9

Chad Tilly powinien był jednak zatrudnić innego pracownika w swoim domu pogrzebowym. Wprawdzie znakomicie załatwił sprawę z dodge’em dartem i jego kierowcą-kamikadze, słuchającym westernowej muzyki, i tę rundę dyrektor wygrał bez trudu, ale Tilly powinien był pamiętać, że kiedy czuł się zrelaksowany i jego uwaga malała, wtedy zwykle dostawał kopa w tyłek. Posuwał się wolniutko do przodu i nagle zachciało mu się jednocześnie zapalić cygaro i pobawić się radiem.

Nie zauważył młodego blondyna w mundurze i bez broni, który nagle zatrzymał cały kondukt, gdyż na horyzoncie, jakby wszystkiego było jeszcze mało, pojawiła się niespodziewanie platforma na kołach, jak na Dzień Niepodległości, która zepchnęła już pierwszą limuzynę z drogi. To wprost niesamowite. Słodki Jezu, to niemożliwe! Tilly z impetem nacisnął na hamulce i w tej samej chwili okazało się, że jego pracownik nie domknął tylnych drzwi karawanu. Trumna w miedzianym kolorze, suto wyłożona w środku atłasem, uderzyła najpierw w ściankę przy szoferce, a następnie odbiła się i rykoszetem rąbnęła w drzwi niczym pocisk ze stopu metali lekkich. Później zaś wraz z zawartością wypadła na chodnik i poturlała się dalej, ponieważ kondukt pogrzebowy znajdował się właśnie na lekkim wzniesieniu.


Brazila nie uczono, jak postępować w takich sytuacjach, więc natychmiast, zanim jeszcze w polu jego widzenia pojawiła się następna platforma, włączył krótkofalówkę. To było straszne. Na jego skrzyżowaniu! To tylko jego wina. Był spocony, a serce waliło mu jak oszalałe, gdy próbował jakoś zaradzić temu największemu na świecie nieszczęściu. Z limuzyn wybiegli mężczyźni w czarnych garniturach, ze złotymi sygnetami i złotymi koronkami w zębach, i rzucili się w pogoń za uciekającą w dół po bulwarze paradną trumną. Boże, nie! Brazil zagwizdał i zatrzymał cały ruch na ulicy, łącznie z dwoma platformami. Potem dołączył do pościgu za trumną, która kontynuowała swoją samotną podróż. Ludzie gapili się na biegnącego policjanta i kibicowali mu.

– Dogonię ją! – krzyknął Andy do facetów w garniturach, przyśpieszając.

Pościg był krótki, porządek został przywrócony, a elegancki mężczyzna, który przedstawił się jako Tilly, oficjalnie podziękował Brazilowi za interwencję.

– Czy mogę jeszcze w czymś pomóc? – zapytał go Brazil, miejski policjant.

– Tak – warknął dyrektor domu pogrzebowego. – Zabierz mi z drogi te pieprzone platformy!

Platformy usunięto, aby zrobić miejsce, i przez godzinę żadna z nich nie drgnęła ani o centymetr. Nikt z gapiów nie poszedł do domu, za to przyszło wielu innych. To była najlepsza Parada Wolności w historii Charlotte.


Jeannie Goode, szefowa sekcji patroli, nie podzielała tego entuzjazmu, gdyż podlegała jej także kontrola ruchu drogowego, a uciekająca trumna to nie było coś, o czym chciałaby usłyszeć w wieczornych wiadomościach. Zamierzała osobiście wyjaśnić tę sprawę, ale trochę później. Wzięła swoją lekką torebkę z miękkiej skóry i poszła na parking. Miasto płaciło dziewiętnaście dolarów miesięcznie za to miejsce do parkowania. Miała zwyczaj przyjeżdżać do pracy własnym samochodem, czarną miatą.

Wsiadła do wozu, otworzyła torebkę, z której wyciągnęła perfumy Obsession i obficie się nimi spryskała. Przeczyściła też zęby suchą szczoteczką. Poprawiła trochę włosy i wrzuciła wsteczny bieg. Lubiła, gdy silnik warczał. Ruszyła w stronę Myers Park, najbogatszej i najstarszej dzielnicy, gdzie stały okazałe rezydencje z dachami pokrytymi dachówką, a podwórka i chodniki wokół były wyłożone kostką brukową, aby nie dotarł tu brud miasta.

Zbudowany z szarego kamienia kościół metodystów w Myers Park wznosił się na horyzoncie jak zamek. Jeannie Goode nigdy nie była tam na mszy, ale doskonale znała przylegający do niego parking, ponieważ regularnie się na nim modliła. Brent Webb miał przerwę po wiadomościach o szóstej wieczorem i jego porsche stało pod drzewem magnolii w kącie parkingu. Zgasił silnik w samochodzie, chociaż inny już się rozgrzewał. Reporter wyszedł z auta, rozejrzał się w jedną i drugą stronę, jakby miał zamiar przejść przez ulicę, i wślizgnął się do wozu szefowej patroli.

Bardzo rzadko rozmawiali, chyba że miała dla niego jakąś sensacyjną wiadomość, o której powinien wiedzieć. Ich usta zwarły się, ssały, gryzły i atakowały, podobnie jak języki i ręce. Prowadzili się nawzajem tam, gdzie żadne z nich nigdy nie było, i za każdym razem odbywało się to bardziej prymitywnie i nietypowo. Nawzajem podniecali się swoim szaleństwem i siłą. Webb miał sekretne fantazje o Jeannie w mundurze, jak błyskawicznym ruchem wyciągała kajdanki i pistolet. Ona lubiła oglądać go w telewizji, gdy była sama w domu i smakowała każdą sylabę, którą wypowiadał, cytując światu jej słowa, o czym wiedzieli tylko oni.

– Domyślam się, że słyszałeś o kłopotach z trumną. – Jeannie Goode mówiła z trudem, i – Jakich? – zapytał Webb, który nigdy o niczym nie wiedział, jeśli nie ukradł informacji lub nie dotarł do niego jakiś przeciek.

– Nieważne.

Oddychali ciężko, w radiu śpiewały Pointer Sisters. Męczyli się na przednim siedzeniu, tak manewrując, aby nie uszkodzić skrzyni biegów. Przez przednią szybę widać było rozświetlone niebo nad miastem, na którego tle rysowała się sylwetka US-Bank Corporate Center, symbolu dobrego humoru Webba. Odpiął stanik Jeannie, chociaż nie wiedział, czemu tak się trudzi. Wyobraził ją sobie w krawacie i w policyjnym pasie i jego podniecenie wzrosło.

Policjantka Jenny Frankel także czuła się podniecona, ponieważ była młoda i entuzjastycznie nastawiona do swojej pracy. Szukała guza, prosiła się o niego, a wręcz modliła, kiedy więc zauważyła dwa samochody stojące w oddalonym kącie na parkingu przy kościele metodystów w Myers Park, postanowiła sprawdzić, co się tam dzieje. Po pierwsze, chór miał zajęcia wczoraj, a spotkania AA odbywały się zawsze w czwartki. Poza tym handlarze narkotyków byli wszędzie i niczego się nie bali. Cholera, to przecież jej obowiązek. Oczyści to miasto, odda je z powrotem skromnym i ciężko pracującym ludziom, nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz, jakiej w życiu dokona.

Zaparkowała w cieniu, skąd nie było jej widać. Stała jednak na tyle blisko, że widziała jakiś ruch na przednim siedzeniu ostatniego modelu czarnej miaty, która wydawała jej się dziwnie znajoma. Policjantka podejrzewała, sugerując się fryzurami, że w środku jest dwóch mężczyzn. Wpisała numery rejestracyjne do terminalu w radiowozie i cierpliwie czekała, obserwując, jak dwaj geje całują się i pieszczą namiętnie. Kiedy na ekranie pojawiły się nazwiska zastępczyni komendantki Jeannie Goode i Brenta Webba, Jenny Frankel pośpiesznie opuściła swój punkt obserwacyjny. O tym, co zobaczyła, nie powiedziała nikomu poza sierżantem, z których umawiała się kilka razy w tygodniu na drinka. Sierżant także powiedział o tym tylko jednej osobie i w taki dyskretny sposób plotka docierała do coraz większej liczby ludzi.


Brazil miał za sobą długi dzień, ale nie chciał wracać do domu. Po pracy na skrzyżowaniu przebrał się i spędził osiem godzin w redakcji „Observera”. Dochodziła pierwsza w nocy. Czas płynął mu bardzo wolno. Pokręcił się trochę po drukarni, przyglądając się wstępnej fazie wędrówki gazety do jej końcowego miejsca przeznaczenia, jakim były psie budy i pojemniki z makulaturą. Patrzył na drukujące się egzemplarze jak zahipnotyzowany, chociaż tym razem nie mógł zobaczyć swojego nazwiska, ponieważ napisał jedynie krótką wzmiankę w dziale miejskim o wypadku w Mint Hill, w którym zginął przechodzień. Ofiarą był pijak i redaktor nocnej zmiany uznał, że wystarczy mała notka.

W końcu Brazil wsiadł do BMW i ruszył w stronę Trade Street. O tej porze nocy w mieście nie było bezpiecznie, doskonale o tym wiedział. Przejechał obok stadionu i stacji przekaźnikowej Duke Power i zatrzymał się w ślepej uliczce West Third. Stał tam stary, rozpadający się budynek, który wydawał się jeszcze straszniejszy niż późna pora. Andy siedział chwilę i rozmyślał o dokonanym tu morderstwie. Był przekonany, że ktoś musiał słyszeć strzały z pistoletu. Gdzieś był ktoś, kto wiedział. Brazil nie zgasił silnika. Sig Sauer leżał między przednimi fotelami, w zasięgu ręki.

Po chwili wysiadł i zaczął kręcić się po okolicy, oświetlając sobie drogę latarką. Był zdenerwowany, jakby się obawiał, że ktoś go obserwuje. Krew na chodniku zrobiła się już czarna, zlizywał ją jakiś opos. W świetle latarki oczy zwierzęcia jarzyły się bielą. Natychmiast zauważył intruza i czmychnął. W gałęziach drzew roiło się od owadów, błyszczały świetliki. W oddali słychać było przejeżdżający pociąg. Andy’emu po plecach przebiegły ciarki. Czuł w tym miejscu morderstwo. Wyczuwał złą energię, która kłębiła się tu, wiła i czekała, aby znowu się uaktywnić. Wszystkie te morderstwa były pospolite, popełnione z zimną krwią. Brazil wierzył, że potwór, który ich dokonywał, znany był ludziom nocy, ale strach nie pozwalał im tego ujawnić.

Brazil nie pochwalał prostytucji. Jego zdaniem za takie rzeczy nie powinno się płacić. Świadomość, że jest inaczej, wywoływała u niego przygnębienie, ponieważ wyobrażał sobie, co musi czuć nieatrakcyjny facet w średnim wieku, który wie, że nie zechce go żadna kobieta, jeśli jej za to nie zapłaci. Andy wyobrażał sobie również, co czuje kobieta, która obsługuje mężczyzn, aby mieć za co nakarmić dziecko, siebie lub uniknąć kolejnego lania, jakie sprawia jej alfons. Potworne niewolnictwo, przerażające i trudne do pojęcia. Aktualnie jednak Brazil nie miał najmniejszych złudzeń co do kondycji człowieka, biorąc pod uwagę fakt, że to nieludzkie zachowanie nie zmieniło się ani trochę od początku świata. Wyglądało na to, że zmianie uległ jedynie sposób życia i komunikowania się ludzi ze sobą oraz rodzaj broni, jakiej w stosunku do siebie używali.

Andy wsiadł do wozu i odjechał. Na poboczu drogi numer 277 zauważył jedną z tych żałosnych postaci. Spacerowała powolnym krokiem, z wypiętym biustem, ubrana w obcisłe dżinsy i skąpą, białą bluzeczkę robioną na drutach. Młoda prostytutka była wytatuowana i nie nosiła stanika. Brazil zwolnił i napotkał jej tępe spojrzenie, bez cienia strachu. Chociaż musiała być mniej więcej w jego wieku, prawie nie miała przednich zębów. Usiłował wyobrazić sobie, że z nią rozmawia i zabiera do swojego samochodu. Zastanawiał się, czym jest seks: skradzionym ogniem i mistycznym przeżyciem, chorą gorączką, która pozwala ludziom czuć władzę, jej nad nim, jego nad nią, choćby nawet przez ów jeden ciemny, poniżający moment. Wyobrażał sobie, jak ta dziewczyna naśmiewa się z klientów i nienawidzi ich, tak samo jak nienawidzi siebie samej i całego świata. Obserwował prostytutkę w tylnym lusterku, a ona też na niego patrzyła z lekkim, figlarnym uśmiechem, jakby czekając, aż chłopak podejmie decyzję. Kiedyś mogła być całkiem ładna. Brazil dodał gazu, widząc, jak zatrzymuje się obok niej jakaś furgonetka.

Następnego wieczora znowu był na ulicy, ale rzeczywistość wydawała mu się jakaś inna, dziwna i z początku myślał nawet, że to wybryk jego wyobraźni. Od chwili gdy wyjechał swoim BMW z redakcji, wszędzie napotykał policjantów w nieskazitelnie białych wozach patrolowych. Obserwowali go i jeździli za nim, aż powiedział sobie, że to nie może być prawda. Po prostu był zmęczony i wyobraźnia płatała mu figle. Wieczór toczył się leniwie, w informacjach dla prasy nie było żadnych raportów, chyba że Webb zdążył je już ukraść. Na skanerze też nie znalazł interesujących zgłoszeń, aż do chwili, gdy pojawiła się wiadomość o pożarze. Brazil nie tracił czasu. Ogień był potężny, widoczny na nocnym niebie w okolicach sektora Adam One, niedaleko miejsca, gdzie zbiegały się Nations Ford i York Roads. Andy poczuł, że rośnie mu poziom adrenaliny i ogarnęła go nerwowa energia. Za wszelką cenę chciał jak najszybciej znaleźć się na miejscu, gdy nagle usłyszał za sobą policyjną syrenę. Spojrzał w tylne lusterko.

– Cholera – zaklął.

Po chwili siedział już na miejscu dla pasażera w policyjnym radiowozie, odbierając mandat. Pożar dopalał się bez niego.

– Mam zepsuty szybkościomierz – próbował się tłumaczyć w taki trywialny sposób.

– Proszę go zreperować.

Policjantka nie była do niego przychylnie nastawiona i bardzo opieszała.

– Czy mogłaby się pani pośpieszyć? – grzecznie zapytał Andy. – Muszę przygotować materiał do gazety.

– Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej, zanim złamał pan przepisy.

Wcale nie była miła.


Pół godziny później połączył się przez radio z gazetą, opuszczając już miejsce pożaru, który trawił opuszczony budynek. Płomienie jeszcze tańczyły na dachu, podczas gdy strażacy pompowali strumienie wody przez wybite szyby w oknach. W górze huczał helikopter z ekipą telewizyjnych wiadomości. Brazil informował redaktora działu miejskiego, co się zdarzyło.

– Niezamieszkany, stary magazyn. Brak ofiar – mówił do mikrofonu.

W tylnym lusterku zauważył jadący za nim radiowóz. To nie do wiary. Kolejny policjant miał go na oku.

– Tylko kilka linijek. – Usłyszał przez radio polecenie redaktora.

Z tym nie będzie problemów, ale w tej chwili miał ważniejsze problemy. Nie chodziło o wyimaginowane zagrożenie, nie mógł już sobie pozwolić na więcej mandatów czy punktów karnych. Zaczął prowadzić wóz w taki sposób, w jaki grywał w tenisa, serwując to tu, to tam, ścinając i wysyłając podkręconą piłkę nad głowę rywala. Co za dupki, pomyślał, gdy radiowóz wciąż siedział mu na ogonie. Jak wszyscy, Andy mógł znieść dużo, ale bez przesady.

– A więc tak – warknął.

Radiowóz jechał za nim prawym pasem. Brazil prowadził ze stałą prędkością i w pewnej chwili skręcił w lewo, w Runnymede Lane. Patrol jechał tuż za nim. Oba samochody zwolniły, zatrzymując się na czerwonym świetle. Andy nie oglądał się i nie zdradzał w żaden inny sposób, że jest świadomy problemu. Na pozór był zupełnie opanowany i usiłował nastroić radio, którego od lat nie używał. W ostatniej chwili przejechał na lewy pas, a policjant stanął obok niego, chłodno się uśmiechając. Brazil odwzajemnił uśmiech. Podstęp się udał. Był gotowy do walki. To wojna! Nie było odwrotu. Błyskawicznie ocenił sytuację. Oficer Martin, uzbrojony w służbową czterdziestkę, strzelbę i pistolet 350 V8, nie musiał myśleć.

Światła zmieniły się na zielone i Brazil wrzucił w swoim starym samochodzie luz, a następnie dodał gazu, jakby chciał wylecieć w kosmos. Oficer Martin także dodał gazu, tylko że jego potężnej mocy ford musiał jechać prosto. Był dopiero w połowie skrzyżowania, gdy Brazil kończył swój skręt w kształcie litery U i wjeżdżał w Barclay Downs. Następnie skręcił w Morrison i wybrał krętą uliczkę, kończącą się w ciemnej alejce w samym środku Southpark Mail, obok Dumpster.

Serce waliło mu jak młotem, gdy wreszcie się zatrzymał i wyłączył światła. Do głowy przychodziły mu różne dziwne myśli i podejrzenia. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby ten policjant go tu znalazł. Czy zatrzymałby go za ucieczkę, zaaresztował? Czy pojawiłby się tu z innymi gliniarzami, aby dać mu wycisk w miejscu takim jak to, ciemnym i opuszczonym, gdzie nie przechodzi żaden obywatel z kamerą wideo? Domysły przerwał nagle alarm antywłamaniowy, który zawył niespodziewanie jak syrena, zakłócając ciszę. W pierwszej chwili Andy pomyślał, że ma to jakiś związek z jego ucieczką, ale zaraz potem zauważył, jak tylne drzwi jakiegoś sklepu otworzyły się z hukiem i uderzyły o ścianę. Wybiegli z nich dwaj młodzi ludzie, obładowani sprzętem elektronicznym, który ukradli właśnie w Radio Shack.

– Dziewięćset jedenaście! – krzyknął Brazil do mikrofonu, łączącego go z redakcją.

Dopiero po chwili zorientował się, z kim się połączył.

– Co się stało? – odezwał się głos redaktora.

Brazil włączył światła w samochodzie i ruszył w pościg. Złodzieje byli w kłopocie, musieli uciekać, z trudem dźwigając swoje łupy. Najpierw upuścili mniejsze pudełka, walkmany, przenośne odtwarzacze płyt kompaktowych i modemy komputerowe. Andy miał wrażenie, że tych dwóch uparło się taszczyć miniaturowe telewizory aż do samego końca. Jeszcze raz połączył się przez radio z redakcją. Tym razem polecił redaktorowi zadzwonić pod numer dziewięćset jedenaście i położyć słuchawkę przy odbiorniku radiowym, aby dyżurny słyszał, co mówił Brazil.

– Kradzież z włamaniem w toku. – Wyrzucał z siebie słowa z szybkością pistoletu maszynowego, cały czas kontynuując pościg. – Southpark Mail. Dwaj młodzi mężczyźni uciekają na wschód Faindew Road. Gonię ich. Poślijcie kogoś na zaplecze sklepu Radio Shack, aby pozbierał to, co zgubili, zanim zrobi to ktoś inny.


Złodzieje przebiegli przez parking i zniknęli w ciemnej uliczce. Brazil podawał przez radio pozycje, depcząc im po piętach jak owczarek collie, pilnujący stada owiec. Żaden z tych chłopców nie mógł jeszcze legalnie kupić piwa, obaj palili trawkę, kradli, kłamali i odsiadywali różne wyroki, odkąd tylko odrośli od ziemi. Obaj byli w kiepskiej formie. Skakać i wygłupiać się z kolegami na rogu ulicy to jedno, ale biec co sił między domami to zupełnie coś innego. Devon czuł, że zaraz pękną mu płuca. Pot zalewał mu oczy. Nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa i o ile nie miał omamów wzrokowych, widział pulsujące czerwononiebieskie światła swojego dzieciństwa, które zbliżały się jak statki UFO ze wszystkich kątów galaktyki.

– Człowieku! – wychrypiał Devon. – Zostawmy to! Uciekajmy!

– Uciekamy, facet!

Jeśli chodzi o Ro, którego imię było skrótem od czegoś, czego nikt nie pamiętał, za nic w świecie nie oddałby tego, co już trzymał w ramionach. Z samego telewizora miałby za co żyć przez tydzień, no chyba że zamieniłby go na nowy pistolet, tym razem na taki z kaburą. Wykonany z nierdzewnej stali rewolwer typu Smith & Wesson o lufie długości dziesięciu centymetrów, który miał zatknięty z tyłu za szerokie spodnie, mógł lada chwila wypaść. Ro czuł to, a pot zalewający mu oczy mącił ostrość widzenia. Wokół rozbrzmiewały głośno policyjne syreny.

– Cholera – zaklął.

Rewolwer zsunął się do spodni i powoli przemieszczał się w dół. Boże, Ro miał nadzieję, że nie postrzeli się w intymne miejsce. Nie przeżyłby tego. Broń prześlizgnęła się przez nogawki obszernych bokserek i zjeżdżała w dół wzdłuż jego uda, kolana, aby w końcu wysunąć się tuż nad skórzanym butem marki Fila. Usiłował się jej pozbyć, potrząsając nogą. Nie było to łatwe, biorąc pod uwagę, że ścigała ich połowa departamentu policji w Charlotte i jakiś szalony biały facet w BMW, który go o mały włos nie przejechał. Rewolwer z brzękiem wypadł na chodnik i w tym samym momencie krąg białych samochodów z pulsującymi światłami zamknął im drogę ucieczki. Dwaj złodzieje po prostu stanęli w miejscu jak wryci.

– Cholera – powtórzył Ro.


Gwoli sprawiedliwości, nagrodą dla Brazila za jego istotny wkład w pracę policji miejskiej powinna być satysfakcja z zaskoczenia włamywaczy i ścigania ich aż do chwili, gdy pojawiły się policyjne radiowozy. Okazało się jednak, że nie miał do tego prawa. Tej nocy pracował dla redakcji i nie potrafił przekonywająco wytłumaczyć, czemu parkował w ciemnej uliczce za sklepem Radio Shack, w czasie gdy dokonano włamania. Policjantka Weed ciągle do tego wracała, przesłuchując Brazila na przednim siedzeniu radiowozu.

– A więc wyjaśnijmy to raz jeszcze – powiedziała. – Dlaczego siedział pan tam z tyłu, ze zgaszonymi światłami?

– Wydawało mi się, że jestem śledzony – po raz kolejny cierpliwie tłumaczył jej Brazil.

Policjantka przyglądała mu się i nie miała zielonego pojęcia, co z nim zrobić. Wiedziała tylko, że dziennikarz kłamał. Oni wszyscy byli tacy sami. Mogłaby się założyć, że ten facet zaparkował tam samochód, aby się zdrzemnąć podczas pracy lub dogodzić sobie albo popalić trawkę, a może wszystko po kolei.

– Śledzony przez kogo? – Funkcjonariuszka trzymała na kolanach notes, w którym spisywała raport.

– Jakiegoś faceta w białym fordzie – wyjaśnił Brazil. – To nie był nikt, kogo znam.

Kiedy odjeżdżał wreszcie z Southpark, było już bardzo późno. Nikt z policjantów ani słowem mu nie podziękował. Z obliczeń Andy’ego wynikało, że została mu jeszcze godzina wolnego czasu. Potem będzie musiał wrócić do redakcji, aby opisać to, co zauważył podczas swojego ośmiogodzinnego dyżuru na mieście, a nie było tego wiele.

Znajdował się blisko Myers Park, gdzie zdarzył się ten straszny wypadek z udziałem policjantki Michelle Johnson, i miał niejasne wrażenie, że tamten ponury wieczór i jej osoba wciąż go prześladują. Wolno przejeżdżał obok rezydencji na Eastover, próbując sobie wyobrazić, kto tam mieszkał i co ci ludzie czuli po wypadku, w którym zginęli ich sąsiedzi. Rodzina Rollinsów mieszkała niedaleko, tuż za rogiem, obok Mint Museum. Brazil zatrzymał się przed ich domem z białych cegieł, pokrytym dachem z miedzianej blachy. Obserwował posesję, nie wychodząc z samochodu. Przed domem paliło się światło, ale mogło się przydać jedynie włamywaczom, ponieważ w domu nikogo nie było i nikt już do niego nie wróci. Pomyślał o matce, ojcu i trojgu dzieci, którzy zginęli w jednej straszliwej chwili, gdy ich linie życia przypadkowo skrzyżowały się ze śmiertelną drogą i wszystko przepadło.

Nieczęsto spotykał się z sytuacjami, gdy bogaci ludzie ginęli w wypadkach samochodowych lub strzelaninie. Znacznie częściej zdarzało się, że spadały ich prywatne samoloty. Przypomniał sobie też, że w latach osiemdziesiątych w Myers Park grasował seryjny gwałciciel. Brazil wyobraził sobie młodego człowieka w kapturze, który pukał do drzwi, aby zgwałcić jakąś samotną kobietę. Czy to nienawiść prowadziła do takiego okrucieństwa? Nienawiść do bogatych? Przejeżdżając wolno obok rozświetlonych okien, usiłował wczuć się w psychikę takiego młodego przestępcy.

W pewnej chwili uświadomił sobie, że gwałciciel robił zapewne dokładnie to samo, co on tej nocy. Czaił się, podglądał, tylko prawdopodobnie na piechotę. Szpiegował i układał plany, a rzeczywiste okrucieństwo było tylko produktem ubocznym jego fantazji. Andy nie umiał sobie wyobrazić niczego gorszego od gwałtu seksualnego. W swoim krótkim życiu doznał wystarczająco wielu poniżeń od różnych prymitywów, aby bać się gwałtu tak samo mocno jak kobiety. Do tej pory nie zapomniał słów, które usłyszał kiedyś od Briddlewooda, szefa ochrony w Davidson. „Nigdy nie daj się wsadzić do więzienia, chłopcze. Przez cały czas nie byłbyś w stanie stać prosto”.

Wypadek zdarzył się tam, gdzie zbiegały się obie Queens Road i Selwyn. Brazil natychmiast rozpoznał to miejsce. Nie spodziewał się jednak, że na poboczu stać będzie jakiś samochód. Był to nissan.

Gdy podjechał bliżej, zaskoczył go widok policjantki Michelle Johnson, która siedziała w środku i płakała. Zaparkował w pobliżu, wysiadł z samochodu i ruszył w stronę wozu policjantki. Szedł pewnym krokiem, jakby odpowiadał za to, co się tu działo. Zajrzał przez szybę od strony kierowcy i nagle poczuł wzruszenie na widok zapłakanej kobiety. Serce zaczęło mu mocniej bić. Policjantka nie spodziewała się tu nikogo o tak późnej porze i schwyciła pistolet, ale zaraz rozpoznała w nim dziennikarza, którego widziała już rano. Ochłonęła, ale ogarnęła ją wściekłość. Opuściła szybę w oknie.

– Odpieprz się ode mnie! – zawołała.

Patrzył na nią, niezdolny do najmniejszego ruchu. Michelle Johnson zapaliła silnik.

– Sępy! Pieprzone sępy! – zawołała.

Brazil stał bez ruchu, osłupiały. Zachowywał się tak dziwnie i nietypowo, jak na dziennikarza, że policjantka się uspokoiła. Odeszła jej ochota, aby odjechać, i oboje przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

– Chcę pani pomóc – powiedział bezbarwnym głosem Andy.

Światło ulicznej latarni skrzyło się na potłuczonym szkle i wsiąkało w ciemne plamy na chodniku. Ukazywało też pokiereszowane drzewo, na którym rozbił się mercedes. Pojawiły się świeże łzy. Michelle wytarła twarz dłońmi, a jej upokorzenie dopełniło się, gdy młody dziennikarz nie spuszczał z niej wzroku. Skuliła się i jęknęła, przytłoczona rozpaczą i świadomością, że pistolet mógłby położyć temu kres.

– Gdy miałem dziesięć lat – powiedział Andy – mój ojciec służył w tutejszej policji. Był mniej więcej w twoim wieku, gdy zginął na służbie. Czułem się wtedy podobnie jak ty.

Młoda kobieta spojrzała na niego i pociągnęła nosem.

– Ósma dwadzieścia dwie wieczorem, dwudziesty dziewiąty marca. Niedziela. Powiedzieli, że to jego wina – kontynuował Brazil drżącym głosem. – Był po cywilnemu, ścigał skradziony samochód, wyjechał poza swój rewir. Pomoc nie nadeszła w porę. Zrobił, co mógł, ale… – Przerwał i przełknął ślinę. – Nie miał szansy, aby opowiedzieć, co się właściwie stało. – Popatrzył w ciemność, wściekły na ulicę i noc, że wtedy zrabowano także część jego życia. Uderzył pięścią w dach wozu. – Mój ojciec nie był złym gliną! – zawołał.

Michelle Johnson milczała, czując w sobie okropną pustkę.

– Wołałabym być na jego miejscu – wyznała po chwili. – Wolałabym nie żyć.

– Nie. – Andy pochylił się, aby spojrzeć jej w oczy. – Nie. – Zobaczył jej lewą rękę, zaciśniętą na kierownicy, i ślubną obrączkę na palcu. Ścisnął ramię policjantki. – Nie zostawiaj nikogo – powiedział.

– Oddałam dziś odznakę – wyznała.

– Zmusili cię do tego? – spytał z oburzeniem. – Nie ma dowodu, że…

– Nikt mnie nie zmuszał. Sama tak chciałam – przerwała mu. – Uważają mnie za potwora. – Załkała.

Brazil wyprostował się nagle.

– Możemy to zmienić – zaproponował. – Pomogę ci.

Otworzyła drzwi samochodu i wsiadł do środka.

Загрузка...