19

Brazil wiercił się niecierpliwie na kanapie w poczekalni przed gabinetem burmistrza, robił notatki i obserwował, jak sekretarka, Ruth Lafone, rozmawiała przez telefon. Współczuła odrobinę młodemu dziennikarzowi, bo dobrze wiedziała, po co został wezwany, on i jeszcze inni przed nim. Telefon zadzwonił ponownie. Ruth podniosła słuchawkę i uśmiechnęła się grzecznie. Była miła i z szacunkiem odnosiła się do człowieka, którego wybrała przeważająca większość głosujących, aby służył obywatelom tego miasta. Odłożyła słuchawkę i wstała z krzesła. Spojrzała na Brazila.

– Pan burmistrz przyjmie pana teraz – powiedziała.

Andy czuł się odrobinę zdezorientowany. Stracił już rachubę, ile razy bezskutecznie prosił burmistrza Searcha o komentarz, wywiad czy opinię do gazety. I nagle burmistrz zadzwonił do niego, niespodziewanie wyrażając zgodę na spotkanie. Jakie spotkanie? Brazil wolałby tego dnia być bardziej elegancko ubrany, w coś innego niż przyciasne czarne dżinsy. Zanim tu wszedł, zatrzymał się na chwilę w męskiej toalecie i wepchnął w spodnie nieco wyblakłą czerwoną koszulkę, która była na niego za krótka. Ponieważ schudł ostatnio i ubranie wisiało na nim jak na wieszaku, wyciągnął z szafy dżinsy i podkoszulki, które nosił jeszcze w szkole średniej.

– Jeśli mogę panią zapytać – zwrócił się do sekretarki, wstając z kanapy – to chciałbym wiedzieć, czy istnieje jakiś szczególny powód, dla którego akurat teraz otrzymałem zgodę na wywiad, inny niż moje prośby o rozmowę z burmistrzem, o którą ubiegałem się od początku pracy w gazecie?

– Przykro mi, ale pan burmistrz nie zawsze może natychmiast na wszystko reagować – przeprosiła, wygłaszając formułkę, która zawsze się sprawdzała.

Andy przyglądał się jej dłuższą chwilę i zawahał się, analizując coś w sposobie, w jaki odwróciła od niego oczy.

– Rozumiem – powiedział. – Dziękuję.

– Proszę bardzo.

Prowadziła go na rzeź, ponieważ zależało jej na tej pracy.

Burmistrz Search był dystyngowanym, eleganckim mężczyzną w skrojonym według europejskiej mody letnim garniturze popielatego koloru. Do tego nosił białą koszulę i czarny krawat. Siedział za ogromnym, orzechowym biurkiem, a przez okna w gabinecie widać było całą panoramę miasta. Po sąsiedzku wznosił się budynek US-Bank Corporate Center, lecz aby zobaczyć wieńczącą go koronę, burmistrz musiałby podejść do okna i zadrzeć w górę głowę.

– Bardzo dziękuję, że znalazł pan czas, aby się ze mną spotkać – odezwał się na przywitanie Brazil, siadając na krześle naprzeciwko Searcha.

– Rozumiem, że jesteś zadowolony z pracy w naszym mieście – powiedział burmistrz.

– Tak, proszę pana. I doceniam to.

To nie był jeden z tych cwanych dziennikarzy, z którymi Search miewał do czynienia rano, w południe i wieczorem. To był dzieciak o szeroko otwartych, niewinnych oczach, grzeczny, umiejący okazać szacunek i pełen poświęcenia. Burmistrz wiedział, jak groźni bywają tacy uczciwi ludzie. Są gotowi umrzeć za sprawę, zrobią wszystko dla Jezusa, poświęcają się wyższym celom, wierzą w gorejące krzewy i nie dadzą się nakłonić do grzechu przez żonę Putyfara. To nie będzie aż tak proste, jak się spodziewał.

– Pozwól, synu, że coś ci powiem – zaczął Search z przejęciem i stanowczo, tonem, który zwykle onieśmielał tych, którym udało się zdobyć chwilę jego cennego czasu. – Nikt nie kocha naszego departamentu policji bardziej niż ja. Ale mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że każda historia ma dwie strony?

– Zwykle nawet więcej, proszę pana, tak wynika z moich doświadczeń – odrzekł Brazil.


Judy Hammer rozmawiała w sekretariacie z Horgessem. Czekała na Virginię West i film wideo, modląc się, aby ujawnił to, czego się spodziewał Mungo. Może tym razem szczęście im dopisze.

– Fred, daj spokój – powiedziała, stojąc przed biurkiem swego asystenta i trzymając ręce w kieszeniach brązowego kostiumu.

– Pani komendant, to dlatego, że tak podle się czuję. Nie mogę uwierzyć, że zrobiłem coś takiego. Pani ma do mnie zaufanie i powinienem ułatwiać pani życie, być wiarygodnym pracownikiem. A proszę, co zrobiłem, gdy sytuacja trochę się skomplikowała – żalił się Horgess tym samym, smutnym, oskarżycielskim tonem.

Przypominał jej Setha, a ostatnią rzeczą, jakiej sobie teraz życzyła, był mąż w biurze, tak samo żałosny jak ten, który leżał w pokoju numer trzysta trzydzieści trzy w Carolinas Medical Center.

– Fred, co mówiliśmy o pomyłkach? Czyż nie są wliczone w specyfikę naszej pracy? – perswadowała mu.

– Tak, ja wiem. – Nie mógł jednak spojrzeć jej w oczy.

– Po pierwsze, dopuszczamy możliwość pomyłki, jeśli popełniłeś ją, próbując zrobić coś dobrze, a po drugie, jeśli przyznałeś się komuś, że ją popełniłeś. Po trzecie wreszcie, jeśli powiadomisz o niej innych, aby później sami jej nie popełnili.

– Nie spełniłem punktu dwa i trzy – powiedział Horgess.

– To prawda – musiała się zgodzić Judy, kiwając głową do wchodzącej właśnie porucznik West. – Punkt drugi nie jest niezbędny, ponieważ i tak wszyscy już o tym wiedzą. Najpóźniej do piątej chcę zobaczyć na swoim biurku twój komentarz do „Informatora”, w którym opiszesz tę pomyłkę. – Spojrzała na niego znad okularów.


Burmistrz Search nie znał pierwszej zasady uprawiania polityki społecznej ani też żadnej innej, która nie karałaby ludzi za popełnianie pomyłek, zwłaszcza tych szczególnie rażących, które odczuła ostatnio na własnej skórze komendant Hammer. Jemu nigdy by się coś takiego nie zdarzyło, ponieważ umiał postępować z ludźmi, a także z mediami.

– To absolutne kłamstwo, że nasze miasto zrobiło się niebezpieczne – oświadczył i nagle okazało się, że w gabinecie jest duszno i gorąco, a także jakby ubyło przestrzeni.

– Ale w ciągu kilku zaledwie tygodni zamordowano tu pięciu przyjezdnych biznesmenów – odpowiedział młody dziennikarz. – Nie rozumiem, jak pan…

– Przypadek. Odosobniony. Incydenty. – Pot spływał mu po twarzy; Search czuł, że robi się czerwony.

– Właściciele hoteli i restauracji w centrum miasta twierdzą, że ich obroty spadły o około dwudziestu procent. – Andy nie chciał się kłócić. Pragnął tylko oprzeć rozmowę na faktach.

– Tacy ludzie jak ty jedynie pogarszają sytuację.

– Search wytarł czoło chusteczką, przeklinając Cahoona, że zwalił mu na kark tego dziennikarza.

– Panie burmistrzu, ja chcę tylko pisać prawdę – odpowiedział Brazil. – Ukrywanie jej z pewnością nie pomoże w rozwiązywaniu problemów.

Search ratował się sarkazmem, drwiąc z prostej logiki tego chłopca. Czuł, jak w żyłach zaczyna mu płynąć gorzki sok, podnosi się poziom żółci, a twarz niebezpiecznie purpurowieje. Burmistrz zaczynał tracić kontrolę nad sobą.

– Nie mogę w to uwierzyć. – Roześmiał się szyderczo na myśl o tym młokosie, który był kompletnym zerem. – Ty robisz mi wykład! Posłuchaj, nie zamierzam tu siedzieć i zapewniać cię, że interesy idą dobrze. I nie będę włóczył się w nocy po centrum miasta.

Zaśmiał się jeszcze głośniej, coraz głośniej, upojony władzą.


O szóstej po południu, w radosnej godzinie, porucznik West i Raines byli już w tawernie Jacka Strawa, tuż obok Ladeeda i Dwóch Sióstr na East Seventh Street. Virginia zdążyła się przebrać i miała na sobie dżinsy, luźny bawełniany podkoszulek i sandały. Piła Sierra Nevada Stout, piwo miesiąca, i wciąż nie mogła dojść do siebie po tym, co razem z Judy Hammer zobaczyły na taśmie wideo.

– Masz pojęcie, w jakim świetle postawiło to mnie i moją grupę dochodzeniową? – zapytała już chyba po raz czwarty. – Chryste, proszę, powiedz mi, że to tylko zły sen. Proszę, proszę. Zaraz się obudzę, prawda?

Raines pił chardonnay Field Stone, wino miesiąca. Ubrany w spodenki gimnastyczne, buty firmy Nike, które nosił na gołych stopach, i obcisły podkoszulek bez rękawów, zwracał na siebie uwagę wszystkich, poza tą jedną osobą, siedzącą naprzeciwko niego przy stole. Co się z nią działo? Zawsze rozmawiała tylko o pracy i ewentualnie o tamtym nudziarzu z gazety, z którym jeździła na patrole. No i o Nilesie, oczywiście, nie można zapomnieć o tym parszywym kocie. He razy to zwierzę zepsuło mu nastrojowy moment? Niles wydawał się dobrze wiedzieć, kiedy zwrócić na siebie uwagę. Skok na plecy lub głowę Rainesa, ugryzienie w duży palec u nogi to jego ulubione metody. A co było wtedy, gdy usiadł na pilocie i tak długo go naciskał, aż Kenny G brzmiał jak odrzutowiec?

– To nie była twoja wina – po raz czwarty powie – dział Raines, grzebiąc widelcem w sosie szpinakowym.

Virginia zjadała właśnie kolejnego pikla smażonego w cieście, gdy Jump Little Children zaczęli rozkładać swoje instrumenty. W tym przytulnym miejscu z niebieskimi, plastikowymi obrusami i barwnymi elementami sztuki Indian będzie rozbrzmiewała tego wieczora muzyka rockowa, wyzwalając prymitywne żądze i libido. Raines miał nadzieję, że uda mu się zatrzymać Virginię przynajmniej do drugiej przerwy. Prawdę powiedziawszy, uważał, że to, co się jej dzisiaj przydarzyło w pracy, było bardzo zabawne. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to być dla niej czułym i troskliwym słuchaczem.

Wyobraził sobie Mungo-Jumbo wtaczającego się do baru Presto, aby wrzucić coś na ruszt. Facet zauważa klienta z bananem w kieszeni, który jest szefem kartelu Geezer Grill. Formuje się grupa specjalna, a wszystko kończy się nagraniem na taśmie wideo Blondiego, King of Vice i głównego podejrzanego w seryjnych morderstwach Czarnej Wdowy, który krąży po Five Points w obcisłych, czarnych spodniach, z notesem w ręku. Ileż by dał, aby zobaczyć nagranie z Judy Hammer, która siedziała w swojej sali konferencyjnej i oglądała to gówno! Chryste! Usiłował opanować uśmiech, ale nie bardzo mu się udało. Twarz go bolała od skurczu mięśni, podobnie zresztą żołądek.

– Co się z tobą dzieje? – Virginia spojrzała na niego wściekle. – W tym nie ma nic śmiesznego, do cholery.

– Oczywiście, że nie ma – potwierdził słabym głosem, ale chwilę potem wybuchnął śmiechem. Rozparł się na krześle, a łzy spływały mu po twarzy.

Trwało to tak długo, aż Jump Little Children ustawili wzmacniacze, sprawdzili elektryczne gitary firmy Fender, perkusję i talerze, a także instrumenty klawiszowe Yamahy. Mrugali do siebie porozumiewawczo, odrzucając do tyłu długie włosy, a w przyćmionym świetle wyraźniej błyszczały kolczyki w uszach. Ten facet był ugotowany. Rany, spójrzcie tylko na niego. Świetnie. Jego dziewczyna także nie mogła tego znieść. On już jest gotowy, ona nie. Tylko dziwne, że popijał to pieprzone chardonnay.

Virginia była tak wściekła, że miała ochotę po kowbojsku przeskoczyć przez stół. Chciała skoczyć na Rainesa, skuć mu nadgarstki i stopy kajdankami i zostawić jego żałosną dupę w tę gorącą czwartkową noc pośrodku knajpy Jacka Strawa. Niemal wierzyła, że Mungo pracował dla Jeannie Goode. Może obiecała mu coś w zamian za taką kompromitację, za zburzenie jej wiarygodności i dobrych stosunków z Judy Hammer. Boże! Kiedy siedziały przy tym błyszczącym stole konferencyjnym i na taśmie pojawiły się pierwsze ujęcia, sądziła początkowo, że to jakaś pomyłka.

Brazil, niemal naturalnych rozmiarów, spacerował po ulicy i robił notatki, tak, Chryste Panie! Hu seryjnych morderców lub handlarzy narkotyków spaceruje po mieście w biały dzień i robi notatki?

Jeśli chodziło zaś o opis fizyczny Andy’ego, to Mungo Mamut pomylił się o jakieś dwadzieścia kilogramów i piętnaście centymetrów, chociaż Virginia musiała przyznać, że nigdy dotąd nie widziała Brazila w tak obcisłych ciuchach. Nie miała pojęcia, skąd ta zmiana. Czarne dżinsy były tak wąskie, że gdy szedł, widać było grę mięśni na jego udach, czerwona koszulka polo oblepiała tors jak farba, muskuły były doskonale ukształtowane, ciało naprężone. Może chciał się upodobnić do lokalnej społeczności? To by wszystko tłumaczyło.

– Powiedz mi, co ona zrobiła – zapytał Raines, krztusząc się ze śmiechu i wycierając oczy.

Virginia dała znać kelnerce, że prosi o następną kolejkę.

– Nie chcę o tym rozmawiać.

– Ależ, skarbie, daj spokój. Powiedz mi, proszę. Musisz. – Wyprostował się na krześle. – Powiedz mi, co zrobiła komendant Hammer, gdy zobaczyła tę taśmę.

– Nie – upierała się Virginia.

Prawdę powiedziawszy, szefowa zrobiła niewiele. Jak zwykle siedziała u szczytu stołu konferencyjnego, wpatrując się w milczeniu w dwudziestoczterocalowy monitor firmy Mitsubishi. Obejrzała całą taśmę, całe czterdzieści dwie minuty, każdy kawałek długiej parady Brazila i wysłuchała jego rozmów z najgorszymi mętami śródmieścia. Obie razem przyglądały się, jak młody dziennikarz wzruszał ramionami, zapisywał coś pośpiesznie w notesie, obserwował okolicę, schylał się, aby zawiązać sobie sznurówki, zrobił to zresztą dwa razy, aż w końcu wrócił na parking, gdzie stało jego BMW. Po dłuższej, brzemiennej ciszy komendantka zdjęła okulary.

– Co to było? – zwróciła się do swojej zastępczyni, szefowej dochodzeniówki.

– Nie wiem, co powiedzieć – odrzekła Virginia, czując, jak ogarnia ją fala nienawiści do Mungo.

– I to wszystko zaczęło się tego dnia, gdy jadłyśmy lunch w Presto, a ty zobaczyłaś jakiegoś mężczyznę z bananem w kieszeni. – Judy Hammer chciała być pewna, że trzyma się w tej sprawie faktów.

– Naprawdę nie jestem pewna, czy to fair łączyć te dwa wydarzenia.

Szefowa wstała, ale Virginia się nie poruszyła.

– Oczywiście, że to jest fair – powiedziała Judy, znowu trzymając ręce w kieszeniach. – Nie zrozum mnie źle, nie winię cię za to, Virginio. – Zaczęła chodzić po pokoju. – Jak Mungo mógł nie rozpoznać Andy’ego Brazila? Kręci się po mieście rano, w południe i w nocy, pracując albo dla nas, albo dla „Observera”.

– Mungo jest głęboko utajniony – wyjaśniła jej zastępczyni. – Dla zasady unika miejsc, gdzie mógłby spotkać policję lub prasę. Nie sądzę też, aby dużo czytał.

Judy pokiwała głową. W zasadzie mogła to zrozumieć. Nie była osobą, która lubiła gwałtownie reagować na niezręczności lub uczciwe pomyłki innych, niezależnie od tego, czy był to Horgess, Mungo czy nawet Virginia West, która tak naprawdę nie popełniała błędów, może z wyjątkiem skierowania Mungo do jakiejkolwiek pracy.

– Chcesz, abym to zniszczyła? – zapytała Virginia, wyjmując taśmę wideo z odtwarzacza. – To znaczy, wolałabym ją zachować. Na niektórych fragmentach są znane prostytutki, takie jak Cukiereczek, Podwójna Frytka, Ślamazara, Lufka, Błyskawica, Landrynka, Cykuta.

– Wszystkie tam były? – zapytała zaskoczona szefowa, otwierając drzwi sali konferencyjnej.

– Przewinęły się. Trzeba wiedzieć, gdzie patrzeć.

– Wrócimy jeszcze do tego – zadecydowała Judy.

Raines znowu ryczał ze śmiechu i Virginia była wściekła na siebie, że opowiedziała mu tę historię. Opierał głowę o blat stołu, zakrywając twarz dłońmi. Porucznik West przetarła czoło serwetką, pocąc się i czerwieniąc, jakby była w tropikach. Zespół był już gotowy do występu i w knajpie robiło się coraz tłoczniej. Zauważyła, że przyszedł Tommy Axel. Rozpoznała go ze zdjęcia w gazecie. Był z nim jakiś inny facet, obaj ubrani podobnie do Rainesa, eksponując to, co trzeba. Dlaczego większość gejów to tacy przystojni faceci? Uznała, że to niesprawiedliwe. Nie dość, że byli facetami w świecie facetów, ze wszystkimi tego profitami, to jeszcze ich DNA zdołało w jakiś sposób przyswoić od kobiet to, co najlepsze, na przykład wdzięk i urodę.

Oczywiście, geje mieli też swoje wady. Byli śliscy jak węże, lubili gierki, nadmiernie dbali o swój wygląd, robili się próżni i uwielbiali zakupy. Zresztą, może to nie miało nic wspólnego z płcią, zastanawiała się Virginia. Może w ogóle nie było czegoś takiego jak płeć. Może biologicznie ludzie są jak pojazdy, jak samochody. Słyszała, że za oceanem samochody mają kierownicę po innej stronie niż tutejsze. Inna płeć? Chyba nie. Może po prostu inne samochody, których działanie zależało od tego, kto siedzi na fotelu kierowcy.

– Mam już dość – szepnęła do Rainesa.

Wypiła Sierrę Nevadę i rozpoczęła kolejne piwo.

Mogła sobie na to pozwolić, prowadził Raines.

– Przepraszam. Przepraszam. – Zrobił głęboki oddech. – Nie wyglądasz najlepiej – zauważył z niepokojem w głosie. – Tu jest trochę duszno.

Jeszcze raz przetarła czoło, a jej ubranie zrobiło się wilgotne, chociaż nie z powodów, na jakie miał nadzieję Raines. To bogini płodności przypominała Virginii każdego miesiąca coraz bardziej dotkliwie, że czas ucieka. Jej ginekolog przypominał już kilkakrotnie, całkiem poważnie, że w tym wieku mogą się zacząć kłopoty. Doktor Alice Bourgeois mówiła coś o karze, gdy kobieta nie miała dzieci i nie planowała ciąży. Nigdy nie lekceważ biologii, zawsze powtarzała.

Zamówili cheeseburgery, frytki i jeszcze jedną kolejkę drinków. Virginia znowu przetarła twarz i poczuła się nieco lepiej, chociaż nie była pewna, czy ma ochotę jeszcze coś zjeść. Przyglądała się, jak zespół muzyczny kończy ustawiać sprzęt na podium, obserwowała też ludzi przy innych stolikach. Przez chwilę nic nie mówiła, podsłuchując parę z sąsiedztwa, mówiącą w obcym języku, być może po niemiecku. Poczuła, że ogarnia ją sentymentalny nastrój.

– Wydajesz się czymś pochłonięta – zauważył intuicyjnie Raines.

– Pamiętasz zabójstwo tych niemieckich turystów w Miami? Jak to się skończyło dla turystyki? – zapytała.

Raines, jako mężczyzna, traktował sprawę seryjnych morderstw bardzo osobiście. Widział ciała ofiar Czarnej Wdowy, a przynajmniej większość z nich. To niewyobrażalne uczucie, mieć pistolet przystawiony do głowy, a sekundę później mózg eksploduje. Nikt nie wspominał, jak bardzo upokorzono tych mężczyzn przed śmiercią, a poza tym skąd wiadomo, że zabójca nie ściągał im spodni wcześniej, że nie zostali najpierw zgwałceni, a dopiero potem pomalowano im genitalia pomarańczową farbą? Czy można to stwierdzić, jeśli morderca założył prezerwatywę? Virginia powiedziała coś, co wprawiło Rainesa w kiepski nastrój. Teraz on był skwaszony.

– A więc chodzi o biznes turystyczny? – powiedział, pochylając się nad stołem i gestykulując. – Zapominasz, że ci faceci zostali wywleczeni z samochodów, rozwalono im głowy, a jaja pomalowano jak graffiti!

Ponownie wytarła twarz i wyciągnęła z kieszeni pastylkę advilu.

– To nie jest graffiti. To symbol.

Raines skrzyżował pod stołem nogi, jakby nagle poczuł się zagrożony. Kelnerka przyniosła im zamówioną kolację. Złapał za butelkę keczupu, gryząc w zębach frytkę.

– Robi mi się od tego niedobrze – powiedział.

– Każdemu powinno się robić niedobrze. – Virginia nie mogła patrzeć na jedzenie.

– Jak sądzisz, kto to robi? – Polał wiązkę złocistych frytek czerwonym sosem.

– Może jakiś onona.

Virginia była zlana zimnym potem. Miała wilgotne włosy wokół twarzy i u nasady karku, jakby właśnie wróciła z pościgu za kimś.

– Co? – Raines spojrzał na nią zdziwiony, zagłębiając zęby w bułce.

– Onaon. Jednej nocy kobieta, innej mężczyzna, w zależności od nastroju – wyjaśniła.

– Aha. To coś jak ty. – Sięgnął po majonez.

– Cholera. – Odsunęła od siebie talerz. – Nie mam ochoty na jedzenie.

W barze dały się słyszeć pierwsze dźwięki elektrycznych gitar i uderzenia pałeczek perkusyjnych. Muzycy walili talerzami, a Axel owinął swoją stopę wokół kostki Jona i po raz setny tego dnia pomyślał o Brazilu.

Packer także rozmyślał o Brazilu, gdy wynosił przez tylne drzwi Dufusa, który wyglądał jak mała, kręcąca się piłka, i szedł z psem pod japoński klon. Dufus musiał zawsze chodzić na spacer w to samo miejsce, przyzwyczaił się do niego i tylko tam odnajdywał swoje zapachy. Nie miało znaczenia, że drzewo rosło na tyłach domu i że zaczynał padać deszcz. Packer postawił szczeniaka na tym samym kawałku ziemi co zawsze, obok wystającego korzenia. Z trudem łapiąc oddech, obserwował zabiegi Dufusa.

– Czemu nie podniesiesz nogi jak prawdziwy mężczyzna? – mruczał, podczas gdy pies obserwował go swoimi wyłupiastymi ślepiami, węsząc różowym nosem. – Sikaj – rozkazał.

Zdezelowany pager redaktora zaczął wibrować dość wcześnie tego wieczora, kiedy Packer kosił trawę, korzystając z wolnego dnia. Dzwonił Panesa, aby mu powiedzieć, że burmistrz przyznał się, iż nawet on nie miałby odwagi jeździć nocą po centrum miasta! Chryste Panie, to wprost niewiarygodne! Oczywiście, gazeta była na dobrej drodze do zdobycia nagrody Pulitzera za serię artykułów o istotnych dla społeczeństwa sprawach. Dlaczego, do cholery, musiało się to zdarzyć właśnie wówczas, gdy Packera nie było w redakcji. Siedział tam przez trzydzieści dwa lata, a w momencie gdy zdecydował się spojrzeć na swoje życie z perspektywy, świadomy, że za oknem czeka już atak serca, akurat wtedy pojawił się Andy Brazil.

Nadszedł czas, aby jelita Dufusa rozluźniły się i wydaliły z siebie coś, co zdaniem Packera, powinno być hańbą dla każdego stworzenia, no może z wyjątkiem domowego kota. Dufus nie gonił Packera ani sam do niego nie przychodził, to było oczywiste. Redaktor usiadł na stopniach werandy, a pies jego żony tak długo wąchał trawę, aż wreszcie wyrzucił z siebie ów wycyzelowany prezent. Packer westchnął i wstał. Wrócił do swojego klimatyzowanego domu, a szczeniak deptał mu po piętach.

– Przyszedł mój mały chłopczyk – rozpłynęła się na jego widok Mildred, Dufus zaś skakał i ślinił się, dopóki nie podniosła go z ziemi i nie ukołysała w kochających ramionach.

– Nie wspominaj mi o nim – powiedział Packer, siadając na fotelu i włączając telewizor.

Kilka godzin później wciąż jeszcze tam siedział, jedząc kawałki kurczaka maczane w sosie barbecue. Włożył rękę do wielkiej torby z chipsami i wrzucił je także do sosu. Po kilku meksykańskich piwach Corona z cytryną zapomniał o oknie i czyhającym za nim atakiem serca. Mildred oglądała po raz kolejny „Dom na wakacje”, ponieważ wydawało jej się, że tak właśnie wygląda ich życie. Bzdura. Po pierwsze, Packer nie grał na organach, ona nie nosiła peruki, nie paliła i nie mieszkali w małym miasteczku. Ich córka nigdy nie została wyrzucona z pracy, a już na pewno nie z galerii sztuki. To było chyba jedyne miejsce, w którym jeszcze nie pracowała, pewnie dlatego, że nie rozróżniała kolorów. Ich syn nie był gejem, a w każdym razie Packer nic o tym nie wiedział ani też się tym nie interesował, podobnie jak żadnymi innymi intymnymi faktami dotyczącymi bliźnich, w przeciwieństwie do swojej żony.

Packer władczym gestem wziął do ręki pilota. Zmienił program na Kanał Trzeci, a wszechobecny Webb gapił się w kamerę w taki sposób, że redaktor od razu zwęszył kłopoty.

– Cholera – powiedział, podnosząc się wyżej na fotelu.

– W rzadkiej, wręcz szokującej chwili szczerości – mówił reporter ze szczerym wyrazem twarzy – burmistrz Charles Search przyznał dzisiaj, że z uwagi na seryjne morderstwa Czarnej Wdowy obroty hoteli i restauracji spadły więcej niż o dwadzieścia procent, a on sam nie czułby się bezpiecznie, jadąc w nocy przez centrum miasta. Burmistrz Search błagał obywateli Charlotte, aby pomogli policji schwytać mordercę, który z zimną krwią zabił pięć…

Packer już wykręcał numer telefonu, torba z chipsami upadła na podłogę, a jej zawartość rozsypała się na dywan.

– …psycholog z FBI scharakteryzował sprawcę jako psychopatę na tle seksualnym, seryjnego zabójcę, który nie przestanie… – mówił dalej Webb.

– Słuchasz tego? – krzyknął, gdy tylko w słuchawce rozległ się głos Panesy.

– Nagrywam to – powiedział wydawca morderczym tonem, który rzadko można było u niego usłyszeć. – To się musi skończyć.

Загрузка...