Brazil nie oglądał telewizji, ponieważ jego matka zawładnęła jedynym odbiornikiem w domu, a on nie chadzał zbyt często do licznych w Charlotte barów, gdzie w każdym rogu stały wielkie monitory. Nie słyszał więc tego, co mówiono w wiadomościach o jedenastej wieczorem, nikt nie przysłał mu informacji ani nie trudził się, aby go odszukać. W okolicy panował kompletny spokój, gdy biegł w ciemnościach po bieżni w Davidson. Dochodziła północ, Andy słyszał tylko rytm własnego oddechu i uderzenia stóp. Chociaż było mu przyjemnie, że zbliżał się w tak wspaniałym stylu do dziennikarskiej mety, bynajmniej nie czuł się szczęśliwy.
Inni też tam zmierzali. Na przykład Webb. Niezależnie jednak od tego, jak wiele cennych informacji zdobył i z jaką pasją je przekazywał, głównym jego celem było ujawnienie tych materiałów przed innymi dziennikarzami. Andy nigdy nie pisał niczego z takim zamierzeniem. Po prostu tak jakoś wychodziło, że jego artykuły zawsze trafiały na pierwszą stronę, docierały do opinii publicznej i wywoływały dużo zamieszania. Brazil byłby zadowolony, gdyby do końca swoich dni mógł pisać tylko takie teksty. Nagrody niewiele dla niego znaczyły, naprawdę. Był jednak realistą. Wiedział, że jeśli nie będzie pierwszy zdobywał sensacyjnych materiałów, nie zajrzy za kulisy zbrodni, pewnego dnia nie zapłacą mu za teksty.
A wtedy, pomyślał dalej, mógłby zostać gliniarzem. To przypomniało mu o Virginii West i nagle poczuł, jak z twardego gruntu przenosi się do ciemnych, splątanych i budzących lęk zarośli, które raniły go tym mocniej, im gwałtowniej próbował się z nich wydostać. Biegł coraz szybciej, mijając słupki bramek na boisku, puste trybuny, wypełnione wspomnieniami o meczach, w większości przegranych, wspominając jesienne wieczory, podczas których zwykle się uczył lub spacerował po kampusie pod rozgwieżdżonym niebem. Czasami chował twarz w kaptur bluzy, idąc do biblioteki lub kryjąc się w pewnym zacisznym miejscu w świetlicy, aby napisać pracę semestralną lub wiersz i nie chcąc, by ktokolwiek mu przeszkadzał.
Nawet jeśli Virginia nie miała ochoty grać w tenisa, nie powinna być w stosunku do niego taka niegrzeczna, chyba że go nienawidziła. „Zapomnij o tym”. Biegł coraz szybciej, a w uszach wciąż mu rozbrzmiewały jej bezlitosne słowa. Czuł, jak płuca zaczynają mu płonąć, gdy sadził do przodu coraz większymi susami, znacząc swój ślad kroplami potu. Usiłował uciec przed tym głosem i osobą, do której należał. Niósł go gniew. Gdy zwolnił, nogi miał jak z waty. Upadł na chłodną, wilgotną trawę. Serce o mało nie rozsadziło mu klatki piersiowej i miał wrażenie, że zaraz umrze.
Virginia West czuła się podobnie. Leżała w łóżku, światła były zgaszone, a w pobliżu leżała w pogotowiu butelka z gorącą wodą, gdyby skurcze stały się nie do wytrzymania. Odkąd skończyła czternaście lat, raz w miesiącu przechodziła potworne męki. Czasami ból był tak wielki, że odsyłano ją ze szkoły do domu, musiała przerywać randkę lub pracę i wymyślać jakieś kłamstwa, połykając tabletki przeciwbólowe. Gdy sanitariusz Raines odwiózł ją do domu, wzięła aż cztery motrinole, niestety trochę za późno. Czyż doktor Bourgeois nie mówiła jej, że musi zażywać dwieście miligramów ibuprofenu cztery razy dziennie na trzy dni przed pojawieniem się problemu, aby leki zadziałały prewencyjnie? Porucznik West, jak zwykle, była zbyt zajęta, aby przejmować się takimi przyziemnymi sprawami, tak trywialnymi jak własne zdrowie. Niles od razu poznał, że zaczęły się comiesięczne kłopoty, i ze współczuciem zwinął się w kłębek przy swojej pani, ogrzewając ją własnym ciałem. Był zadowolony, że nigdzie nie wychodzi i będą mogli spać razem.
Komendant Judy Hammer także rozmyślała o chorobach, siedząc przy łóżku na oddziale intensywnej terapii w Carolinas Medical Center. Stan Setha był poważny i nic nie wskazywało na to, że szybko się poprawi. Była przerażona. Ubrana w fartuch, maskę i rękawiczki czuwała przy jego boku. Do żył jej męża skapywała duża dawka penicyliny, clindamycyny i immunoglobuliny, mających za zadanie zwalczyć martwicze zapalenie powięzi. Była to bardzo rzadka infekcja, łącząca się z infekcją układową, która błyskawicznie się rozprzestrzeniała. Potwierdzały to obserwacje Hammer i informacje, jakie otrzymywała od lekarzy.
Wszystko to miało jakiś związek z pospolitymi paciorkowcami z grupy A i gronkowcem złocistym, o których Judy wiedziała tylko tyle, że te mikroskopijne bestie żywcem zjadały jej męża. W tym czasie poziom tlenu w jego krwi spadł poniżej normy i cały szpital ogarnęła panika. Personel medyczny zajął się Sethem z największą pieczołowitością i specjaliści w zasadzie nie opuszczali jego pokoju. Judy nie miała jednak siły, aby z nimi rozmawiać. Nie była w stanie myśleć, gdy patrzyła na wymęczoną gorączką twarz męża i nawet przez sterylną maskę czuła, że on umiera.
W czasach wojny domowej chirurdzy zdiagnozowaliby przypadek jej męża jako gangrenę. Ten nieprzyjemnie brzmiący łaciński termin oznaczał, że ciało wokół rany zmieniało barwę na czarną i zieloną, a dotknięty ową chorobą człowiek zaczynał po prostu żywcem gnić. Jedynym lekarstwem na tę infekcję były antybiotyki, zabieg chirurgiczny i amputacja. Rocznie w Stanach Zjednoczonych zapadało na gangrenę około trzystu do pięciuset osób, z czego jedna trzecia umierała. Judy dowiedziała się o tym z Internetu.
Nie znalazła tam jednak niczego, co mogłoby ją pocieszyć lub dać nadzieję. Te śmiercionośne bakterie uaktywniły się znowu w ostatnich latach, zabijając w Anglii jedenaście osób. „Zabójczy mikrob zjadł mi twarz”, pisano w „Daily Star”. „Śmiertelna bakteria, która pożera ciało”, głosił tytuł w innym piśmie. Hammer dowiedziała się z Internetu, że to właśnie ona zabiła Jima Hensona, twórcę Muppetów, i zapewne ta sama złośliwa forma paciorkowca na początku dziewiętnastego wieku wywołała epidemię szkarłatnej gorączki. W niektórych przypadkach martwica rozwijała się tak błyskawicznie, że antybiotyki nie miały szansy zadziałać. Obawiano się, że tak właśnie może być w przypadku Setha. Ponieważ był traktowany jak VIP, natychmiast zastosowano najlepszy sposób leczenia, tak więc problem nie leżał w opiece medycznej, lecz w kondycji jego organizmu.
Seth był w kiepskiej formie. Męczyła go depresja. Miał za sobą długi okres tęgiego picia i cierpiał na naczyniową arteriosklerozę. Jego organizm przeżywał szok, spowodowany niegojącą się raną i obcym ciałem, którego nie można było usunąć. Zdaniem doktora Cabela, pacjent pozbawiony był odporności i tracił średnio pół kilograma wagi ciała na godzinę, nie licząc tego, co usunięto mu podczas zabiegów chirurgicznych, aby dostać się do zdrowej, krwawiącej tkanki, która zresztą wkrótce, mimo wszelkich wysiłków i modlitw, także przybrała czarną i zieloną barwę. Judy Hammer siedziała nieruchomo na krześle, przeżywając wciąż na nowo każde słowo, wypowiedziane wcześniej do męża, każdy swój uczynek, który podyktowany był złością lub wydawał się nieprzyjemny. Nie myślała o żadnych błędach popełnionych przez Setha.
To wszystko stało się z jej winy. To był jej rewolwer trzydziestkaósemka i jej naboje typu Remington +P. To na jej polecenie zaczął szukać broni pod przykryciem, aby ją oddać. To Judy postawiła ultimatum w sprawie wagi i teraz bliska była obwiniania się, że obecne dolegliwości męża nie były dziełem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, ale zaburzeń funkcjonowania jego organizmu. Seth rozmywał się jej przed oczami, co godzina mniejszy i odrobinę cieńszy po każdym zabiegu chirurgicznym. To nie takiej kuracji odchudzającej pragnęła dla niego. Karał teraz Judy za wszystkie te lata, kiedy żył w jej cieniu, był wiatrem pod skrzydłami żony, jej inspiracją i największym wielbicielem.
– Pani komendant?
Dotarło do niej, że ktoś ją woła, i zobaczyła stojącego obok doktora Cabela, w chirurgicznych zieleniach, czapce, masce, rękawiczkach i ochraniaczach na butach. Nie był starszy od jego syna. Boże, dopomóż mi, westchnęła Judy, wstając z krzesła.
– Chciałbym zostać z nim na minutkę sam – poinformował ją doktor Cabel.
Czekając, aż skończy się badanie, wyszła na sterylny, jasny korytarz. Przyglądała się pielęgniarkom, lekarzom, rodzinom i przyjaciołom pacjentów, którzy rozlokowani w różnych salach, spoczywali na wąskich, hydraulicznych łóżkach, podłączeni do monitorów, na których widać było, jak chorzy walczą o życie. Stała tak, pogrążona w myślach, dopóki z pokoju Setha nie wyszedł doktor Cabel, który wrzucił do koperty na drzwiach kartę chorobową pacjenta.
– Jak on się czuje? – zapytała po raz kolejny Judy, ściągając maskę.
Doktor Cabel pozostał w masce. Nie chciał ryzykować i nawet biorąc w domu prysznic, mył się od stóp do głów mydłem antybakteryjnym. Zamknął drzwi do separatki, w jego oczach malowała się troska. Komendantka była kobietą bardzo precyzyjną i nie interesowały jej frazesy, wykrętne opinie i uniki. Jeśli ten młody doktor od chorób zakaźnych myślał, że ukryje przed nią prawdę, to się grubo mylił.
– Chcemy ponownie zabrać go na salę operacyjną – powiedział. – Na tym etapie to rutynowe działanie.
– A na jakim etapie jest teraz mój mąż? – chciała wiedzieć Judy.
– Drugi dzień progresywnej gangreny wywołanej paciorkowcami i martwiczym zapaleniem powięzi – odpowiedział. – Obumieranie tkanek widoczne jest poza marginesami chirurgicznego cięcia.
Chociaż doktor Cabel szanował komendant Hammer, nie chciał mieć z nią już dłużej do czynienia. Rozejrzał się, szukając pielęgniarki. Cholera. Wszystkie były zajęte przy innych pacjentach.
– Musimy zaczynać – oświadczył.
– Chwileczkę – powstrzymała go Judy. – Na czym, dokładnie, ma polegać ta operacja?
– Będziemy wiedzieć lepiej, gdy ją zaczniemy.
– Rozumiem, że ryzykujecie. – Miała ochotę go uderzyć.
– W zaistniałej sytuacji rana powinna zostać ponownie oczyszczona aż do krwawiącej, zdrowej tkanki. Prawdopodobnie nasączymy pacjenta fizjologicznym roztworem soli, a całość zabezpieczymy wyjałowioną gazą. Dwa razy dziennie będziemy kontynuować terapię tlenową, poza tym zalecam wzmocnienie organizmu kroplówką.
– A zatem multiwitaminy – powiedziała.
– Również. – Lekarz był nieco zaskoczony jej zdolnością kojarzenia.
Judy przez lata kupowała witaminy i dobrze się na nich znała. Doktor Cabel zbierał się do odejścia. Złapała go za poły zielonego fartucha.
– Porozmawiajmy poważnie – odezwała się stanowczym tonem. – Seth nieraz miał paciorkowce w gardle. Czemu obecnie rozwinęła się tak poważna infekcja? Zostawmy na boku jego niewydolny system immunologiczny.
– To nie to samo, co paciorkowce wywołujące choroby gardła.
– No więc?
Ta kobieta nie zamierzała zostawić go w spokoju. Lekarz współczuł teraz Sethowi jeszcze z innego powodu. Życie z taką żoną mogło wykończyć każdego. Czy potrafiłby wyobrazić sobie, jak prosi ją o podanie kawy? Kiedy zawodziło wszystko inne, doktor Cabel zwykle szukał ratunku w języku zrozumiałym jedynie dla lekarzy.
– Całkiem możliwe, że ten paciorkowiec posiada nową informację genetyczną. To zdarza się przy infekcjach wywołanych bakteriofagiem.
– Co to jest bakteriofag? – Pani Hammer się nie poddawała.
– To taki wirus, który potrafi wcielić swoje DNA w bakterię-gospodarza – wyjaśnił. – Istnieje hipoteza, że niektóre szczepy Ml paciorkowców grupy A w mniej więcej czterdziestu procentach ostatnio obserwowanych infekcji inwazyjnych otrzymały materiał genetyczny z fagu. Tak przynajmniej głoszą raporty WHO.
– Who? – zmarszczyła brwi Judy.
– Właśnie. – Wymownie spojrzał na zegarek.
– Co, do diabła, znaczy to who? – dopytywała się z uporem.
– Światowa Organizacja Zdrowia. Przeprowadzają tam badania dotyczące paciorkowców. Krótko mówiąc, ta nowa informacja genetyczna jest odpowiedzialna za wydzielanie toksyny pod nazwą superantygen, najprawdopodobniej odpowiedzialnej za zespół wstrząsu toksycznego.
– A więc mój mąż ma tę samą bakterię, którą można złapać z tamponu? – Judy podniosła głos.
– Można powiedzieć, że to daleki kuzyn.
– I w takich wypadkach zawsze wykonujecie amputację? – Tak stanowczo domagała się odpowiedzi, że przechodzący obok pacjenci z zainteresowaniem przyglądali się dwojgu ludziom w zieleni, sprzeczającym się w czystym, rzęsiście oświetlonym korytarzu.
– Nie, nie. – Musiał pozbyć się tej kobiety, postanowił więc wspomóc się Szekspirem. – Proszę pani, w przypadku pani męża zabieg chirurgiczny to najbardziej skuteczna terapia. – „Bądź mężny, nieugięty, srogi” *[* „Makbet”, akt IV, scena 1., przeł. Józef Paszkowski.] – rzucił cytatem. – „Król Lear”.
– „Makbet” – powiedziała Judy, która uwielbiała teatr, gdy lekarz się oddalił.
Czuwała w pobliżu tak długo, aby zobaczyć jeszcze, jak Setha wieziono na salę operacyjną. Wtedy wróciła do domu. O dziewiątej wieczorem leżała już w łóżku, zbyt wyczerpana i spięta, aby dłużej pozostawać w stanie świadomości. Ona i Virginia West, każda w swoim domu, jedna z kotem, druga bez, niespokojnie przespały resztę nocy.
Brazil także przerzucał pościel na różne strony, ściągał ją pod nogi, znowu się przykrywał, kładł się na niej, to na jednym boku, to na drugim, to na brzuchu. Wreszcie ułożył się na plecach i gapiąc się w ciemność, wsłuchiwał się w mamroczący za ścianą telewizor w salonie, gdzie jego matka leżała pijana na kanapie.
Wciąż myślał o tym, co powiedziała Virginia. Mógł się wyprowadzić, znaleźć sobie mieszkanie. Ale za każdym razem, gdy zrobił kilka kroków na tej budzącej lęk, choć ekscytującej drodze, zawsze wpadał na tego samego stracha na wróble, którego widok kazał mu zawracać. Co zrobić z matką? Co by się z nią stało, gdyby zostawił ją samą? W dalszym ciągu mógłby jej przynosić zakupy ze sklepu spożywczego, lecz przestałby ją kontrolować, załatwiać za nią wszystko i spełniać jej polecenia. Andy zmagał się ze swoimi lękami, wiercił się na łóżku, nękany o trzeciej nad ranem koszmarami jak z horroru.
Pomyślał o porucznik West i opanował go jeszcze gorszy nastrój.
Właściwie to wcale jej nie lubił. Nie była taką miłą, wykształconą kobietą jak pani Hammer. Któregoś dnia Andy z pewnością znajdzie sobie dziewczynę podobną do komendantki. Będą się lubić i szanować, będą grywać w tenisa, biegać, trenować, gotować, jeździć samochodem, chodzić na plażę, czytać dobrą literaturę i poezję, wszystko będą robić razem, chyba że zechcą pobyć sami. Co Virginia West może o tym wiedzieć? Buduje płoty, ścina trawę kosiarką elektryczną, ponieważ jest zbyt leniwa, aby użyć mechanicznej, a przecież jej ogródek to zaledwie pół akra. Ma fatalne nawyki żywieniowe i pali papierosy. Brazil znowu zmienił pozycję, rozrzucając bezradnie ramiona na boki.
O piątej dał za wygraną i ruszył truchtem na bieżnię. Szybko przebiegł dwanaście kilometrów i mógłby biec dalej, ale znudził się i postanowił jechać do miasta. To dziwne. W ciągu kilku dni przeszedł od stanu całkowitego wyczerpania do nadaktywności. Nie pamiętał, aby kiedykolwiek wcześniej chemia rządziła nim tak jak teraz. Raz był śmiertelnie wykończony, to znowu czuł nienaturalny przypływ energii i podniecenia, zupełnie bez powodu. Zastanawiał się nawet, czy nie było to efektem burzy hormonów. Jeśli bowiem mężczyzna nie ulegnie swoim popędom między szesnastym a dwudziestym rokiem życia, biologia go później za to ukarze.
Kiedyś rozmawiał o tych sprawach z lekarzem. Doktor Rush, który miał praktykę rodzinną w Cornelius, badał Brazila, gdy ten był na pierwszym roku college’u w Davidson. Zorientowawszy się, że chłopak nie miał ojca i potrzebował wskazówek, powiedział mu, że wielu młodych mężczyzn często popełnia tragiczne błędy, gdy ich ciała stają się gotowe do prokreacji. Zdaniem doktora Rusha to nic innego, jak powrót do epoki osadnictwa, kiedy szesnaście lat stanowiło ponad połowę przeciętnego wieku mężczyzny, pod warunkiem oczywiście, że wcześniej nie zginął z rąk Indian lub sąsiadów. W tamtych czasach wczesne folgowanie seksualnemu pożądaniu i prymitywnym instynktom miało sens, Andy jednak postanowił dołożyć wszelkich starań, aby im się nie poddać.
W przyszłym roku w maju będzie miał już dwadzieścia trzy lata, ale popęd seksualny wcale z czasem nie osłabł. Wciąż jednak Andy wierzył w to, co powiedział mu doktor Rush, który, jak głosiły lokalne plotki, nie był wierny swojej żonie. Andy rozmyślał o seksie, biegnąc sprintem do domu. Do tej pory wydawało mu się, że miłość i seks zawsze idą w parze, lecz może wcale nie musi tak być. Miłość sprawiała, że stawał się rozmarzony i zadumany. Dzięki miłości dostrzegał kwiaty i miał ochotę je zrywać. Dzięki miłości powstały jego najlepsze wiersze, a pod wpływem seksu tworzył tylko mocne, przyziemne pentametry, których nie zamierzał nikomu pokazywać ani publikować.
Wrócił do domu i wziął dłuższy niż zwykle prysznic. Pięć po ósmej stał już w kolejce po kawę w kawiarni znajdującej się w budynku Knight-Ridder. Miał na sobie dżinsy, pager przy pasku, a ludzie z ciekawością gapili się na chłopaka, ciekawskiego dziennikarza, który odgrywał policjanta i zawsze wydawał się taki samotny. Brazil sięgał właśnie po muesli z rodzynkami, gdy nagle usłyszał w głośniku fragment popularnego i prześmiewczego programu „Nie rozpoczynaj poranka” z Dave’em i Dave’em.
– Wczoraj wieczorem – mówił Dave swoim głębokim, radiowym głosem – okazało się, że nawet burmistrz naszego miasta nie pojechałby teraz w nocy do centrum.
– Pytanie brzmi, po co miałby to robić? – zapytał Dave.
– O to samo moglibyśmy zapytać senatora Butlera.
– Po prostu sprawdzał, jak żyją jego wyborcy, Dave. Próbował na coś się przydać.
– A wtedy podkradł się do niego jakiś złowrogi pająk…
– Ależ, Dave, to się wymyka spod kontroli.
– Hej, w tym programie możemy mówić o wszystkim. To jest w umowie.
Dave był jak zwykle dowcipny, naprawdę lepszy niż Howard Stern.
– Poważnie. Burmistrz Search prosi wszystkich o pomoc, aby złapać morderczą Czarną Wdowę – wyjaśnił Dave. – Jeszcze chwila, a zwróci się z tym do Madonny, Amy Grant i Roda Stewarta…
Młody człowiek zatrzymał się w środku kolejki, słuchając radia, a ludzie przechodzili obok niego. Chwilę potem w kawiarni pojawił się Packer, wypatrując Brazila, któremu właśnie świat rozpadł się na kawałki. Zapłacił za śniadanie i odwrócił się, aby stawić czoło nadciągającej katastrofie.
– Co się dzieje? – zapytał, zanim redaktor z ponurą miną sam się do niego odezwał.
– Idziemy na górę – powiedział Packer. – Mamy problem.
Tym razem Andy nie biegł po ruchomych schodach. Nie odzywał się do szefa, który zresztą nie miał mu nic więcej do powiedzenia. Nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Nie zamierzał pakować sobie stopy do ust. Wielki Richard Panesa sam się tym zajmie. Za to przecież Knight-Ridder płaciło mu kupę szmalu. Podczas wszystkich lat nauki Andy tylko dwa razy odwiedził gabinet dyrektora szkoły. W żadnym wypadku nie zrobił nic złego. Za pierwszym razem wsadził palec do klatki z chomikiem i zwierzątko go ugryzło. Za drugim razem wpakował palec do dziury na podstawce do pisania i nie mógł go wyciągnąć.
Pan Kenny skorzystał z obcęgów, aby uwolnić młodego Brazila, który czuł się poniżony i załamany. Niebieska plastikowa podkładka z mapą Stanów Zjednoczonych była kompletnie zniszczona. Pan Kenny wyrzucił ją do śmieci, a chłopiec stał dzielnie obok, powstrzymując się od płaczu. Wiedział, że matki nie będzie stać, aby kupić mu drugą. Zapytał cicho, czy mógłby przez tydzień zostawać w szkole po lekcjach i czyścić gumki, aby zarobić na nową podkładkę. Tak byłoby najlepiej.
Brazil zastanawiał się teraz, co mógłby zaoferować Panesie, aby zrekompensować to, co zrobił, chociaż nie miał zielonego pojęcia, na czym polegało jego przewinienie. Gdy wszedł do przeszklonego, onieśmielającego gabinetu wydawcy, ten, w eleganckim włoskim garniturze, siedział na skórzanym fotelu za swoim mahoniowym biurkiem. Nie wstał ani nie dał żadnego znaku, że zauważył Andy’ego. Przeglądał wydruk wstępnego artykułu do niedzielnego wydania gazety, w którym skrytykował burmistrza Searcha za jego nieprzemyślaną, aczkolwiek szczerą wypowiedź o tym, że obecnie niechętnie zapuszcza się nocą do centrum miasta.
– Możesz zamknąć za sobą drzwi – powiedział Panesa do młodego dziennikarza.
Brazil zrobił to i usiadł na krześle po drugiej stronie biurka.
– Andy – zapytał go szef – czy oglądasz telewizję? Brazil był coraz bardziej zdziwiony.
– Rzadko mam czas…
– A zatem nie możesz wiedzieć, że jesteś obrabiany na lewo i prawo.
– Co to znaczy? – W Brazilu zbudził się smok.
Panesa dostrzegł w jego oczach ogień. To dobry znak. Jedynym sposobem, aby taki wrażliwy, inteligentny i zdolny młody człowiek przetrwał w tym kryminalnym świecie, była walka, wydawca wiedział o tym z własnego doświadczenia. Nie zamierzał mu niczego ułatwiać. Andy Brazilu, witaj w Piekielnej Szkole, pomyślał, sięgając po pilota.
– To znaczy – przycisnął guzik i z sufitu zjechał ekran – że ostatnie cztery lub pięć poważnych materiałów, jakie przygotowałeś, pojawiały się w telewizji w noc przed wydrukowaniem ich w gazecie, zwykle w wiadomościach o jedenastej wieczorem. – Nacisnął inny guzik i uruchomił projektor. – Następnie stacje radiowe podawały je w porannych wiadomościach. Zanim ludzie mieli możliwość przeczytania o tym na pierwszych stronach naszej gazety.
Brazil zerwał się z krzesła, przerażony i wściekły.
– To niemożliwe! Nigdy nikogo z dziennikarzy nie było tam, skąd brałem materiały! – wykrzyknął, zaciskając pięści.
Panesa znowu uruchomił pilota i na ekranie pojawiła się olbrzymia twarz Webba.
– „…w wywiadzie, jakiego udzieliła wyłącznie Kanałowi Trzeciemu, powiedziała, że późno w nocy wróciła na miejsce katastrofy i płakała, siedząc w swoim samochodzie. Funkcjonariuszka Johnson, która rano zwróciła odznakę policyjną, wyznała, że żałuje, iż nie zginęła w tym wypadku razem z nimi…”.
Wydawca przyglądał się Brazilowi, który najwyraźniej stracił mowę. Wściekłość na Webba przerodziła się w nienawiść do wszystkich. Dopiero po dłuższej chwili młody dziennikarz policyjny zebrał siły i przemówił.
– Tę informację podano po ukazaniu się mojego artykułu? – zapytał, chociaż znał już odpowiedź.
– Przed – odpowiedział szef, bacznie go obserwując. – W noc poprzedzającą wydanie gazety. Tak było we wszystkich wypadkach. I na końcu ten o burmistrzu. To kropla przepełniająca puchar. Wiemy, że tym razem musiał być jakiś przeciek. Webb nie mógł znać jego wypowiedzi, no chyba że założył podsłuch w gabinecie Searcha.
– To niemożliwe! – stanowczo zaprotestował Brazil. – To nie moja wina!
– Nie chodzi tu o niczyją winę – uspokoił go Panesa. – Trzeba z tym skończyć. Natychmiast. To nam naprawdę szkodzi.
Patrzył, jak wzburzony Brazil wybiega z jego gabinetu. Wydawca miał umówione spotkanie, ale został jeszcze chwilę przy biurku. Przeglądał notatki i dyktował tekst swojej sekretarce, cały czas obserwując przez szybę młodego człowieka, który z wściekłością otwierał szuflady biurka, szukał czegoś w pudle pod blatem, wrzucał do teczki notatniki i inne osobiste drobiazgi. Potem wybiegł z redakcji, jakby nie zamierzał tam już nigdy wrócić. Panesa podniósł słuchawkę.
– Połącz mnie z Virginią West – powiedział.
Tommy Axel też widział, że zdenerwowany Brazil wypadł z redakcji i zastanawiał się, co się, do cholery, stało. Miał pewne podejrzenia. Słyszał o Webbie, o jakichś przeciekach i nie dziwił się, że tamten stracił głowę. Axel nie wyobrażał sobie, jak sam by zareagował, gdyby jemu przytrafiło się coś podobnego, gdyby ktoś kradł mu świetne pomysły i recenzje pisane do działu muzycznego. Boże. Biedny chłopak.
Brenda Bond także słyszała o całym zamieszaniu. Usiłowała właśnie uruchomić komputer, który co trzy dni się zawieszał, ponieważ jakiś głupi dziennikarz piszący o ogrodach miał talent i ciągle naciskał taką kombinację klawiszy, że maszyna odmawiała współpracy lub tłumaczyła jego pliki na niezrozumiałe znaki. Pani Bond poczuła dreszczyk podniecenia, gdy weszła do menedżera systemu. Z trudem udało jej się skoncentrować.
Porucznik West stała przy swoim biurku, usiłując jednocześnie dopiąć teczkę, nałożyć przykrywkę na kubek z kawą i zapakować kanapki, których nie zdążyła zjeść. Wyglądała na zmartwioną i wściekłą jednocześnie, gdy rozmawiała z Panesą przez telefon.
– Domyślasz się, dokąd mógł pójść? – dopytywała się głośno.
– Może do domu? – próbował zgadywać wydawca. – Mieszka z matką.
Z przerażeniem spojrzała na zegarek. W ciągu dziewięćdziesięciu sekund powinna być w gabinecie Judy Hammer. Nie wyobrażała sobie, aby mogła spóźnić się, kazać szefowej czekać, nie przyjść lub zapomnieć o spotkaniu. Zamknęła wreszcie teczkę i wsunęła krótkofalówkę do futerału przy pasku. Była w rozterce.
– Zrobię, co będę mogła – obiecała Panesie. – Niestety, muszę być dziś rano w sądzie. Moim zdaniem Brazil musi odreagować. Wróci, gdy się uspokoi. Andy się nie poddaje.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz.
– Jeśli nie pojawi się do mojego powrotu, zacznę go szukać – obiecała.
– Świetny pomysł.
Liczyła na to, że Johnny Martino przyzna się do winy. Judy Hammer natomiast wolałaby, aby było inaczej. Była w nastroju do walki. Doktor Cabel naprawdę wyświadczył jej przysługę. Wyzwolił w niej iskry gniewu i im stawały się jaśniejsze, tym bardziej rozwiewała się mgła depresji i złe samopoczucie komendantki. Szła tak szybko, że nawet Virginia była zdziwiona. Pod pachą ściskała zapinaną na suwak torebkę, na oczach miała przeciwsłoneczne okulary. Obie zmierzały w ten gorący poranek do budynku Sądu Kryminalnego, zbudowanego z granitu w 1987 roku, a zatem starszego niż inne domy w Charlotte. Policjantki ustawiły się wraz z innymi w kolejce do bramki kontrolnej z promieniami rentgenowskimi.
– Nie martw się – Virginia próbowała pocieszyć swoją szefową, gdy posuwały się wolno do przodu za jakimiś ważnymi obywatelami. – On się przyzna do winy.
– Ja się nie martwię – odpowiedziała szefowa.
Za to Virginia się martwiła. Tego dnia na wokandzie znalazły się setki spraw, co było znacznie większym problemem niż kwestia, czy Martino przyzna się do winy, czy też będzie próbował się bronić. Strażnik Octavius Able wypatrzył w kolejce dwie kobiety i nagle zaczął niezwykle skrupulatnie wykonywać swoje obowiązki. Porucznik West nie przechodziła przez aparaturę prześwietlającą od czasów, gdy maszyna stała jeszcze w starym budynku sądów.
Able nigdy dotąd nie miał okazji przyjrzeć się komendant Hammer tak dokładnie. Nigdy nie miał nad nią takiej kontroli jak teraz. Porucznik West była w mundurze i ominęła bramkę, która co chwila brzęczała, wykrywając pagery, monety, klucze i scyzoryki. Judy także ominęła bramkę, uważając, że wolno jej to zrobić ze względu na zajmowane stanowisko.
– Przepraszam, proszę pani! – zawołał głośno Able, aby wszyscy słyszeli. – Proszę pani! Proszę tędy.
– To jest szefowa policji – szeptem wyjaśniła mu Virginia, chociaż uważała, że sam powinien to wiedzieć.
– Proszę okazać dowód tożsamości – zażądał władczym tonem Able.
Długa kolejka zatrzymała się w miejscu, a oczy wszystkich zwróciły się na elegancko ubraną kobietę o znajomej twarzy. Kto to mógł być? Gdzieś już ją widzieli. Może występowała w telewizji, w wiadomościach, w jakimś talk show? Do diabła! Tinsley Owen, szósty w kolejce, wezwany do sądu za brawurową jazdę samochodem, domyślił się nagle. Ta kobieta w perłach to z pewnością żona kogoś bardzo ważnego, może nawet Billy’ego Grahama. Judy była wyraźnie zakłopotana, przeszukując torebkę, i to trochę zaniepokoiło Able’a. W końcu uśmiechnęła się do niego, pokazując swoją odznakę.
– Dziękuję za sprawdzenie. – Ton jej głosu mógł go znokautować. – A na wypadek gdyby ktoś miał wątpliwości, czy w naszym sądzie prawidłowo działa ochrona, poproszę pana o nazwisko. – Przysunęła się, aby zobaczyć, co miał napisane na plakietce. – O.T. Able – przeczytała na głos, starając się zapamiętać.
Koniec. Z pewnością komendantka złoży na niego skargę.
– Wykonywałem tylko swoje obowiązki – powiedział słabym głosem, a kolejka zrobiła się nagie bardzo długa, otaczała cały świat, całą ludzką rasę, która była świadkiem jego upadku.
– Z pewnością – zgodziła się pani Hammer. – Chcę się tylko upewnić, czy szeryf wie, jak bardzo powinien pana docenić.
Gdy Able zorientował się, że komendantka mówiła to wszystko zupełnie serio, poczuł się nagłe wyższy i szczuplejszy. Jego mundur w kolorze khaki leżał na nim jak ulał. Był przystojny i nie tak stary, jak mu się wydawało jeszcze tego ranka, gdy brał paliwo na stacji BP, a młodzież z autobusu wyśmiewała się z niego i obrzucała rasistowskimi wyzwiskami. Octavius Able wstydził się, że potraktował z wyższością szefową policji. Nigdy dotąd tak się nie zachowywał i nie miał pojęcia, co mu się stało.