szarych dachach, skupionych wokół kościelnej wieży.
Odwróciła się i spojrzała na pokój. Jakimś cudem znalazła się w nim jej brązowooliwkowa torba, a w niej wszystkie rzeczy, do których dostarczenia z jej mieszkania zobowiązał się profesor Widgett. Pod drzwiami dostrzegła kopertę. Zawierała mapkę posiadłości, numer, pod który powinna zadzwonić, gdy będzie gotowa na śniadanie, i notatkę o treści: „Zaraz po śniadaniu zgłosić się do pokoju techniczno-operacyjnego”.