Virginia nie odzywała się przez godzinę i dwadzieścia pięć minut. W tym czasie oboje jeździli ulicą, zbierając policyjny ekwipunek, który wypadł z bagażnika. Lampa miała stłuczoną niebieską plastikową osłonę. Papierowe opakowania rac sygnalizacyjnych popękały i wyciekły z nich jakieś toksyczne substancje. Polaroid do robienia zdjęć na miejscu przestępstwa nie nadawał się już do użytku. Płaszcz przeciwdeszczowy znaleźli kilka kilometrów dalej; był zaczepiony o rurę wydechową małej ciężarówki, o włos od spalenia.
Jechali i zatrzymywali się, zbierali rzeczy i ruszali znowu. Wszystko to odbywało się w milczeniu. Virginia była tak wściekła, że wolała się nie odzywać. W tym czasie minęły ich dwa inne wozy patrolowe. Szefowa dochodzeniówki nie miała wątpliwości, że cała zmiana, pracująca od czwartej po południu do północy, doskonale wiedziała, co się stało, i wszyscy zapewne sądzą, że to ona otworzyła bagażnik podczas jazdy, ponieważ już od dawna nie brała udziału w pościgu. Mogła przez to stracić szacunek podwładnych, którzy do tej pory podziwiali ją i cenili za profesjonalizm. Rzuciła pełne nienawiści spojrzenie swemu towarzyszowi, który właśnie znalazł kabel elektryczny i starannie go zwijał. Następnie położył go obok zapasowego koła, jedynej rzeczy, jaka nie wypadła z bagażnika, ponieważ była przymocowana do podłoża.
– Proszę posłuchać – odezwał się nagle dziennikarz, patrząc na nią w świetle ulicznej latarni. – Nie zrobiłem tego umyślnie. Co mam jeszcze powiedzieć?
Porucznik West wróciła do samochodu. Idąc za nią, Brazil zastanawiał się, czy mogłaby odjechać bez niego, zostawiając go tutaj, aby zamordował go jakiś handlarz narkotyków lub prostytutka, która okazałaby się facetem. Być może podobnie myślała Virginia. Czekała, aż wsiądzie do wozu. Zatrzasnął drzwiczki i zapiął pasy. Skaner wciąż pracował i Andy miał nadzieję, że wkrótce znowu coś się wydarzy i będzie mógł się zrehabilitować.
– Nie miałem okazji, aby zapoznać się z pani samochodem – tłumaczył spokojnym, rzeczowym tonem. – Radiowóz Crownvic, którym jeździłem w czasie nauki w szkole policyjnej, był starszy od tego wozu i bagażnik otwierał się od zewnątrz. A poza tym nie uczono nas, jak uruchamiać syrenę…
Policjantka włączyła silnik i ruszyła.
– Wiem o tym. Nie winię cię. Nie zrobiłeś tego specjalnie. A teraz już dość – oświadczyła.
Postanowiła spróbować w innej części miasta, położonej poza Remus Road, w pobliżu psiej sadzawki. Tam nic nie powinno się dziać. Jej przypuszczenia mogłyby się sprawdzić, gdyby pewna pijana stara kobieta nie zaczęła krzyczeć na trawniku przed kościołem baptystów obok stacji autobusów Greyhound i baru Presto Grill. Virginia usłyszała wezwanie przez radio i nie miała wyboru, musiała wesprzeć patrol, który przyjął zgłoszenie. Byli z Brazilem jakieś cztery przecznice od tego miejsca.
– To nic poważnego, upewnimy się tylko, czy wszystko przebiega, jak należy – poinformowała swego towarzysza, przyśpieszając i skręcając w prawo, w Lancester Street.
Jednopiętrowy kościół z żółtej cegły miał w oknach kolorowe witraże, był rzęsiście oświetlony, ale najwyraźniej nikt nie interesował się tym, co działo się na zewnątrz. Na zaniedbanym trawniku, obok tablicy z napisem „Jezus woła” walały się puszki po piwie. Kobieta krzyczała histerycznie, usiłując wyrwać się dwóm umundurowanym policjantom. Andy i Virginia wysiedli z samochodu i podeszli w stronę szamoczącej się grupki. Kiedy patrolowi zobaczyli szefową dochodzeniówki, zaniemówili ze zdziwienia i najwyraźniej się zdenerwowali.
– Co się dzieje? – zapytała, zrównując się z nimi.
Krzycząca kobieta nie miała zębów i Andy nie mógł zrozumieć ani słowa z tego, co próbowała z siebie wyartykułować.
– Pijana, zakłóca porządek publiczny – zameldował gliniarz, na którego plakietce widniało nazwisko Smith. – Mieliśmy z nią do czynienia już wcześniej.
Kobieta wyglądała na co najmniej sześćdziesiąt kilka lat. Brazil nie mógł oderwać od niej wzroku. Była pijana, szamotała się z funkcjonariuszami w jasnym świetle latarni stojącej obok kościoła, do którego zapewne nie uczęszczała. Ubrana była w wyblakły, zielony sweter i brudne dżinsy. Brzuch miała rozdęty, piersi zwisały jej jak rękawy do wskazywania kierunku wiatru w bezwietrzny dzień, ramiona oplatała pajęczyna długich, ciemnych włosów.
Matka Andy’ego też urządzała kiedyś sceny poza domem, ale już od dawna tego nie robiła. Doskonale pamiętał pewien wieczór dawno temu, gdy po powrocie ze sklepu spożywczego Harris-Teeter wsiadł w samochód, aby jej szukać. Policja zatrzymała ją, gdy krzyczała i demolowała drewniane ogrodzenie na ulicy. Andy próbował powstrzymać matkę, uważając, by nie znaleźć się w zasięgu siekiery. Policjant z Davidson znał każdego w tym mieście i nie zamknął jej za zakłócanie porządku i pijaństwo w miejscu publicznym, chociaż miał do tego prawo. Porucznik West sprawdziła, jak policjanci skuli z tyłu ręce starej kobiety. Migały niebieskoczerwone światła radiowozów, zatrzymana jęczała głośno, także z powodu bólu. Szefowa rzuciła obu mężczyznom gniewne spojrzenie.
– Gdzie jest klucz? – zapytała. – Spięliście ją za mocno.
Smith pracował w policji od niepamiętnych czasów i przypominał Virginii steranych, niezadowolonych z życia, starych gliniarzy, którzy kończą zwykle jako prywatni ochroniarze. Wyciągnęła rękę po mały, metalowy kluczyk i otworzyła kajdanki. Gdy tylko okrutna stal puściła ręce kobiety, krzycząca natychmiast się uspokoiła. Delikatnie pocierała wyraźne, czerwone ślady na nadgarstkach, podczas gdy Virginia upominała patrolowych.
– Nie można tego tak robić – strofowała ich. – Sprawiliście jej ból.
Poprosiła zatrzymaną o uniesienie rąk w górę, aby ją przeszukać, i wtedy pomyślała, że powinna włożyć rękawiczki. Niestety, w samochodzie ich nie miała, ponieważ nie przewidywała, że tego typu rzeczy mogą być jej jeszcze kiedyś potrzebne. Poza tym starsza kobieta została już wystarczająco poniżona. Virginia nie lubiła przeszukiwać ludzi i zawsze ją to mierziło; doskonale pamiętała, jeszcze z dawnych czasów, jak trafiała przy tej okazji na różne zaskakujące niespodzianki: fetysze w postaci ptasich łapek, ekskrementy, zużyte kondomy i erekcje. Przypomniał jej się pewien incydent, gdy jako początkująca policjantka wyciągnęła z kieszeni niejakiego Kurzego Skrzydełka oślizłą, zasmarkaną chusteczkę, a zaraz potem bandzior zdzielił ją swoim jedynym ramieniem. Stara kobieta miała przy sobie tylko czarny grzebień i klucz na sznurowadle, zawieszony na szyi.
Nazywała się Ella Joneston i zachowywała się bardzo spokojnie, gdy policjantka ponownie skuła ją kajdankami. Stal była chłodna, ale nie miała zębów, jak jeszcze przed chwilą, gdy te łotry związały ją wężami. Doskonale wiedziała, chociaż nie mogła tego zobaczyć, co oni tam obwinęli jej wokół nadgarstków. To ją gryzło i gryzło bez przerwy, jad wnikał w ciało, wywoływał konwulsje, kiedy krzyczała. Jej serce nabrzmiało, uderzało o klatkę piersiową i mogłoby pęknąć, gdyby nie pojawił się niebieski samochód z tą miłą panią.
Ella Joneston wiedziała, że jeśli serce pęka, człowiek umiera. Jej serce już kilka razy prawie pękło, poczynając od czasu, gdy miała dwanaście lat i chłopcy z bloku przewrócili ją na ziemię, zaraz po tym jak skończyła myć włosy. Robili z nią takie rzeczy, o których nigdy nie odważyła się nikomu powiedzieć, a potem wróciła do domu i próbowała się wyczyścić, zdejmowała z włosów resztki liści, a gdy nikt nie widział, wyszorowała dokładnie całe ciało. Pani policjantka była bardzo słodka, miała też do pomocy kogoś po cywilnemu, schludnie wyglądającego chłopaka o miłej twarzy. Ella pomyślała, że to pewnie detektyw. Wzięli ją pod ręce, jakby była ubrana w coś eleganckiego i wybierała się z wizytą w wielkanocną niedzielę.
– Jak pani się tu znalazła, pijana?
Pani w mundurze wykonywała swoje obowiązki, ale to nie było przykre.
Ella nie miała pojęcia, gdzie było tu. Szła piechotą, z pewnością nie oddaliła się więc od swojego mieszkania w Earle Village, gdzie siedziała przed telewizorem, gdy wczesnym wieczorem zadzwonił telefon. Dzwoniła jej córka z tą straszną wiadomością o Efrimie, czternastoletnim wnuczku Elli, który przebywał w szpitalu. Tego ranka Efrim został kilkakrotnie postrzelony. Wszyscy uważali, że biali lekarze zrobili, co mogli, aby go uratować, ale Efrim zawsze był uparty. Wspomnienie o tym, co się stało, napełniło oczy Elli gorącymi łzami.
Opowiedziała to wszystko pani policjantce i detektywowi, gdy sadzali ją na tylnym siedzeniu radiowozu, które było oddzielone szybą od przedniej części pojazdu po to, aby mieć pewność, że zatrzymana nie może nikomu zrobić krzywdy. Ella przypomniała sobie całe krótkie życie Efrima, od momentu, gdy trzymała go w ramionach zaraz po urodzeniu. Zawsze były z nim kłopoty, zupełnie jak z jego ojcem. Efrim zaczął tańczyć, gdy miał dwa lata. Gdy był już duży, spotykał się pod latarniami z tymi innych chłopakami, którzy mieli pieniądze.
– Zapnę pani pasy – powiedział jasnowłosy detektyw, pochylając się nad nią.
Pachniał jabłkami i przyprawami.
Od zatrzymanej bił smród dawno niemytego ciała i przetrawionego alkoholu, co przywołało kolejne wspomnienia Brazila. Ręce drżały mu lekko. Nie rozumiał nic z tego, co mamrotała pod nosem, na co się użalała i o czym biadoliła. Każdy jej oddech śmierdział. Virginia nie pomagała mu, stała z tyłu i patrzyła, czekając, aż dziennikarz skończy swoją brudną robotę. Jego palce dotknęły szyi starej kobiety i zdziwił się, że była taka delikatna i ciepła.
– Wszystko będzie dobrze – powtarzał cały czas, co wcale nie musiało być prawdą.
Virginia nie była pierwszą naiwną. Wiedziała, że z patrolami zawsze są problemy. Jakże mogło być inaczej, skoro szefową tego oddziału była Goode, druga zastępczyni komendantki? To, że gliniarze okazali się zbyt brutalni lub po prostu nieprofesjonalni, wcale jej nie zaskoczyło, chociaż nie mogła przejść nad tym do porządku. Podeszła do patrolowych, obu starych i żałosnych w swojej pracy. Spojrzała Smithowi w twarz i przypomniała sobie czasy, gdy była sierżantem i często stykała się z takimi martwymi kłodami jak ten facet. Miała świadomość, że znajdował się tak nisko w łańcuchu pokarmowym, że nie mogłaby nakarmić nim nawet świń.
– Uważaj, żebym już nigdy więcej tego nie widziała ani nie usłyszała o czymś podobnym – powiedziała takim tonem, że Brazilowi przebiegły ciarki po plecach.
Stała wystarczająco blisko policjanta, aby dostrzec kilkudniowy zarost, wyglądający jak piasek, i popękane naczynka krwionośne, wskazujące na to, czym zajmował się Smith, gdy nie jeździł radiowozem. Jego oczy patrzyły na nią bez życia.
– Jesteśmy po to, aby pomagać, a nie sprawiać ból – dodała szeptem. – Rozumiesz? To dotyczy także ciebie – zwróciła się do jego partnera.
Żaden z gliniarzy nie miał pojęcia, kim jest chłopak jeżdżący z zastępczynią komendantki. Wsiedli do radiowozu z emblematem gniazda szerszeni na drzwiach i przyglądali się, jak granatowa crown victoria rusza w dalszą drogę. Zatrzymana pochrapywała cichutko na tylnym siedzeniu.
– Może panna Virginia znalazła sobie wreszcie narzeczonego – stwierdził Smith, odpakowując gumę do żucia.
– Tak – pokiwał głową drugi gliniarz – kiedy znudzi ją już zabawa w przedszkole, pokażę jej, co potrafią stare psy.
Obaj zarechotali, ruszając z miejsca. Chwilę później skaner podał kolejną złą wiadomość.
– Numer tysiąc trzysta na Beatties Ford Road – usłyszeli. – Zgłoszenie porwania ambulansu, napastnik z nożem.
– Całe szczęście, że jesteśmy zajęci – powiedział Smith, przeżuwając gumę.
Virginia miała pecha, że Jerome Swan nie bawił się zbyt dobrze tego wieczora. Zaczęło się o szarej godzinie tuż przed zachodem słońca, w zaniedbanej części miasta. Nie wiedziała, że w pobliżu znajdowała się pijacka speluna zwana Miednicą, zaraz za Tryon Street, niedaleko psiej sadzawki, dokąd właśnie zmierzała. Ale kiedy nadeszło zgłoszenie, nie miała wyjścia. Dwa oznakowane radiowozy już tam były, a zaraz po nich nadjechał kapitan Jennings ze swoim pasażerem, radnym miejskim, niejakim Hugh Bledsoe’em.
– Cholera! – zaklęła, gdy znaleźli się już na miejscu. – Ja to chrzanię. – Zaparkowała samochód w wąskiej, ciemnej uliczce. – Widzisz tego wysokiego faceta, który właśnie wysiada z wozu, tego w garniturze? Wiesz, kto to?
Brazil chwycił za klamkę, a potem zatrzymał się na chwilę.
– Dobrze wiem, kto to – odpowiedział. – Wielka Odleżyna.
Spojrzała na niego zaskoczona. To prawda, że gliniarze nadawali przezwiska radnym, ale nie spodziewała się, że chłopak może je znać.
– Nigdzie się nie pokazuj – ostrzegła go, otwierając drzwi. – Nie właź nikomu w drogę. – Wysiadła. – I niczego nie dotykaj.
Silnik ambulansu pracował, pojazd, z szeroko otwartymi tylnymi drzwiami, tkwił na środku ulicy, ze środka padało na jezdnię światło i mieszało się z czerwononiebieskimi błyskami lamp z policyjnych radiowozów. Kilku mężczyzn stało na tyłach karetki, zastanawiając się nad dalszymi działaniami. Virginia także ruszyła do tylnych drzwi, aby zorientować się w sytuacji. Brazil szedł tuż za nią, żałując, że nie idzie pierwszy. Swan ukrył się w głębi pojazdu, trzymając w dłoni chirurgiczne nożyce. Gdy w polu widzenia pojawiła się policjantka w białej bluzce, jego przekrwione gałki oczne zabłysły furią.
Miał zmierzwione włosy, krwawił w wyniku ran odniesionych w walce, jaką stoczył w knajpie, gdzie oddawał się hazardowi i popijał Night Train Express wzmocniony winem. Gdy wsadzono go do karetki, poczuł nagle, co mu się czasami zdarzało, że nie ma najmniejszej ochoty nigdzie jechać. W takich sytuacjach Swan najpierw rozglądał się wokół siebie. Tym razem schwycił najbliższy niebezpieczny przedmiot i wrzasnął do sanitariuszy, że ma AIDS i zrani każdego, kto się do niego zbliży. Sanitariusze wyskoczyli z karetki i wezwali policję, samych facetów oprócz tej jednej z dużymi cyckami, która patrzyła na niego, jakby mogła coś zrobić.
Virginia szybko oceniła sytuację. Napastnik trzymał rękę na klamce bocznych drzwi i była to jedyna droga, aby ktoś z zewnątrz mógł dostać się do środka. Plan był prosty. Podeszła do grupki policjantów, którzy wciąż stali przy tylnym kole samochodu.
– Odwrócę jego uwagę – powiedziała, a Bledsoe nie spuszczał z niej wzroku, jakby nigdy w życiu nie widział kobiety w mundurze. – W momencie gdy puści klamkę, złapiecie go, chłopcy. – Upewniła się, że ją rozumieją.
Podeszła bliżej do otwartych tylnych drzwi ambulansu i nagle skrzywiła się, machając ręką przed oczami.
– Kto używał gazu pieprzowego? – zawołała.
– Nawet to go nie powstrzymało – odpowiedział jej jeden z gliniarzy.
Chwilę później Andy zobaczył, jak policjantka wchodzi do ambulansu i chwyta aluminiowe nosze, których użyła jak tarczy. Zrobiła to bez wysiłku, lekko poruszając biodrami. Powiedziała coś, co Swanowi zdecydowanie się nie podobało. Wpatrywał się w nią z nienawiścią, żyły na jego karku pulsowały, przez twarz przebiegł mu skurcz. Atakował ją wzrokiem i słowami. Virginia była już w połowie drogi, gdy rzucił się gwałtownym ruchem do przodu. W tej samej niemal chwili został wyciągnięty na zewnątrz z taką siłą, jakby otworzył drzwi w lecącym samolocie. Brazil podszedł bliżej i zobaczył, że przestępca leży już na ulicy twarzą do ziemi, skuty kajdankami. Radny Bledsoe przyglądał się całej akcji, trzymając ręce w kieszeniach. Przez chwilę obserwował policjantkę, która szybkim krokiem zmierzała do swojego samochodu, a potem jego wzrok spoczął na Brazilu.
– Podejdź tutaj – zwrócił się do niego.
Andy rzucił szybkie spojrzenie w stronę porucznik West przekonany, że policjantka może go zostawić na tej ciemnej, nieprzyjaznej ulicy. Pamiętał, że zakazała mu z kimkolwiek rozmawiać.
– Jesteś tym dziennikarzem przydzielonym do patroli – stwierdził Bledsoe, gdy Brazil się zbliżył.
– Nie wiem, czy jestem tym przydzielonym do patroli – odpowiedział.
Starał się być skromnym, ale radny zrozumiał to inaczej. Uznał, że szczeniak jest przemądrzały.
– Domyślam się, że ta Supermenka dała ci już niezłą szkołę, co?
Radny wskazał ruchem głowy w kierunku policjantki, która wsiadała już do samochodu. Andy zaczął się denerwować.
– Muszę iść – powiedział.
Bledsoe miał kozią bródkę i używał dużo żelu. Był pastorem w kościele baptystów na Jeremiah Avenue. Pulsujące światła policyjnych radiowozów odbijały się w jego okularach, gdy patrzył na Brazila i wycierał kark chusteczką.
– Pozwól, że coś ci powiem – zwrócił się doń z obłudną miną. – My w Charlotte nie potrzebujemy tu ludzi niewrażliwych na problemy bliźnich, biedę i przestępstwa. Nawet tamten facet nie zasługiwał na to, aby z niego szydzić.
Swana prowadzono już do radiowozu, szedł, lekko się zataczając. Jeszcze niedawno zajmował się w knajpie swoimi sprawami, a teraz zgarnęły go gliny. Bledsoe wyciągnął rękę, wskazując na miasto wznoszące się dumnie na tle ciemnego nieba i jarzące się jak królestwo.
– Czemu nie piszesz o tym? – zapytał, jakby chciał skłonić Brazila do robienia notatek, co też uczynił. – Przyjrzyj się rzeczom pozytywnym, naszym dokonaniom. Spójrz, jak się rozwijamy. To najprzyjemniejsze miasto w całym kraju, trzecie co do wielkości centrum bankowe, bogate w sztukę. Ludzie czekają w kolejce, aby tu zamieszkać. Ale nie. O, nie! – Klepnął Brazila po ramieniu. – Obudzę się rano i przeczytam w gazecie o kolejnej smutnej historii. Ambulans opanowany przez mężczyznę z nożem. Gazety podsycają tylko strach w sercach obywateli.
Porucznik West ruszyła i Brazil rzucił się biegiem w stronę samochodu, jakby obawiał się spóźnić na szkolny autobus. Bledsoe był zaskoczony i wściekły, że nie skończył swojego wywodu. Virginia wiedziała, że radny nie pojawił się tutaj przypadkiem, tylko akurat wtedy, gdy jeździła z Andym Brazilem, tym eksperymentem zarządu miasta. Bledsoe chciał zapewne wpłynąć na treść artykułu, aby zrobić wrażenie na wyborcach, że niby jest taki oddany swojej pracy i dba o bezpieczeństwo obywateli. „RADNY ZNAJDUJE CZAS, ABY JEŹDZIĆ Z POLICJĄ!” – już widziała te nagłówki w gazetach. Otworzyła schowek i zaczęła szukać w nim paczki dropsów.
Zatrzymała się, aby Brazil mógł wsiąść. Nawet nie miał zadyszki, chociaż biegł dobre pięćdziesiąt metrów. To, o czym przed chwilą myślała, tak ją zdenerwowało, że miała ochotę zapalić.
– Mówiłam ci, żebyś z nikim nie rozmawiał – upomniała go, zaciągając się papierosem.
– Co miałem robić? – obruszył się lekko. – Pani sobie poszła, nie oglądając się na mnie, a on po prostu stanął mi na drodze.
Mijali zniszczone domy, z których większość była podstemplowana i nikt w nich nie mieszkał. Brazil przyglądał się policjantce, zastanawiając się nad określeniem, jakiego użył w stosunku do niej Bledsoe.
– Zrobili błąd, awansując panią – powiedział. – To było naprawdę coś, ta pani akcja.
Tym razem Virginia zgodziła się z nim. Egzamin na sierżanta to był pierwszy krok w kierunku papierkowej roboty i politycznej poprawności. Gdyby Judy Hammer nie przyjechała do miasta, Virginia z pewnością już dawno poszukałaby innej roboty.
– Proszę mi powiedzieć – odezwał się Brazil.
– Co mam ci powiedzieć? – zapytała, wydmuchując dym z papierosa.
– Co mu pani powiedziała?
– Komu?
– Pani wie, temu facetowi w ambulansie.
– Nie mogę ci tego powtórzyć.
– Ależ powiedziała pani coś, co go naprawdę wkurzyło – nalegał dziennikarz.
– Nic z tego. – Strząsnęła popiół za okno.
– No, proszę. Co?
– Nic mu nie powiedziałam.
– Przecież powiedziała pani.
– Nazwałam go pizdą – przyznała się wreszcie. – Ale nie wolno ci tego napisać.
– Ma pani rację – zgodził się Brazil.