2

Największą jednostką w departamencie policji miasta Charlotte była sekcja patrolowa, ale dochodzeniówka miała najtrudniejsze, najbardziej karkołomne zadania, tak przynajmniej uważała Virginia West. Obywatele interesowali się włamaniami, gwałtami i morderstwami, śledząc z niepokojem postępy w śledztwie, i narzekali, jeśli bandytów nie chwytano natychmiast po popełnieniu przestępstwa. Telefon na biurku Virginii dzwonił bez przerwy.

Kłopoty zaczęły się trzy tygodnie temu, gdy Jay Rule, biznesmen z Orlando, przyleciał do miasta na spotkanie fabrykantów tekstyliów. Kilka godzin po tym, jak opuścił lotnisko w wynajętym maksimie, puste auto odnaleziono na ciemnym, pustym placu przy South College Street, w samym centrum miasta. W samochodzie włączony był sygnał alarmowy informujący o otwartych drzwiach od strony kierowcy i zapalonych światłach. Walizka i torba podręczna leżały na tylnym siedzeniu. Pieniądze, biżuteria, telefon komórkowy, pager i kto wie, co jeszcze, zniknęły.

Jay Rule, lat trzydzieści trzy, został trafiony w głowę pięcioma kulami z pistoletu czterdziestkipiątki, załadowanego morderczą, wydrążoną amunicją, zwaną „Silvertips”. Ciało wciągnięto w zarośla, spodnie i bieliznę miał ściągnięte do kolan, a na genitaliach wymalowany jaskrawopomarańczową farbą w sprayu kształt przypominający klepsydrę. Ani policjanci, ani agenci FBI niczego podobnego nigdy przedtem nie widzieli. Tydzień później zdarzył się podobny wypadek.

Kolejne morderstwo miało miejsce dwie przecznice dalej, przy West Trade Street, na tyłach lokalu Cadillac Grill, zamkniętego tamtego wieczora z powodu morderstwa. Jeff Calley miał czterdzieści cztery lata i był pastorem baptystą. Przyjechał do Charlotte z Knoxville, w stanie Tennessee. Chciał załatwić w mieście pewną sprawę. Przeprowadzał swoją leciwą matkę do domu spokojnej starości „Pod Sosnami” i na czas trwania wszystkich formalności miał się zatrzymać w hotelu Hyatt. Nigdy tam się nie zameldował. Późno w nocy znaleziono wynajętą przez niego jettę, drzwi były otwarte, alarm działał, ten sam modus operandi.

Trzy tygodnie później koszmar się powtórzył, gdy do miasta przyjechał z Atlanty pięćdziesięciodwuletni Cary Luby. Virginia rozmawiała właśnie o tym morderstwie przez telefon, gdy w drzwiach jej pokoju pojawił się Brazil. Nie widziała go, była zbyt zajęta przeglądaniem wstrząsających fotografii z miejsca zbrodni i dyskutowała przy tym gwałtownie z zastępcą prokuratora okręgowego.

– To nie było tak, nie wiem, skąd to wytrzasnąłeś, rozumiesz? Został zabity kilkoma strzałami w głowę, z bliskiej odległości. Czterdziestkapiątka, załadowana amunicją Silvertips…Tak, tak, dokładnie. W odległości kilku przecznic od siebie. – Najwyraźniej zaczynała się irytować. – Chryste Panie, oczywiście, że posłałam w tamtą okolicę tajniaków, mają się pokręcić, pogadać z prostytutkami i naganiaczami, a w ogóle mieć oczy szeroko otwarte. Co ty sobie myślisz?

Przełożyła słuchawkę do drugiej ręki, zastanawiając się, po co w ogóle zakłada klipsy, wściekła, że ktoś śmie kwestionować jej profesjonalizm. Rzuciła okiem na zegarek, przeglądając kolejne zdjęcia. Zatrzymała się przy tym, na którym widać było wyraźnie namalowaną klepsydrę, a właściwie pomarańczową ósemkę. Podstawa znajdowała się ponad genitaliami, górna część sięgała brzucha ofiary. To robota szaleńca. Zastępca prokuratora okręgowego nadal pytał o szczegóły dotyczące śledztwa i Virginia zaczęła już tracić cierpliwość. Ten dzień i tak już był spieprzony.

– Tak jak inni – odpowiedziała z naciskiem. – Wszystko. Portfel, zegarek, obrączka. – Przez chwilę słuchała. – Nie. Nie. Żadnych kart kredytowych, niczego z nazwiskiem ofiary… Dlaczego? Bo zabójca jest inteligentny, ot co. – Westchnęła, i zaczęła nerwowo kiwać głową. – Na rany Chrystusa. John, właśnie o to mi chodzi! Jeżeli byłby to zwykły złodziej samochodów, to dlaczego nie zabrał tego wypożyczonego thunderbirda? Nie ukradziono żadnego samochodu.

Odwróciła się na obrotowym krześle i omal nie upuściła słuchawki, gdy zobaczyła w drzwiach młodego gliniarza wolontariusza, spiesznie robiącego notatki. Ten skurczybyk rozglądał się po jej gabinecie, zapisując każde słowo dotyczące najbardziej sensacyjnych, przerażających morderstw, jakie zdarzyły się w tym mieście. Jak dotąd, szczegóły zbrodni nie trafiły do prasy, bo wokół sprawy narastała coraz silniejsza presja polityczna.

– Muszę kończyć – oznajmiła kategorycznie Virginia. Rzuciła słuchawkę na widełki, przerywając rozmowę z zastępcą prokuratora okręgowego, i przeszyła Brazila groźnym spojrzeniem. – Zamknij drzwi – poleciła lodowatym głosem, który mógłby zmrozić każdego, kto dla niej pracował lub spodziewał się aresztowania.

Brazil podszedł spokojnie do biurka. Nie miał zamiaru dać się zastraszyć tej biurokratce grubego kalibru, która już go oszukała. Rzucił jej na blat skradzione raporty.

– Co ty wyprawiasz? – zapytała porucznik West.

– Jestem Andy Brazil z „Observera” – przedstawił się z zimną uprzejmością. – Webb grzebie w policyjnych papierach. Mówię na wypadek, gdyby to panią interesowało. Poza tym potrzebuję radia. Miałem się z panią spotkać o czwartej.

– I co? Miałeś podsłuchiwać? – Odsunęła krzesło od biurka i wstała. – Mam wrażenie, że już zdobyłeś swój materiał.

– Będę potrzebował radia – powtórzył jeszcze raz Brazil, ponieważ nie potrafił sobie wyobrazić, że na ulicy nie będzie mógł się kontaktować z dyspozytorem.

– Zapewniam cię, że nie. Możesz mi zaufać – odpowiedziała Virginia.

Z wściekłością upchnęła do torby akta i zamknęła ją z trzaskiem. Złapała swój notes i ruszyła w kierunku drzwi. Brazil deptał jej po piętach.

– Jesteś irytujący – rzuciła w jego stronę, jakby ten młody mężczyzna w mundurze drażnił ją od zawsze. – Jak każdy inny dupek stamtąd. Daj im trochę, to zechcą więcej. Nikomu nie można ufać.

Nie wyglądała tak, jak Brazil sobie to wyobrażał. Nie miał pojęcia dlaczego, ale oczekiwał, że zastępczyni komendant Hammer będzie otyłą i arogancką kobietą z płaskim biustem i kwadratową, męską twarzą oraz zniszczonymi włosami. Tymczasem nie. Pani porucznik West ważyła jakieś pięćdziesiąt sześć, pięćdziesiąt siedem kilogramów, miała ciemnorude włosy do szyi i drobnokościstą budowę ciała. Można powiedzieć, że była przystojna, a z pewnością atrakcyjna. Miała znakomitą figurę, bez jednego zbędnego grama tłuszczu, chociaż chyba jej na tym nie zależało. Jemu jednak bynajmniej nie wydawała się pociągająca, lecz raczej niemiła.

Otworzyła szklane drzwi, prowadzące na parking, i ruszyła w stronę swojej nieoznakowanej crown victorii.

– Mówiłam wszystkim, że to zły pomysł, ale czy ktoś mnie słuchał? – Zaczęła szukać kluczyków.

– A pani by posłuchała? – zapytał Brazil. Zamilkła i spojrzała na niego. Po chwili otworzyła samochód, ale Brazil przytrzymał ręką drzwiczki.

– Byłoby miło, gdybym mógł liczyć na uczciwy proces. – Wyciągnął w jej stronę notatnik, pokazując zapiski, które zrobił, gdy była zajęta rozmową. – Opisywałem pani gabinet i panią – oświadczył tonem zastępcy prokuratora okręgowego, z którym rozmawiała przez telefon.

Nie musiała długo patrzeć w pokazane notatki, aby zrozumieć, że źle go oceniła. Westchnęła, cofnęła się o krok i obrzuciła wolontariusza taksującym spojrzeniem, zastanawiając się, jak to możliwe, aby dziennikarz był ubrany tak jak on. Dokąd zmierza policja? Judy Hammer naprawdę straciła głowę. Brazila powinno się aresztować za odgrywanie roli policjanta, taka była prawda.

– Gdzie mieszkasz? – zapytała.

– W Davidson.

Świetnie. A zatem najbliższe półtorej godziny będą mogli spędzić w drodze do Davidson i z powrotem. Już ona postara się jeszcze wydłużyć ten czas. Im później wyjadą na ulice, tym lepiej. Wsiadając do samochodu, prawie się uśmiechała.

– Pojedziemy najpierw do ciebie, żebyś się przebrał – oznajmiła.

Przez jakiś czas nie odzywali się do siebie. Policyjne radio mrugało światełkami, dyspozytorzy i policjanci niemal bez przerwy nadawali bieżące komunikaty. Przenośny terminal danych sygnalizował zgłoszenia i wyświetlał na monitorze adresy i potrzebne informacje. Virginia i Brazil jechali przez miasto w godzinie szczytu. Zanosiło się na deszcz. Andy wyglądał przez okno. Zdjął krawat od policyjnego munduru i rozpiął kołnierzyk koszuli. Czuł się głupio i uważał, że potraktowano go niesprawiedliwie.

– Jak długo pracujesz w „Observerze?” – zapytała porucznik West.

Coś uciskało jej piersi, jakby kamizelka kuloodporna była źle dopasowana, tylko że niczego takiego na sobie nie miała. Dręczyły ją lekkie wyrzuty sumienia w związku z tą jazdą.

– Rok – odpowiedział Brazil, czując niechęć do zastępczyni komendantki i zastanawiając się, czy będzie chciała jeszcze z nim jeździć.

– Jak to się stało, że nigdy o tobie nie słyszałam? – pytała dalej.

– Nie pisałem o policji przed ukończeniem szkoły. Taka była umowa.

– Jaka umowa?

– Moja umowa. – Zamilkł i znowu ponuro wpatrywał się w okno.

Virginia usiłowała zmienić pas, ale jakiś palant jadący obok nie zamierzał jej tego ułatwić. Wykonała w jego stronę gest zniecierpliwienia.

– Spadaj, trutniu!

Zatrzymała się na czerwonym świetle i spojrzała na chłopaka.

– Co to za umowa?

– Chciałem poznać pracę w policji, aby to, co robię, miało jakiś sens.

– Co to znaczy?

– Chcę poznać policjantów. Wtedy będę mógł o nich pisać. Taka jest moja zasada działania.

Ani trochę mu nie wierzyła. Dziennikarze zawsze opowiadają takie bajeczki, kłamią jak z nut, tu nie ma żadnych wyjątków. Ruszyła spod świateł, wyciągnęła papierosa i zapaliła.

– Jeśli tak cię interesuje to, co robimy, dlaczego po prostu nie wstąpiłeś do policji? – zaczepiła go.

– Jestem pisarzem – oznajmił Brazil, jakby to była kategoria, do której należał, religia, najgłębsza identyfikacja.

– A przecież wszyscy wiedzą, że gliniarze nie potrafią pisać. – Virginia wydmuchała dym. – Nie potrafią nawet czytać, jeśli nie ma tam obrazków.

– Są obrazki.

Machnęła ręką i roześmiała się lekko.

– Widzisz? Brazil milczał.

– Dlaczego mieszkasz tak daleko, w Davidson?

– Chodziłem tam do college’u.

– Domyślam się, że jesteś wykształcony.

– Mam nadzieję.

Błyszcząca crown victoria skręciła w Main Street, która w tym uroczym, akademickim miasteczku była rzeczywiście tym, na co wskazywała jej nazwa. Stały przy niej eleganckie domy z czerwonej cegły, z białą stolarką i werandami porośniętymi bluszczem. West także wychowała się poza Charlotte, ale pochodziła z innej, rolniczej części stanu, gdzie dominującym elementem krajobrazu była czerwona glina. Nie mogła sobie pozwolić na naukę w Davidson i wątpiła, aby jej poziom wykształcenia zrobił na kimś wrażenie. College w Davidson, którego absolwentem był Brazil, dorównywał rangą takim uczelniom jak Princeton i inne, o których mogła tylko marzyć.

– Skoro już o tym rozmawiamy – odezwała się – nie pamiętam żadnego twojego tekstu na temat policji.

– To mój pierwszy dzień w pracy.

Virginia czuła narastające obawy w związku z tym, co czekało ją dzisiejszej nocy. Jakiś pies zaczął szczekać i rzucił się w pogoń za samochodem. Nagle rozpętała się prawdziwa ulewa.

– No więc, co robiłeś przez ten rok? – dopytywała się dalej.

– Pracowałem w dziale programów telewizyjnych – wyjaśnił Brazil. – Brałem dużo nadgodzin, pisałem wiele tekstów, których nikt nie chciał drukować. – Wyprostował się, odpinając pasy bezpieczeństwa. – Takie tam rzeczy.

– Nie zdejmuj pasów, dopóki samochód jest w ruchu. Zasada numer jeden. – Zatrzymała wóz na nierównym niewybrukowanym podjeździe.

– Dlaczego każe mi pani się przebrać? Mam prawo… – Andy usiłował wyrzucić wreszcie z siebie to, co dręczyło go przez całą drogę.

– Ludzie tak ubrani dostają na ulicy kulkę w łeb – przerwała mu Virginia. – Zasada numer dwa. Nie masz żadnych praw. Nie przy mnie. Nie chcę, aby ktokolwiek sądził, że jesteś gliną. Nie chcę, aby ktokolwiek sądził, że jesteś moim partnerem. Robię to wbrew sobie, kapujesz?

Dom, w którym mieszkał Brazil, tak dawno nie był odnawiany, że z trudem dałoby się określić jego kolor. Może jasnożółty, kremowy lub biały. Teraz wydawał się szary, farba łuszczyła się i odpadała. Przypominał smutną starą kobietę o pomarszczonej twarzy. Na podjeździe parkował sędziwy, pokryty rdzą biały cadillac. Virginia uznała, że ktokolwiek tu mieszka, nie ma gustu, pieniędzy lub czasu na remont i prace porządkowe na podwórku. Brazil ze złością otworzył drzwiczki, zebrał swoje rzeczy i wysiadł. Miał ochotę powiedzieć tej kobiecie, aby się stąd wynosiła i więcej nie wracała. Jednak jego BMW zostało w Charlotte i to był pewien problem. Pochylił się i spojrzał na panią porucznik West.

– Mój ojciec był policjantem.

Zatrzasnął za sobą drzwi.


Virginia była typowym gliną, zachowywała się jak każdy, kto ma władzę, wściekał się Brazil, wchodząc do domu. Nie zamierzała pomóc komuś, kto dopiero zaczynał. Kobiety były najgorsze, jakby nie chciały, aby komukolwiek innemu się powiodło, ponieważ nikt nie był dla nich miły, gdy same zaczynały, a może w ten sposób pragnęły odpłacić mężczyznom, prześladować niewinnych facetów, których nigdy przedtem nawet nie widziały, i tak dalej. Brazil wyobraził sobie Virginię West przy siatce tenisowej: na jego śmiertelny smecz znad głowy odpowiadała perfekcyjnym lobem. Ale on też potrafi wykonać zwycięski serw.

Otworzył drzwi domu, w którym mieszkał całe życie. Już w środku odpiął guziki koszuli i rozejrzał się dookoła, patrząc nagle zupełnie innym wzrokiem na ciemny salon o depresyjnym nastroju, zastawiony tanimi meblami, z poplamionym dywanem na podłodze. Popielniczki z niedopałkami i brudne naczynia stały tam, gdzie je zostawiono, nad wszystkim unosiła się muzyka gospel ze zgranej płyty George’a Beverly Shea. Brazil podszedł do starego sprzętu grającego i z niecierpliwością go wyłączył.

– Mamo? – zawołał.

Zabrał się do sprzątania, bo taki sam bałagan panował w starej kuchni, gdzie na stole stały mleko, sok i ser, jakby ktoś nie chciał wykonać najmniejszego nawet wysiłku, aby schować to wszystko do lodówki, podobnie jak resztkę niedopitej, taniej wódki w kieliszku. Andy pozbierał naczynia i wstawił je do zlewu. Ze złością wyciągnął koszulę ze spodni i rozpiął pasek. Spojrzał na plakietkę ze swoim nazwiskiem, błyszczącą i nową. Dotknął gwizdka na piersi. Przez moment poczuł smutek, którego nie potrafił wytłumaczyć.

– Mamo? – zawołał znowu. – Gdzie jesteś?

Przeszedł przez korytarz i kluczem, który miał tylko on, otworzył drzwi do małej sypialni, gdzie mieszkał. Wnętrze było czyste i uporządkowane, na biurku stał komputer, a na półkach i ścianach tłoczyło się wiele nagród za zwycięstwa w turniejach tenisowych i innych zawodach sportowych. W tym skromnym, bezpretensjonalnym pokoiku człowieka o skomplikowanej naturze znajdowało się setki książek. Ostrożnie powiesił na wieszaku mundur, a następnie przebrał się w szorty koloru khaki i bawełnianą koszulę. Na drzwiach wisiała podniszczona, lotnicza skórzana kurtka, zbyt duża na niego. Wyglądała na bardzo starą. Włożył ją, chociaż wiedział, że jest ciepło.

– Mamo!

Na sekretarce telefonicznej paliło się czerwone światełko, postanowił więc odsłuchać wiadomości. Pierwsza była z działu kredytów gazety i Brazil niecierpliwie nacisnął ponownie guzik, a potem jeszcze trzy razy, przewijając taśmę. Ostatnia pochodziła od Axela. Grał na gitarze, śpiewając Hootie & the Blowfish.

– Pragnę być tylko z tobą…Tak! Andy, tu Axel nie zbywaj mnie. Może zjemy razem kolację? Co sądzisz o restauracji Jacka Strawa…

Brazil z niecierpliwością przerwał nagranie i w tej samej chwili zadzwonił telefon. Tym razem dzwoniąca osoba była pełna życia i namiętności, dyszała w słuchawkę, odbywając w wyobraźni stosunek z Brazilem, ponownie bez pytania go o zgodę.

– Trzymam cię tak moocnoo, a ty dotykasz mnie językiem, wślizgujesz się… – dyszała niskim głosem, przypominającym mu programy z psycholami, które oglądał czasami jako dziecko.

– Jesteś chora. – Rzucił słuchawkę na widełki.

Stanął przed lustrem wiszącym nad komodą i zaczął sczesywać włosy z czoła. Przeszkadzały mu, były zdecydowanie za długie i rozjaśnione od słońca. Usiłował zaczepić niesforny kosmyk za uchem, gdy nagle ujrzał w lustrze odbicie swojej matki, otyłej kobiety, pijanej i agresywnej.

– Gdzie byłeś? – krzyknęła, usiłując uderzyć syna w twarz.

Brazil w porę uniósł ramię, zasłaniając się przed ciosem. Odwrócił się i złapał matkę za oba nadgarstki, stanowczo, aczkolwiek delikatnie. To był wciąż ten sam męczący dramat, powtarzająca się w nieskończoność bolesna sztuka.

– Spokojnie, spokojnie, spokojnie – powtarzał, prowadząc zamroczoną kobietę w stronę łóżka i ostrożnie sadzając.

Muriel Brazil zaczęła płakać, kołysząc się i bełkocząc.

– Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie, Andy. Błagam, och, błaaagam.

Spojrzał na zegarek. Z niepokojem rzucił okiem w stronę okna, obawiając się, że pani West mogła dostrzec coś przez zaciągnięte żaluzje i poznać przeklęty sekret jego życia.

– Mamo, przyniosę ci lekarstwo, dobrze? – zaproponował. – Pooglądasz sobie telewizję i położysz się spać. Niedługo wrócę.

Nie zgodziła się; łkała, kołysała się i głośno zawodziła.

– Przepraszam, przepraszam, przepraszam! Nie wiem, co się ze mną dzieje. Andeeee!


Virginia nie słyszała wyraźnie słów, ale dotarło do niej wystarczająco dużo, ponieważ otworzyła okno, aby zapalić papierosa. Podejrzewała, że Brazil mieszkał z dziewczyną i właśnie się pokłócili. Pokręciła głową, wyrzucając niedopałek na porośnięty chwastami, zaniedbany podjazd. Czemu ktoś od razu po skończeniu szkoły postanawia zamieszkać z drugim człowiekiem, jakby nie pamiętał lat, kiedy dzielił z kolegami mieszkanie w akademiku? I po co to? Gdy odjeżdżali, nie zapytała Brazila o nic. Nie miała ochoty wysłuchiwać niczego, co ten młody reporter miałby jej do powiedzenia na temat swojego życia. Wracali do miasta, które było jarzącą się światłami łuną nad horyzontem, dumnym pomnikiem banków i dominacji mężczyzn. To nie była zbyt oryginalna myśl. Judy Hammer wygłaszała ją każdego dnia.


Virginia często woziła swoją szefową po mieście. Judy rozglądała się i z wyciągniętym palcem mówiła o biznesmenach za wysokimi ścianami ze szkła, decydujących, co ukaże się w gazetach, jakie przestępstwa mają być wyjaśnione, kto zostanie kolejnym burmistrzem. Narzekała na ludzi, którzy nie mieszkali w tej okolicy, a decydowali, czy policja potrzebuje brygady rowerowej, laptopów czy może pistoletów. Kilka lat temu bogaci faceci postanowili zmienić im mundury i połączyć policję miejską z policją hrabstwa Mecklenburg. Wszystkie te decyzje, zdaniem komendant Hammer, były podejmowane bez wyobraźni i opierały się na czynnikach ekonomicznych.

Virginia myślała podobnie, przejeżdżając z Brazilem obok olbrzymiego, nowego stadionu, gdzie pokazywał swoje magiczne sztuczki David Copperfield, a miejsca parkingowe w okolicy zajęte były przez tysiące samochodów. Młody dziennikarz wydawał się dziwnie przygaszony, nie robił żadnych notatek. Obserwowała go bacznie, podczas gdy policyjny skaner brutalnie informował o prymitywnych przestępstwach współczesnego miasta, z radia zaś płynęła łagodna muzyka Eltona Johna.

– Do wszystkich załóg w okolicy – rozległ się w pewnej chwili głos dyspozytora. – Włamanie i wtargnięcie w toku, budynek numer czterysta przy East Trade Street.

Virginia przyspieszyła i włączyła policyjne światła. Zawyła syrena, a ich wóz błyskawicznie zaczął wymijać inne samochody.

– To dla nas – powiedziała, włączając mikrofon. Brazil wyraźnie się ożywił.

– Załoga siedemset – odezwała się do dyspozytora. Ten nie spodziewał się zgłoszenia zastępczyni komendantki i był trochę zaskoczony i zdezorientowany.

– Jaka załoga? – chciał wiedzieć.

– Siedemset – powtórzyła porucznik West. – Jestem w okolicy numeru dziewięćset. Biorę W &W w toku.

– Dziesięć-cztery, siedemset!

Radio nadało komunikat. Inne samochody ułatwiały im przebijanie się przez zatłoczone ulice. Brazil spojrzał na policjantkę z nagłym zainteresowaniem. Może jednak nie będzie aż tak źle.

– Od kiedy to zastępczyni komendantki odbiera zgłoszenia? – zapytał.

– Odkąd kibluję tu z tobą.

Celem, do którego zmierzali na East Trade, były cementowe baraki, subwencjonowane przez rząd i użytkowane przez kryminalistów, którzy prowadzili interesy pod osłoną ciemności, a kiedy pojawiały się gliny, zmuszali swoje kobiety do kłamstw. Włamanie i wtargnięcie w owej okolicy to najczęściej, jak wynikało z doświadczenia Virginii, sygnał, że ktoś ma być zrobiony w konia. Zwykle odbywało się to w ten sposób: dzwoniła jakaś dziewczyna i zgłaszała, że coś się dzieje w mieszkaniu, gdzie ukrywał się jej facet, na którego wydano dość wyroków sądowych, aby go zamknąć ze dwadzieścia razy.

– Zostań w aucie – zarządziła porucznik West, parkując za dwoma wozami patrolowymi.

– W żadnym wypadku. – Brazil chwycił za klamkę. – Nie po to przebrnąłem przez tyle problemów, aby siedzieć teraz cały czas w samochodzie. Poza tym, to niebezpieczne być tu samemu.

Nie skomentowała tego, przyglądając się barakowi i obserwując, które okna są oświetlone, a które ciemne. Obrzuciła też wzrokiem parking, pełen samochodów handlarzy narkotyków, i nie zauważyła w pobliżu żywego ducha.

– W takim razie trzymaj się za mną, nie odzywaj się i rób, co ci powiem – rzuciła, wychodząc z wozu.

Plan był dość prosty. Dwaj policjanci mieli podejść do mieszkania na parterze od frontu, a ona i Brazil od tyłu, aby uniemożliwić przestępcom wymknięcie się tylnymi drzwiami. Serce Brazila waliło jak młotem, aż się spocił pod skórzaną kurtką, gdy przemykali w ciemności pod sznurami z bielizną w jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic miasta. Virginia, nie spuszczając wzroku z okien, otworzyła kaburę i włączyła radio.

– Światła się nie palą – przekazała wiadomość. – Podchodzimy.

Wyciągnęła pistolet. Brazil szedł trochę za nią, chociaż wolałby brać udział w najściu na lokal od frontu jak skradający się policjanci, ukryci za radiowozem pokrytym graffiti. Wszędzie było pełno śmieci, pozatykanych nawet na zardzewiałych płotach i gałęziach drzew. Policjanci, zbliżając się do drzwi, wyciągnęli spluwy.

Jeden z nich połączył się z nimi, podając informację swojemu szefowi, czyli porucznik West.

– Wchodzimy.

– Policja! – zawołał jego partner.

Noc była czarna jak smoła. Andy starał się uważać na nierówny teren i leżące wszędzie rozbite szkło, jak również na sznury od bielizny, wiszące tak nisko, że groziły uduszeniem. W obawie, że pani West może się pokaleczyć, zapalił latarkę, obejmując policjantkę strumieniem silnego światła. Jej niewyraźna sylwetka z pistoletem wydawała mu się większa niż sam Bóg.

– Zgaś to cholerne światło! – syknęła, odwracając się do niego.

Tym razem policja nikogo nie schwytała. Virginia i Brazil jechali samochodem w nie najlepszych nastrojach, a radio nadawało kolejne komunikaty. Mogli ją trafić. Na szczęście jej podwładni nie widzieli, co zrobił ten głupi dziennikarz. Virginia nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie powie Judy Hammer, co o tym wszystkim myśli, i miała wielką ochotę zadzwonić do swojej szefowej do domu. Potrzebowała czegoś, co mogłoby ją doładować, i podjechała pod Starvin Marvin na South Tryon Street. Zanim zdążyła zaparkować, Brazil już chwycił za klamkę.

– Słyszałeś o tym, że trzeba patrzeć, gdzie się skacze? – zapytała jak surowa nauczycielka.

Odpinając pasy, rzucił jej pełne oburzenia, niezadowolone spojrzenie.

– Nie mogę się doczekać, aby o pani napisać – ostrzegł.

– Posłuchaj. – Wskazała głową na sklep, na szklane drzwi i krążących w środku klientów, robiących zakupy. – Załóżmy, że jesteś gliną. To nie powinno być dla ciebie trudne. A więc wychodzisz z policyjnego wozu. Nie sprawdzasz sytuacji? Wchodzisz wprost na odbywający się właśnie rabunek? I zgadnij, co się dzieje? – Wyszła z wozu i spojrzała na Brazila, wciąż siedzącego w środku. – Jesteś martwy.

Zatrzasnęła drzwi.

Andy patrzył, jak weszła do sklepu. Zaczął robić notatki, ale po chwili zrezygnował i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Nie rozumiał, co się działo. Przeszkadzała mu świadomość, że zastępczyni komendantki nie akceptuje jego obecności, nawet jeśli najpierw wydawało mu się, że nic go to nie obchodzi. Nic dziwnego, że nie wyszła za mąż. Kto chciałby mieszkać z kimś takim jak ona? Brazil wiedział, że jeśli kiedykolwiek odniósłby sukces, nigdy nie byłby tak wredny dla młodych ludzi. Tak postępują ludzie bez serca i taka właśnie była porucznik West.

Oczywiście kazała mu zapłacić za przyniesioną kawę. Kosztowała dolara i piętnaście centów, a nawet nie pomyślała, aby go zapytać, jaką pije. Z pewnością nie była to kawa ze śmietanką i dwudziestoma torebkami cukru. Brazil z trudem ją przełknął, chociaż robił, co mógł, po czym znowu ruszyli na patrol. Policjantka paliła papierosa. Krążyli po ulicach w śródmieściu, gdzie ospale przechadzały się prostytutki, ściskając w rękach ręczniki. Przyglądały im się święcącymi, pustymi oczami.

– Po co im ręczniki? – zapytał Brazil.

– A czego się spodziewałeś? Miseczek do płukania palców? To brudna profesja – odrzekła porucznik West.

Przyjrzał się jej z uwagą.

– Niezależnie od tego, jakim jeżdżę samochodem, zawsze wiedzą, że tu jestem – zauważyła, strząsając popiół za okno.

– Naprawdę? – zapytał. – Domyślam się, że niektóre z nich są na ulicy od, powiedzmy, piętnastu lat, prawda? I pamiętają panią? Proszę o tym pomyśleć.

– Wiesz co, to nie jest dobry sposób na wyciąganie wniosków – ostrzegła go.

Wyjrzał przez okno i zamyślił się na chwilę.

– Nie brakuje tego pani?

Virginia przyglądała się damom nocy i nie miała ochoty mu odpowiadać.

– Jesteś w stanie powiedzieć, który z nich to mężczyzna?

– Może ten?

Brazil patrzył na dużą, brzydką dziwkę w elastycznej minispódniczce i w obcisłej, czarnej bluzeczce opinającej operowy biust. Poruszała się wolnym i ociężałym krokiem, wpatrując się z nienawiścią w policyjny samochód.

– Nie. To kobieta – oświadczyła Virginia, nie dodając jednak, że prostytutka była także tajną policjantką i matką dwojga dzieci. Miała broń i pozostawała w kontakcie z innymi gliniarzami.

– Faceci mają zgrabne nogi – pouczała go dalej. – I poprawne anatomicznie, doskonałe, sztuczne piersi. Zero bioder. A jeśli podejdziesz bliżej, czego nie polecam, zauważysz, że się golą.

Brazil milczał.

– Domyślam się, że nie dowiedziałbyś się tego, pracując dla dodatku telewizyjnego – dodała.

Czuł, że mu się przygląda, jakby miała na myśli jeszcze coś innego.

– A więc jeździsz tym cadillakiem z płetwami rekina? – zapytała, zmierzając ogródkami do tego, co ją interesowało.

Brazil wciąż obserwował przez okno handel uliczny, usiłując odróżnić mężczyzn i kobiety.

– Stał na twoim podjeździe – mówiła dalej. – Nie wyglądał na wóz, którym można jeszcze jeździć.

– Bo nie można – odpowiedział.

– Aha. – Zaciągnęła się papierosem i strząsnęła przez okno popiół. – Nie mieszkasz sam.

Brazil wciąż patrzył przez okno.

– Mam starego BMW 2002. Należał jeszcze do mojego ojca. Kupił używany wóz i sam go naprawił. Potrafił naprawić wszystko.

Mijali właśnie srebrnego lincolna, który wyglądał na wynajęty. Virginia zwróciła na niego uwagę, ponieważ kierowca miał włączone w środku światło i wyglądał na zagubionego. Rozmawiał przez telefon komórkowy i najwyraźniej szukał czegoś w tej części miasta, która nie cieszyła się zbyt dobrą reputacją. Skręcił w Mint Street. Brazil obserwował prostytutki na chodnikach, które odwzajemniały mu spojrzenie, a Virginia zainteresowała się jadącą przed nimi toyotą z wybitym bocznym oknem i tablicą rejestracyjną zawieszoną na wieszaku na ubrania. W środku było dwóch nastolatków. Kierowca obserwował ją w tylnym lusterku.

– Założę się, że ten samochód przed nami jest kradziony – oznajmiła policjantka.

Wpisała numer rejestracyjny do terminalu danych i urządzenie zaczęło brzęczeć tak, jakby wygrała w automacie. Przeczytała wyświetloną informację, a potem włączyła niebieskoczerwone światła na dachu wozu. Toyota pomknęła do przodu na pełnym gazie.

– Cholera! – zaklęła Virginia.

Rzuciła się w pościg za uciekającym autem, trzymając w dłoniach papierosa, kubek z kawą i jednocześnie próbując włączyć mikrofon. Brazil nie wiedział, jak może jej pomóc. Przeżywał przygodę swojego życia.

– Siedemset! – zawołała do mikrofonu. – Rozpoczęłam pościg!

– Jedź dalej, siedemset – odezwał się głos w radiu. – Słyszymy cię.

– Jadę na północ Pine Street, skręcam w lewo na Seventh, za sekundę podam ci opis.

Andy z trudem nad sobą panował. Czemu ta kobieta nie wyprzedzi auta i nie zajedzie mu drogi? Jak szybko może jechać toyota?

– Włącz syrenę! – zawołała do niego, przekrzykując warkot silnika.

Brazil nie przerabiał takich sytuacji w szkole policyjnej. Odpiął pas i zaczął szukać po omacku na tablicy rozdzielczej, przy kierownicy, w okolicy kolan Virginii, na których niemalże siedział, aż znalazł przycisk, który wydał mu się tym właściwym. Nacisnął go, gdy wóz policyjny mknął ulicami miasta na pełnym gazie. Bagażnik otworzył się głośnym trzaśnięciem. Samochód porucznik West zakołysał się gwałtownie i na chodnik wypadły przyrządy do zabezpieczania miejsca przestępstwa, płaszcz przeciwdeszczowy, latarka i rakiety świetlne. Virginia nie mogła w to uwierzyć. Patrzyła we wsteczne lusterko i widziała, jak cała jej dotychczasowa kariera zawodowa znika w oddali w dymie z rury wydechowej. Brazil milczał. Jechali coraz wolniej, aż samochód stanął. Policjantka spojrzała na swojego towarzysza.

– Przepraszam – powiedział spokojnie.

Загрузка...