22

Na falach radiowych podawano informację o zdumiewającym przedstawieniu w sądzie z udziałem dzielnych rycerzy, siedzących w pierwszym rzędzie, których sędzina przez długi czas całkowicie ignorowała. Wiadomość przekazywano z jednej stacji radiowej do drugiej w obu stanach Karolina. Don Imus podchwycił ją i ubarwił, jak tylko on potrafił, a Paul Harvey opowiedział resztę historii. Komendant Hammer wróciła do szpitala i natychmiast o wszystkim zapomniała, porucznik West natomiast jeździła po ulicach Charlotte, szukając Brazila, którego nikt nie widział od czwartku. A była niedziela rano.

Kiedy zadzwoniła, Packer znowu był z psem na podwórku. Podszedł do telefonu rozdrażniony i zakłopotany. On także nie miał wieści od młodego dziennikarza. W Davidson pani Brazil pochrapywała na kanapie, jak zwykle przesypiając telewizyjne kazanie Billy’ego Grahama. Telefon dzwonił i dzwonił, na stoliku stała butelka wódki i pełna petów popielniczka. Przejeżdżając obok budynku Knight-Ridder, Virginia po raz kolejny, zdenerwowana nie na żarty, zatelefonowała do Brazila z komórki.

– Cholera! – wybuchnęła. – Andy! Nie rób tego.

Pani Brazil z trudem otworzyła oczy. Udało jej się usiąść, bo miała wrażenie, że coś słyszy. Chór w błękitnozłotych stułach modlił się do Boga. Może to ten hałas ją obudził. Sięgnęła po szklankę i dzwoniąc zębami o szkło, skończyła to, co zaczęła wieczorem. Potem oparła się z powrotem na starych poduszkach, gdy magiczny trunek rozgrzewał jej ciało, unosząc ją gdzieś, nie wiadomo gdzie. Wypiła jeszcze trochę i wtedy dotarło do niej, że skończyło się paliwo, został tylko quick mart. Zastanawiała się, skąd wziąć piwo lub wino. Gdzie jest Andy? Czy przyszedł i wyszedł, gdy odpoczywała?

Nadszedł wieczór i Virginia została w domu. Nie chciała nikogo widzieć. Dusiło ją w piersiach i nie była w stanie dłużej usiedzieć na jednym miejscu ani na niczym się skoncentrować. Raines dzwonił kilkakrotnie, ale gdy słyszała jego głos na automatycznej sekretarce, nie podnosiła słuchawki. Wszystko wskazywało na to, że Brazil zniknął. Virginia nie mogła myśleć o niczym innym. To jakiś obłęd. Wierzyła, że nie zrobi niczego głupiego. Mimo to nawiedzały ją horrory, z jakimi często spotykała się w swojej pracy.

Widywała ofiary po przedawkowaniu narkotyków i zwłoki samobójców, którzy odebrali sobie życie z broni palnej, a ich ciała odnaleziono po kilku miesiącach, gdy myśliwi wrócili do lasów. Przed oczami policjantki przesuwały się, jak nocne koszmary, wraki samochodów zatopionych w tajemniczych głębinach jezior i rzek, a ciała ich pasażerów wypływały dopiero podczas wiosennych roztopów lub po obfitych deszczach.

Nawet Judy Hammer, mimo osobistych problemów i braku czasu, kontaktowała się z Virginią kilka razy, zaniepokojona zniknięciem młodego wolontariusza. Cały weekend spędziła w szpitalu, zawiadomiła także synów, aby jak najszybciej przyjechali, gdyż ich ojciec coraz bardziej odchodził w dolinę cieni. Gdy weszła do pokoju, Seth nie mógł już mówić i powitał żonę niewidzącym wzrokiem.

Proces kojarzeniowy nie przebiegał w jego umyśle normalnie, myśli powstawały z fragmentów wspomnień i niewyrażonych emocji, które jednak zdołałyby stworzyć pełne znaczeń, złożone całości, dające się wyartykułować. Ale na to był zbyt słaby, bez sił i podłączony do urządzeń medycznych. Podczas rzadkich momentów świadomości, jakie pojawiały się w tych dniach, których rachubę już stracił, mógłby pomóc Judy, by zrozumiała jego intencje, lecz całkowicie paraliżował go ból. Został pokonany. Mógł tylko patrzeć przez łzy na jedyną kobietę, którą w życiu kochał. Seth czuł się zmęczony i było mu bardzo przykro. Miał dużo czasu, aby wszystko przemyśleć.

„Tak mi przykro, Judy. Nic na to nie mogłem poradzić, znasz mnie. Musisz czytać w moich myślach. Nie mogę ci już nic powiedzieć. Jestem taki zmęczony, ciągle mnie operują, wycinają i nie wiem, co jeszcze ze mnie zostało. Karałem cię, ponieważ nie potrafiłem ci niczego wynagrodzić. Za późno to zrozumiałem. Chciałem, żebyś się mną opiekowała. I zobacz, co się stało. Jak myślisz, czyja to wina? Z pewnością nie twoja. Chciałbym, żebyś trzymała mnie za rękę”.

Judy siedziała na krześle i tak jak to robiła przez dwadzieścia sześć lat, teraz także pilnowała swojego męża. Miał ręce przywiązane do łóżka, aby nie mógł wyciągnąć sobie rurek. Leżał na boku, kolor jego skóry był myląco zdrowy, nie dlatego, że organizm zwalczał chorobę, tylko dzięki dostarczanemu tlenowi – co uznała za tak typowe dla męża, że aż zakrawało na ironię losu. Setha pociągały w niej siła i niezależność, a potem, z tego samego powodu, zaczął jej nienawidzić. Pragnęła wziąć go za rękę, ale był taki kruchy, sztywny, cały spętany rurkami i tasiemkami.

Pochyliła się i położyła dłoń na czole męża. Zamrugał niewidzącymi oczami, pełnymi łez. Sprawiał wrażenie bardzo śpiącego, Judy była jednak przekonana, że jej mąż podświadomie wyczuwa, iż przy nim siedziała. Skalpele i bakterie zniszczyły już jego pośladki i teraz atakowały brzuch i uda. W pokoju strasznie śmierdziało, nie zwracała jednak na to uwagi.

– Seth – odezwała się spokojnym, opanowanym głosem. – Wiem, że możesz mnie nie słyszeć, lecz na wypadek gdyby było inaczej, chcę ci coś powiedzieć. Jadą tu już twoi synowie. Powinni być dziś po południu i przyjdą prosto do szpitala. U nich wszystko w porządku. Ja też tu jestem. Wszyscy bardzo się o ciebie martwimy.

Chory zamrugał oczami. Leżał nieruchomo, wdychając tlen, podczas gdy monitory pokazywały ciśnienie jego krwi i puls.

– Zawsze się o ciebie troszczyłam – mówiła dalej. – Zawsze cię po swojemu kochałam. Ale już dawno uświadomiłam sobie, że czułeś do mnie sympatię, bo wydawało ci się, że możesz mnie zmienić. Ty zaś pociągałeś mnie tak bardzo, ponieważ myślałam, że się nie zmienisz. To było dość głupie, tak mi się teraz wydaje. – Przerwała, czując ukłucie w sercu, gdy na nią spojrzał. – Były rzeczy, które mogłam zrobić lepiej i inaczej. Muszę wybaczyć sobie i muszę wybaczyć tobie. Ty musisz wybaczyć mnie, a ja sama muszę wybaczyć sobie.

Zgadzał się z tym, co mówiła, i pragnął to jakoś wyrazić, dać jej znać, co czuje i myśli. Jego ciało było jak urządzenie wyłączone z kontaktu, zepsute, pozbawione baterii. Włączył przełączniki w swoim mózgu, lecz nic się nie wydarzyło. A to wszystko dlatego, że wypił zbyt dużo, gdy bawił się w łóżku pistoletem, aby ją ukarać.

– Wyjdziemy z tego – zapewniała go Judy, połykając łzy. – Dobrze, Seth? Zostawimy to za sobą i wyciągniemy wnioski. Mamy przed sobą przyszłość. – Mówiła z trudem. – To, dlaczego wzięliśmy ślub, nie ma już żadnego znaczenia. Jesteśmy przyjaciółmi, kumplami. Nie żyjemy dla prokreacji ani żeby nawzajem spełniać swoje fantazje seksualne. Jesteśmy po to, aby się razem zestarzeć i nie czuć się samotnymi. Przyjaciele. – Uścisnęła jego ramię.

Z oczu Setha popłynęły łzy. To był jedyny znak, jaki dał, i Judy się wzruszyła. Płakała przez pół godziny, a Seth robił się coraz słabszy. Paciorkowce z grupy A sączyły toksyny do jego duszy i nic sobie nie robiły ze wszystkich antybiotyków, immunoglobuliny i witamin, pompowanych do jego wnętrza. Ta choroba sprawiła, że był jak pieczony comber, jak padlina na autostradzie.

Randy i Jude weszli do pokoju ojca kwadrans po szóstej i nie zastali go już przytomnego. Seth nie wiedział nawet, że byli przy jego łóżku, ale wystarczyła mu świadomość, że do niego jechali.


Virginia przejeżdżała obok baru Cadillac Grill, bilardu Jazzbone’a i w końcu skręciła do Davidson, podejrzewając, że może Brazil siedzi w domu i nie odpowiada na telefony. Zatrzymała się na zniszczonym podjeździe i zobaczyła, że był tu tylko ten okropny cadillac. Między płytami chodnikowymi rosły chwasty. Wysiadła z policyjnego wozu i podeszła do frontowego wyjścia. Kilka razy nacisnęła dzwonek, a potem zaczęła dobijać się do drzwi. Nikt nie odpowiadał, więc z wściekłością uderzyła w nie policyjną pałką.

– Policja! – krzyknęła. – Otwierać!

Po dłuższej chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich pani Brazil, przecierając zaspane oczy. Utrzymywała równowagę, opierając się o framugę.

– Gdzie jest Andy? – zapytała Virginia.

– Nie widziałam go. – Matka Brazila przycisnęła dłoń do czoła, rzucając spojrzenie z ukosa, jakby świat nie służył jej zdrowiu. – Jest chyba w pracy – wymamrotała.

– Nie, nie było go tam od czwartku – odpowiedziała policjantka. – Jest pani pewna, że nie dzwonił?

– Spałam.

– A co z automatyczną sekretarką? Sprawdzała pani? – pytała dalej.

– Trzyma ją w swoim zamkniętym pokoju. – Pani Brazil chciała już wrócić na kanapę. – Nie mogę tam wejść.

Chociaż Virginia nie wzięła ze sobą narzędzi, potrafiła się dostać do wielu miejsc. Odkręciła klamkę i w ciągu kilku minut była już w pokoju Andy’ego. Pani Brazil wróciła do saloniku i posadziła swoje opuchnięte, zatrute ciało na kanapie. Nie chciała wchodzić do pokoju syna. Nie pozwalał jej na to, odkąd oskarżył ją o wyciąganie pieniędzy z portfela, który trzymał pod skarpetkami. Oskarżył ją też o grzebanie w jego szkolnych papierach, o zrzucenie trofeum ze stanowych mistrzostw w tenisie dla graczy do osiemnastu lat, które paskudnie się wgniotło, a figurka małego ludzika odpadła.

Na automatycznej sekretarce, stojącej obok schludnie zasłanego podwójnego łóżka ze skromną, zieloną kapą, pulsowało czerwone światełko. Virginia włączyła urządzenie i zaczęła się rozglądać. Na półkach stały brązowe i srebrne trofea sportowe. Na ścianach wisiały dyplomy za osiągnięcia w nauce, Brazil nawet nie oprawił ich w ramki, tylko przytwierdził pinezkami. Pod krzesłem stały zniszczone buty tenisowe firmy Nike, jeden był przewrócony. Na ich widok poczuła skurcz w okolicach serca. Znowu ogarnęły ją przygnębienie i złość. Przypomniała sobie, jak Andy patrzył na nią tymi swoimi niebieskimi oczami. Przypomniała sobie brzmienie jego głosu przez radio i śmieszny sposób, w jaki próbował kawy językiem, choć Virginia ciągle mu powtarzała, że to nie jest elegancka forma sprawdzenia, czy kawa nadaje się do picia. Trzy pierwsze telefony zarejestrowane na sekretarce skończyły się odłożeniem słuchawki.

– Cześć – zaczynał się czwarty. – Tu Axel. Mam bilety na Bruce’a Hornsby’ego…

Przewinęła taśmę.

– Andy? Mówi Packer. Zadzwoń do mnie.

Ponownie przewinęła taśmę i usłyszała swój własny głos. Dalej znowu ktoś dwa razy odłożył słuchawkę. Virginia otworzyła szafę i zaniepokoiła się, widząc, że jest pusta. Zaczęła otwierać kolejne szuflady, w których także nic nie było. Zostawił natomiast książki i komputer, co tylko zwiększyło jej obawy i jeszcze bardziej zagmatwało obraz całej sprawy. Przecież to były jego największe skarby. Nie zostawiłby ich, chyba że zamierzał coś sobie zrobić. Zajrzała pod łóżko i podniosła materace, przeszukując każdy skrawek prywatnej przestrzeni Brazila. Nie znalazła też pistoletu, który od niej pożyczył.

Prawie całą noc jeździła po mieście, wycierając sobie twarz chusteczką, połykając proszki przeciwbólowe oraz włączając i wyłączając klimatyzację w samochodzie, w zależności od tego, czy było jej gorąco czy zimno. W okolicach South College zwolniła, przyglądając się badawczo przechodniom na ulicy, jakby oczekiwała, że ktoś z nich okaże się Andym. Rozpoznała Cykutę, młodą prostytutkę, którą widziała właśnie na taśmie wideo. Szła, a właściwie płynęła, wzdłuż trotuaru, paląc papierosa i ciesząc się z tego, że jest obserwowana. Odprowadziła szklanym wzrokiem granatowy, policyjny wóz i Virginia długo jeszcze czuła na sobie jej natrętne spojrzenie. Pomyślała o Brazilu, o jego niemal obsesyjnym zainteresowaniu wykolejeńcami i powodami, dla których takimi właśnie się stali.

Dokonali wyboru. Virginia cały czas to podkreślała i taka była prawda.

Zazdrościła jednak Andy’emu świeżości i niewinnej jasności sądów. Prawdę powiedziawszy, podchodził do życia z mądrością podobną do jej własnej, ale jego zrodziła się z wrażliwości, a nie z doświadczeń, które czasami osłabiały współczucie policjantki i topiły jej emocje na wielu skomplikowanych poziomach. Sposób widzenia świata Virginii kształtował się przez długi czas i najprawdopodobniej był nieodwracalny. Uważała, że każdy, kto bywa wystawiony w życiu na ciężkie próby, dochodzi w pewnym momencie do punktu, z którego nie ma odwrotu. Ona sama wiele przeżyła, była bita, ranna, musiała też zabić. Przekroczyła pewną granicę. Czuła, że spełnia pewną misję, ale delikatne, łagodne kontury życia były dla innych.

Przy Tryon Street zatrzymała się na światłach ulicznych w pobliżu baru Jake’a, kolejnego ulubionego miejsca na śniadanie. Thelma doskonale przyrządzała steki, kawa też tu była znakomita. Virginia patrzyła przed siebie, wybiegając wzrokiem do przodu, za budynek First Union Bank, na którego ścianie wymalowany był gigantyczny szerszeń. Nagle jej uwagę zwrócił ciemny, pudełkowaty kształt samochodu i czerwone światła w kształcie stożków. Była za daleko, aby odczytać rejestrację, ale zamierzała to sprawdzić.

Gdy światła zmieniły się na zielone, dodała gazu i po chwili siedziała już na ogonie starego BMW. Serce jej zabiło mocniej, gdy zobaczyła numer rejestracyjny. Nacisnęła klakson i zaczęła machać ręką, Brazil jednak jechał dalej. Goniąc go, jeszcze raz zatrąbiła, tym razem dłużej, ale dziennikarz najwyraźniej nie chciał jej rozpoznać, chociaż jechała przez centrum miasta tuż za nim. Wiedział, że to ona, ale miał wszystko w nosie, i popijał budweisera z puszki trzymanej między udami. Złamał prawo na oczach przedstawicielki prawa i wiedział, że ona to zauważyła, lecz zupełnie się tym nie przejął.

– Cholerny skurczybyk! – wykrzyknęła Virginia, włączając światła alarmowe.

Przyśpieszył i nie mogła uwierzyć w to, co się działo. Jak on mógł zrobić coś tak głupiego?

– Ja ci pokażę!

Włączyła syrenę policyjną.

Andy już nieraz uczestniczył w pościgu, ale nigdy nie jechał na czele. Zwykle kogoś gonił, siedząc na przednim fotelu w samochodzie Virginii West. Znowu pociągnął łyk piwa, które kupił na parkingu dla ciężarówek tuż za wjazdem Sunset East na autostradę. Przydałoby mu się jeszcze jedno. Mógłby skręcić w Trade Street i tam uzupełnić zapasy. Rzucił pustą puszkę na tylne siedzenie, gdzie leżało już kilka innych, także opróżnionych. Aluminium zadźwięczało, jakaś puszka spadła na podłogę. Zepsuty szybkościomierz pozwalał mu wierzyć, że jechał z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Gdyby jednak licznik działał, wskazywałby blisko setkę i z taką szybkością Brazil skręcił na międzystanową autostradę. Virginia wciąż za nim jechała, a jej wściekłość i obawy ciągle rosły. Jeśli wezwałaby na pomoc inne radiowozy, Andy byłby skończony, straciłby pracę jako wolontariusz i miałby poważne kłopoty. Poza tym wcale nie była pewna, czy dzięki posiłkom udałoby się go zatrzymać, bo mógł do reszty stracić panowanie nad sobą. Poczułby się zdesperowany i osaczony, a wiedziała, jak to się zwykle kończy. Już widywała na różnych drogach takie ostatnie rozdziały, pogięty metal karoserii, ostry jak brzytwa, potłuczone szkło, wyciekający olej, krew i czarny plastikowy worek w drodze do kostnicy.

Brazil jechał już z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę, a ona tuż za nim, z włączonymi światłami alarmowymi i syreną. Dotarło do niego, że nie wezwała pomocy przez radio. Słyszałby to przez swój skaner, a poza tym pojawiłyby się już inne policyjne radiowozy. Nie wiedział tylko, czy powinien być zadowolony. Może nie traktowała go poważnie. Nikt nie traktował go poważnie i nikt już nie będzie, a wszystko przez Webba, przez nieuczciwość, bezwzględność życia i całą resztę.

Zjechał z autostrady przy Sunset Road East i zaczął zwalniać. To koniec. Brakowało mu paliwa. Ten pościg miał swoje granice. Właściwie równie dobrze mógłby się zatrzymać. Ogarnęło go jeszcze większe przygnębienie i wbiło po prostu w fotel, gdy zatrzymywał samochód na krawędzi asfaltu, z daleka od osiemnastokołowych ciężarówek z pomalowanymi na jaskrawe kolory kabinami i lśniącym chromem. Zgasił silnik i oparł się na kierownicy. Zamknął oczy, czekając na nieuchronną karę. Pani porucznik West nie oszczędzi mu żadnej zniewagi. W mundurze i z bronią, była przede wszystkim gliniarzem, srogim, nieprzyjemnym gliniarzem. Nic dla niej nie znaczyło, że stali się partnerami, chodzili razem na strzelnicę i rozmawiali.

– Andy! – Zapukała głośno w szybę. – Wyjdź – poleciła swoim zawodowym, policyjnym głosem.

Czuł się potwornie zmęczony, gdy wysiadał z wozu, który jego ojciec, Drew, tak bardzo lubił. Zdjął kurtkę ojca i rzucił ją na tylne siedzenie. Na zewnątrz było bardzo ciepło, ponad dwadzieścia stopni, wokół sodowych lamp fruwały chmary komarów i ciem. Andy był mokry od potu. Kluczyki od samochodu włożył do kieszeni obcisłych spodni, które według Munga wskazywały na przynależność do przestępczego środowiska. Virginia zaświeciła latarką przez tylne okno, przyglądając się aluminiowym półlitrowym puszkom po piwie. Naliczyła ich jedenaście.

– Czy wypiłeś to wszystko dziś wieczorem? – zapytała, zamykając drzwi.

– Nie.

– A ile poszło dzisiaj?

– Nie liczyłem. – Patrzył na nią prowokacyjnie.

– Zawsze ignorujesz policyjne światła i syrenę? – zapytała wściekła. – A może dziś miałeś jakiś szczególny powód?

Brazil otworzył tylne drzwi BMW i z furią wyciągnął pogniecioną sportową koszulkę. W milczeniu zdjął mokre polo i przebrał się. Virginia nigdy dotąd nie widziała go półnagiego.

– Powinnam cię zamknąć – powiedziała już mniej służbowo.

– Bardzo proszę – odparł.


Randy i Jude przylecieli na międzynarodowe lotnisko Charlotte-Douglas w odstępie czterdziestu pięciu minut, a matka czekała na nich tam, gdzie odbiera się bagaż. W ponurych nastrojach pojechali razem do Carolinas Medical Center. Judy była szczęśliwa, widząc swoich chłopców, odżyły stare wspomnienia, których dawno nie wydobywała z mroków pamięci. Obaj odziedziczyli po niej budowę ciała i olśniewająco białe zęby, a także przenikliwy wzrok i niespotykaną inteligencję.

Seth natomiast wyposażył synów w czterocylindrowe silniki, które nadawały im niewielką prędkość, kierując na prostą drogę, bez żadnych przeszkód. Randy i Jude byli szczęśliwi z samego faktu, że żyją, i donikąd się nie śpieszyli. Czerpali zadowolenie i radość ze swoich marzeń, a także od stałych gości w restauracjach, gdzie od czasu do czasu pracowali. Byli szczęśliwi u boku wyrozumiałych kobiet, które kochały ich mimo wszystko. Randy czuł się dumny z drobnych rólek w filmach, mimo że nikt ich nie oglądał. Jude cieszył się, gdy mógł zagrać z kolegami w jakimś klubie jazzowym. Grywał z zamiłowaniem na perkusji nawet wtedy, gdy słuchało go nie więcej niż osiem, dziewięć osób.


Paradoksalnie, to nie odnosząca sukcesy zawodowe Judy miała pretensję do synów, że nie osiągnęli w życiu żadnej pozycji. To właśnie Seth wstydził się tego i był niezadowolony. Wykazywał taki brak zrozumienia i cierpliwości, że obaj woleli wyprowadzić się z domu. Oczywiście, Judy rozumiała psychologiczne przyczyny, które ukształtowały jego postawę. Seth nienawidził w synach tego, czego nienawidził u siebie. Aby sobie to uświadomić, nie trzeba było wielkiej przenikliwości. Jednak wiedza ta do niczego się nie przydała. Dopiero tragedia, poważna choroba, sprawiła, że rodzina ponownie się zjednoczyła.

– Mamo, trzymasz się?

Jude siedział z tyłu w prywatnym samochodzie Judy. Pogłaskał ją po ramieniu.

– Staram się. – Z trudem przełknęła ślinę, gdy Randy spojrzał na nią z troską z przedniego fotela.

– Słuchaj, nie chcę go widzieć – powiedział, ściskając bukiet kwiatów, które kupił dla ojca na lotnisku.

– Rozumiem. – Pokiwała głową, patrząc w lusterko podczas zmiany pasa. – Jak moje wnuczęta?

– Świetnie – zapewnił ją Jude. – Benji uczy się grać na saksofonie.

– Nie mogę się doczekać, aby usłyszeć, jak gra. A Owen?

– Jest jeszcze za mała na instrumenty, ale świetnie tańczy. Gdy tylko słyszy muzykę, zaraz zaczyna podskakiwać, najchętniej ze Spring – opowiadał Jude. – Mówię ci, mamo, umarłabyś za śmiechu, gdybyś to widziała. To takie zabawne!

Spring była artystką, z którą Jude mieszkał od ośmiu lat w Greenwich Village. Żaden z synów Hammer nie był żonaty. Mieli po dwoje dzieci i Judy uwielbiała każdy złoty kosmyk na głowach swoich wnucząt. Nie mogła pogodzić się z faktem, że dorastają w odległych miastach, mając tylko sporadyczny kontakt ze swoją prawie legendarną babcią. Nie chciała stać się dla nich kimś, o kim będą kiedyś mówić, ale kogo tak naprawdę nigdy dobrze nie poznają.

– Smith i Fen bardzo chcieli ze mną przyjechać – powiedział Randy, biorąc matkę za rękę. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

Ogarnęła go kolejna fala nienawiści do ojca.


Virginia nie miała pojęcia, co zrobić ze swoim więźniem. Andy zapadł się w fotelu i skrzyżował ręce na piersiach, przyjmując buntowniczą pozę, absolutnie bez cienia skruchy lub wyrzutów sumienia. Nie patrzył na Virginię, obserwował przez przednią szybę samochodu, jak nietoperze i ćmy fruwają w świetle lamp. Przyglądał się też kierowcom ciężarówek, którzy w kowbojskich butach o spiczastych nosach wracali do swoich potężnych rumaków, a potem, oparci o kabiny, palili papierosy, trzymając je jak facet z reklamy Marlboro.

– Masz papierosy? – zapytał Brazil. Spojrzała na niego, jakby stracił rozum.

– Zapomnij o tym.

– Daj mi jednego.

– Akurat. Nigdy nie paliłeś, a ja nie mam zamiaru ci w tym pomagać – oświadczyła, chociaż też miała ochotę zapalić.

– Nie wiesz, czy paliłem kiedyś fajki, gandzię czy inne rzeczy – odrzekł z przekąsem. – Tak! Wydaje ci się, że dużo wiesz. Gówno wiesz. Gliny. I ich ciemne, wąskie koleiny mózgowe.

– Doprawdy? A ja sądziłam, że też jesteś gliną. Czyżbyś z tego również zrezygnował?

Andy patrzył bezradnie przez boczną szybę. Zrobiło jej się go żal, ale nadal była wściekła. Chciałaby wiedzieć, o co tak naprawdę chodziło.

– Do diabła, co się z tobą dzieje?

Spróbowała innej taktyki, tym razem pytając na poważnie. Brazil milczał.

– Chcesz sobie zrujnować życie? A co by było, gdyby wcześniej zauważyli cię inni gliniarze? Zdajesz sobie sprawę, w jakie wpadłbyś tarapaty?

– Nic mnie to nie obchodzi – odpowiedział łamiącym się głosem.

– Nieprawda, obchodzi, do cholery! Spójrz na mnie!

Patrzył przed siebie, obserwując szklanym wzrokiem niewyraźne sylwetki na parkingu dla ciężarówek, mężczyzn i kobiety, których losy były tak inne od jego, i którzy nigdy by nie zrozumieli, co to znaczy żyć tak jak on. Gdyby przyjrzeli mu się bliżej, pewnie zaczęliby nim pogardzać, bo sądziliby, że jest w uprzywilejowanej sytuacji, życie go rozpieszcza, ale tak naprawdę nigdy nie zdołaliby zrozumieć rzeczywistości, w jakiej on żył.


Tak właśnie myślał Bubba i zupełnie przypadkiem zatrzymał się swoim king cabem na tym samym parkingu. Najpierw zauważył BMW, a zaraz potem policyjny samochód swojego wroga. Nie mógł uwierzyć w takie szczęście. Zachowując spokój, poszedł najpierw zrobić zakupy. Kupił gumę do żucia, piwo i ostatni numer „Playboya”.


Brazil z trudem nad sobą panował, a Virginia usiłowała być twarda, co nie do końca jej się udawało. Zależało jej na nim, chociaż nie potrafiła powiedzieć dlaczego i to właśnie w dużej mierze było powodem, dla którego ten facet tak bardzo ją niepokoił, a jednocześnie wpędzał w zakłopotanie. Lubiła go, bo był zdolnym, dobrze zapowiadającym się stażystą, kimś, kogo mogłaby wprowadzać w tajniki zawodu, a gdyby się już wszystkiego nauczył, zostawić samemu sobie. Nie miała brata, lecz wyobrażała sobie, że mógłby być właśnie taki jak Andy: młody, inteligentny, wrażliwy i miły. Uważała go za przyjaciela, jednak nigdy nie dała mu tego wyraźnie do zrozumienia. Poza tym był przystojny, chociaż wydawał się nie przywiązywać do tego wagi.

– Andy – powiedziała cicho – proszę, powiedz mi, co się stało.

– W jakiś sposób dostał się do mojego komputera, do moich plików i nadawał wszystko w wiadomościach, zanim jeszcze coś pojawiło się w gazecie. Pierwszy podawał moje informacje. – Głos mu drżał i nie chciał, aby Virginia widziała go w takim stanie.

Słuchała jego słów zdumiona.

– On? – zapytała. – Jaki on?

– Webb. – Z trudem wymówił to nazwisko. – Takie gówno, które dmucha twoją koleżankę, zastępczynię komendantki!

– Co? – Nie miała pojęcia, o czym mówił.

– Goode – wyjaśnił. – Wszyscy o tym wiedzą.

– Ja nie wiedziałam. – Zastanawiała się, jak mogła przeoczyć taki fakt.

Brazil był zdruzgotany. Virginia otarła pot z czoła i nie bardzo wiedziała, co robić.

Bubba wrócił do swojej ciężarówki, kryjąc się w krzakach. Nalaną twarz ze zniekształconym nosem zasłaniał daszek czapki baseballowej. Wspiął się z zakupami do kabiny i siedział tam po ciemku, obserwując przez przednią szybę policyjny samochód. Po chwili zaczął kartkować kolorowe pismo, zatrzymując się dłużej przy naprawdę ciekawych historiach. Było ich wiele i Bubba starał się nie myśleć o swojej żonie ani nie robić żadnych porównań, zastanawiając się jednocześnie nad najlepszym sposobem ataku.

Tym razem był lekko uzbrojony, w kaburze miał tylko siedmiostrzałowy pistolet colta trzydziestkęósemkę. Gdyby wiedział, że spotka się z glinami, z pewnością wziąłby coś bardziej stosownego. Na szczęście miał wsparcie. Między siedzeniami leżał karabin Quality Parts Shorty E-2, z magazynkiem na trzydzieści kul, regulowanymi przyrządami celowniczymi, lufą wykończoną chromem i pokrytą fosforanem manganu, dzięki czemu nie połyskiwała w ciemnościach. W celach praktycznych mógł jeszcze użyć M-16, którym załatwiłby samochód policyjny w stylu Bonnie i Clyde’a. Przekręcił kolejną kartkę i korzystając z ciemności, zajął się naprawdę wielkimi sprawami.


Virginia nie była stworzona do pocieszania przedstawicieli rodzaju męskiego. Rzadko bywała w takich sytuacjach, poza tym nie pamiętała precedensów, na których mogłaby się wzorować. To mówił jej głos rozsądku. Brazil ukrył twarz w dłoniach. Bardzo mu współczuła. Co za niefortunny obrót spraw.

– Nie jest aż tak źle, naprawdę – powiedziała. – Rozumiesz? – Poklepała go po ramienia. – Znajdziemy jakieś wyjście, dobrze? – Poklepała go jeszcze raz, a kiedy nie zareagował, wykrztusiła wreszcie z siebie. – Chodź tu.

Objęła go ramieniem i przyciągnęła do siebie. Położył głowę na jej kolanach, tuląc się jak skrzywdzone dziecko, którym przecież nie był. Virginia poczuła, że uderzenia gorąca nagle się nasiliły, a hormony przypuściły taki szturm, jak nigdy dotąd. Brazil chował twarz w jej mundurze, niezgrabnie ją obejmując i w pewnej chwili coś się w niej obudziło, coś, co zadziwiło ją samą. Widać poczuł to samo, uniósł głowę i posuwał się w górę, aż do szyi, i jeszcze dalej, aż znalazł usta Virginii. Przez chwilę oboje stracili nad sobą kontrolę. Ich umysły doznały szoku, doszły do głosu podstawowe instynkty, ponieważ matka natura tak właśnie działała, aby skusić pary do prokreacji.

Ci dwoje nie posunęli się jednak na tyle, aby się zastanawiać, jakie środki antykoncepcyjne byłyby najlepsze, biorąc pod uwagę ich budowę anatomiczną, potrzeby, gusty, system wartości, własne preferencje, fantazje, ukryte pragnienia lub wiarę w badania konsumenckie. Ten rodzaj kontaktu był dla nich czymś nowym, zwlekali więc jak mogli, aby dłużej nacieszyć się miejscami, które zawsze ich interesowały. Jednak rzeczywistość skwapliwie dała znać o sobie; Virginia wyprostowała się nagle i wyjrzała przez okno policyjnego radiowozu. Przypomniała sobie, że jest na służbie i tuli do siebie mężczyznę.

– Andy – powiedziała.

Brazil był zajęty.

– Andy – spróbowała jeszcze raz. – Wstań. Siedzisz na moim… pistolecie. – Usiłowała go odsunąć, ale robiła to bez energii i bez entuzjazmu, ponieważ wcale nie chciała, aby przestał. To istne piekło, a ona była zgubiona. – Usiądź – powiedziała, ocierając czoło. Jej życie legło w gruzach. – To jest kazirodztwo, pedofilia – wymamrotała, biorąc głęboki dech, podczas gdy Brazil kontynuował to, co zaczął wcześniej.

– Masz rację, masz rację – mruczał bez przekonania, zapoznając się z cudami jej ciała w sposób zupełnie dla niej nieznany i porywający.

Trudno dokładnie przewidzieć, czym mogłoby się to zakończyć, gdyby nie interwencja Bubby. Niedaleko, przy szosie I-77, znajdował się hotel Holiday Inn Express, z basenem, telewizją kablową, odbierającą czterdzieści dwa programy, darmowymi rozmowami lokalnymi i prasą, a także kontynentalnym śniadaniem. Być może ci dwoje znaleźliby się nad ranem w jednym z tych pokoi i popadli w jeszcze większe tarapaty. Pewnie by się ze sobą przespali, chociaż w tym miejscu Virginia zwykle wyznaczała sobie granicę. Seks to jedno, ale nie sypiała z nikim, w kim nie była zakochana, a to znaczyło, że nie sypiała z żadnym żywym stworzeniem poza Nilesem.

Jednak takie rozważania stają się abstrakcyjne, gdy nagle słyszysz głośne stuknięcie w szybę i przed oczami pojawia ci się lufa karabinu, co przypomina Bośnię lub raczej Miami. Virginia nie miała okularów, jednak prymityw z bronią na zewnątrz policyjnego wozu wydał jej się dziwnie znajomy.

– Usiądź bardzo powoli – poleciła Brazilowi.

– Co się dzieje? – Nie miał jeszcze ochoty kończyć.

– Zaufaj mi – powiedziała.

Na szczęście szyby samochodu zaparowały, Bubba nie widział więc wyraźnie, co działo się wewnątrz granatowego forda crown victoria, chociaż oczywiście się domyślał. To tylko wzmogło jego podniecenie i jeszcze bardziej utwierdziło w przekonaniu, że zanim unicestwi tych dwoje, najpierw powinno im się przytrafić coś naprawdę, ale to naprawdę bardzo złego. Były dwie rzeczy, których Bubba nie był w stanie znieść: obmacujących się pedałów i obmacujących się heteryków. Kiedy widział migdalących się pedziów, miał ochotę wycisnąć im gówno uszami i zostawić w rynsztoku, aby zdechli. Kiedy zobaczył w policyjnym wozie to, co wydawało mu się, że widział, poczuł taki sam wstręt. Ludzie z pieniędzmi, pozycją lub udanym życiem seksualnym, a zwłaszcza tacy, który mieli to wszystko naraz, wywoływali w nim wręcz chorobliwą nienawiść. To była jego misja, aby zniszczyć ich w imię dobra Ameryki, wiedział o tym.


Virginia nie przeraziła się karabinu z trzydziestoma nabojami, choć z pewnością większość ludzi paraliżowałby zimny strach. Jej umysł pracował na pełnych obrotach. Miała wrażenie, że to ten sam typ, którego aresztowano w Latta Park za obnażanie się. Domyślała się już, dlaczego w krzakach koło domu znalazła klej Super Glue, i była wściekła, że Brazil całkiem nie rozwalił temu facetowi nosa. Poza tym umiała radzić sobie z agresją. Kiedy ktoś celował do niej z broni, potrafiła zachować zimną krew i działać racjonalnie. Odczepiła mikrofon i położyła go na fotelu obok siebie. Prawą ręką włączyła przycisk blokujący wysyłanie komunikatów przez wszystkie inne radiostacje w jej zasięgu. Dyspozytorzy, gliniarze, dziennikarze i przestępcy ze skanerami słyszeli teraz tylko ją. Następnie odsunęła szybę o kilka centymetrów.

– Proszę, nie strzelaj – powiedziała głośno. Bubba był zaskoczony i zadowolony z jej uległości.

– Otwórz drzwi – polecił.

– Dobrze, dobrze – mówiła głośno i wyraźnie. – Otworzę drzwi bardzo wolno. Proszę, nie strzelaj. Proszę. Jakoś to załatwimy, dobrze? A jeśli zaczniesz strzelać, wszyscy na siedemdziesiątym szóstym parkingu dla ciężarówek to usłyszą, a przecież tego nie chcesz, prawda?

Bubba też już o tym myślał i wiedział, że miała rację.

– Wsiądziecie oboje do mojej ciężarówki – polecił. – Pojedziemy na przejażdżkę.

– Dlaczego? – zapytała Virginia. – Czego od nas chcesz? My cię nie zaczepiamy.

– Czyżby? – Mocniej zacisnął palce na strzelbie, upajając się widokiem tej suki w mundurze, która skomlała przed nim, przed wielkim Bubbą. – A tamtego wieczora na strzelnicy, kiedy ten laluś mnie uderzył?

– To ty zacząłeś – zaprotestował Brazil, co usłyszeli wszyscy na kanale drugim.

– Możemy to jakoś załatwić – powtórzyła Virginia. – Posłuchaj. Wrócimy na Sunset i może spotkamy się tam w jakimś miejscu, gdzie będziemy mogli pogadać? Tu przyjeżdżają ciężarówki i wszyscy się na nas gapią. A przecież nie chcesz żadnych świadków, poza tym to nie jest dobre miejsce, aby rozmawiać.

Ale Bubbie wcale nie o to chodziło. Miał zamiar zastrzelić ich gdzieś nad jeziorem, przywiązać do ciał po kawałku cementowego bloku i wrzucić do wody w miejscu, gdzie nikt ich nie znajdzie, dopóki żółwie błotne nie wyżrą im twarzy. Słyszał o takich przypadkach. Kraby też były w tym dobre, podobnie jak zwierzęta domowe, zwłaszcza koty, gdy zamknięte z ciałem właściciela, bez jedzenia, nie miały innego wyboru.

Kiedy tak się nad tym zastanawiał, autostradą I-77 pędziło osiem radiowozów policyjnych z Charlotte, z migającymi światłami alarmowymi. Dojeżdżały już do parkingu dla ciężarówek. Broń była wyjęta i gotowa do strzału. Z dachu budynku centrum odlatywał policyjny helikopter ze strzelcem wyborowym na pokładzie. Specjalna jednostka policyjna szykowała się do akcji. Zawiadomiono FBI i postawiono w stan pogotowia negocjatorów do rozmów z porywaczami i terrorystami, a także specjalną grupę zajmującą się porwaniami dzieci i seryjnymi morderstwami oraz jednostkę ratującą zakładników.

– Wysiadajcie z wozu! – rozkazał Bubba.

Nie pamiętał, że miał na sobie szorty w kratkę, białe skarpetki i biały podkoszulek firmy Fruit of the Loom, który nigdy nie był prany z użyciem wybielacza. Wyobrażał sobie, że jest w wojskowym moro, włosy ma wygolone, pod oczami czarne smugi, a muskuły prężą mu się, gdy ściska w dłoniach strzelbę, przygotowując się do zdobycia dwóch kolejnych punktów dla swojego kraju i dla chłopaków w klubie myśliwskim. To on, Bubba. Znał doskonałe miejsce nad jeziorem, gdzie mógłby spełnić swój obowiązek, przedtem zabawiwszy się trochę z tą lalą. Kto teraz jest górą, ty suko?

Policyjne radiowozy były już na Sunset East. Jechały jeden za drugim z migającymi światłami alarmowymi. Na postoju dla ciężarówek kilku kierowców przestało się na chwilę interesować podgrzewanymi w kuchenkach mikrofalowych tortillami, cheeseburgerami i piwem. Gapili się przez szklane ściany, obserwując, co dzieje się na końcu parkingu, gdy tymczasem między drzewami widać już było migające niebieskoczerwone światła.

– Niech mnie, on ma strzelbę – powiedziała Betsy, przeżuwając kęs jedzenia.

– Tak, też to widzę – przyznał Al.

– Może powinniśmy pójść i pomóc.

– Pomóc komu? – spytał Tex.

Zastanawiali się jeszcze chwilę, aż policyjne wozy podjechały bliżej i słychać już było warkot helikoptera.

– Mnie się wydaje, że to Bubba zaczął – stwierdził Pete.

– Więc powstrzymajmy go.

– Słyszałeś, że ma broń?

– Przecież nas nie zastrzeli.


Argument był dyskusyjny. Bubba zorientował się, że otaczają go armie wroga, i wpadł w popłoch.

– Wyłazić, ale to już, albo stracę cierpliwość! – krzyknął, wkładając nabój do komory, gdzie był już jeden.

– Nie strzelaj – Virginia podniosła ręce, widząc, że załadował broń. – Już otwieram drzwi, w porządku?

– Natychmiast! – ryknął i wycelował w nią lufę.

Virginia przyjęła najlepszą pozycję i oparła stopę na drzwiach. Następnie nacisnęła dłonią na klamkę i z całych sił uderzyła napastnika drzwiami, dokładnie w tym samym czasie, kiedy osiem radiowozów z wyjącymi syrenami i migającymi światłami wjechało na pełnym gazie na parking, zakłócając ciszę nocną. Mężczyzna otrzymał cios w brzuch i przewrócił się na plecy. Strzelba wypadła mu z ręki i potoczyła się po asfalcie. Virginia błyskawicznie wyskoczyła z auta i usiadła na Bubbie, zanim jeszcze zdążyła dotknąć stopami ziemi. Nie czekała na posiłki. Nie zwracała też uwagi na wybiegających z baru kierowców ciężarówek, którzy w końcu zdecydowali się pomóc napadniętym. Brazil także wypadł z samochodu i wspólnie przewrócili pojmanego na tłusty brzuch, a następnie skuli go kajdankami. Mieli wielką ochotę dać mu potężny wycisk, ale się powstrzymali.

– Ty cholerny skurwysynu, ty gówniany kutasie! – krzyczał Brazil.

– Rusz się tylko, a rozwalę ci łeb! – wtórowała mu Virginia West, przyciskając pistolet do szyi Bubby.

Policjanci zabrali przestępcę, nie korzystając z pomocy kierowców, którzy wrócili do swoich posiłków i papierosów. Virginia i Andy siedzieli przez chwilę w milczeniu w jej samochodzie.

– Zawsze pakujesz mnie w kłopoty – powiedziała, zapalając silnik.

– Hej! – zdziwił się Brazil. – Dokąd jedziemy?

– Odwożę cię do domu.

– Ja już nie mieszkam w domu.

– Od kiedy? – Starała się nie okazać po sobie, że jest mile zaskoczona.

– Od przedwczoraj. Wynająłem mieszkanie w Charlotte Wood, na Woodlawn.

– No to tam cię zawiozę – oświadczyła.

– Ale tu jest mój samochód – przypomniał jej.

– A ty piłeś cały wieczór – powiedziała, zapinając pasy. – Wrócimy tu po twój wóz, gdy wytrzeźwiejesz.

– Ja jestem trzeźwy – upierał się Andy.

– Jak co? Jutro nie będziesz o niczym pamiętał.

Nie. Przez resztę swojego umęczonego życia Brazil będzie pamiętał każdą sekundę tego, co się wydarzyło. Ziewnął jednak i ostentacyjnie zaczął rozcierać sobie kostki.

– Chyba masz rację – przyznał, bo podejrzewał, że dla niej nie miało to większego znaczenia.

A więc dla niego także nie.

– Oczywiście, że mam rację.

Uśmiechnęła się do siebie. Natychmiast zauważyła obojętność Brazila. Jeszcze jeden typowy dupek. A ona kimże w końcu była, jeśli nie mającą nie najlepszą figurę kobietą w średnim wieku, która nigdy nie widziała większego lub bardziej interesującego miasta niż to, gdzie pracowała, odkąd skończyła college? Po prostu sprawdzał, na ile może sobie z nią pozwolić, przeprowadzając swój pierwszy test na starym, zdezelowanym samochodzie, którego nie byłoby mu szkoda, gdyby popełnił jakiś błąd. Miała ochotę zatrzymać się i kazać Brazilowi iść na piechotę. Wreszcie stanęła na parkingu pod blokiem i czekała, aż wysiadł, nie żegnając go żadnym ciepłym słowem.

Andy stał chwilę przed samochodem, trzymając rękę na klamce, i patrzył na Virginię.

– No to o której jutro?

– O dziesiątej – rzuciła krótko.

Trzasnął drzwiami i szybko odszedł, dotknięty i zirytowany. Wszystkie kobiety były takie same. Przez chwilę ciepłe i cudowne, bardzo podniecone i chętne, później wpadały w zły humor, robiły się obojętne i nie przywiązywały wagi do tego, co się stało. Nie rozumiał, jak po czymś tak wyjątkowym, co przeżyli wspólnie na parkingu, ich wzajemne stosunki do tego stopnia się ochłodziły, jakby nawet nie byli ze sobą po imieniu. Wykorzystała go, to wszystko. Dla niej nie miało to najmniejszego znaczenia i z pewnością zawsze się tak zachowywała. Była starsza, miała pozycję i doświadczenie, nie mówiąc już o urodzie i figurze, która przyprawiała go o zawrót głowy. Virginia West mogła zabawiać się z każdym, kto wpadł jej w oko.


Podobnie myślała żona Blaira Mauneya EL Polly Mauney martwiła się, że jej mąż mógłby się w coś wplątać w Charlotte, dokąd leciał następnego dnia samolotem USA-ir lot numer 392 z Asheville, gdzie mieszkali w pięknym domu w stylu Tudorów. Blair Mauney pochodził ze starej, zamożnej rodziny i właśnie wrócił do domu po wyczerpującym meczu tenisowym, prysznicu, masażu i kilku drinkach z kolegami. Jego rodzina od kilku pokoleń zajmowała się bankowością, poczynając od dziadka, Blaira Mauneya, który był założycielem American Trust Company.

Ojciec Blaira Mauneya III, Blair Mauney Jr., został wiceprezesem spółki, gdy American Commercial połączył się z First National z Raleigh. Ogólnokrajowy system bankowy się rozwijał i wkrótce powstały kolejne fuzje, aż w końcu założono North Carolina National Bank. Interesy kwitły, a pod koniec lat osiemdziesiątych, w wyniku kryzysu S &L, te banki, które nie zostały jeszcze sprzedane, oferowano po niezwykle atrakcyjnych cenach. NCNB stał się czwartym co do wielkości bankiem w kraju i zmienił nazwę na US-Bank. Blair Mauney HI znał każdą minutę niezwykłej historii swojego znakomitego banku. Wiedział, ile zarabiał prezes, przewodniczący rady, wiceprezes, a także księgowy i dyrektor.

Sam piastował stanowisko wiceprzewodniczącego seniora US-Banku w obu stanach Karolina i rutynowo odbywał co pewien czas służbowe podróże do Charlotte. Bardzo mu to odpowiadało, ponieważ kiedy tylko chciał, mógł się oderwać od żony i nastoletnich dzieci, co najlepiej rozumieli jego koledzy, rezydujący w swoich podniebnych biurach. Tylko oni rozumieli strach, wdzierający się do serca każdego bankiera, że pewnego dnia Cahoon, który nie był tolerancyjny, może poinformować takich wyrobników jak Mauney, iż wypadli z łask. Blair rzucił torbę tenisową na podłogę w swojej zmodernizowanej ostatnio kuchni i otworzył drzwi lodówki, mając ochotę na kolejne amstel light.

– Kochanie? – zawołał, otwierając puszkę.

– Tak, mój drogi? – Żona weszła do kuchni. – Jak tenis?

– Wygraliśmy.

– Świetnie! – ucieszyła się Polly.

– Whitersi dwadzieścia razy popełnili podwójne faule. – Przełknął piwo. – Odbijali też na spalonym, ale tego nie liczyliśmy. Co dzisiaj było na obiad? – Ledwo spojrzał na Polly Mauney, swoją małżonkę od dwudziestu dwóch lat.

– Spaghetti bolognese, sałata i chleb siedem ziaren. – Zajrzała do jego torby i wyjęła przepocone szorty, koszulkę oraz skarpetki. Zawsze to robiła i będzie robić.

– Został jakiś makaron?

– Mnóstwo. Z przyjemnością coś ci przygotuję, kochanie.

– Może później. – Poczuł ból w ścięgnach. – Chyba się przeforsowałem. Może to artretyzm, jak sądzisz?

– Z pewnością nie. Pozwolisz, że zrobię ci masaż, kochanie?

Masując męża, przypomniała sobie, co powiedział jej chirurg plastyczny, gdy rozmawiała z nim o terapii laserowej, za pomocą której chciała się pozbyć zmarszczek na twarzy i brązowej plamki na podbródku. Polly Mauney przeraziła się, kiedy lekarz oświadczył, że żadna wiązka światła nie zastąpi skalpela. To znaczyło, że z jej skórą jest fatalnie.

– Proszę pani – oznajmił chirurg. – Nie sądzę, aby kuracja laserowa była wystarczająca. Najbardziej widoczne zmarszczki są zbyt głębokie. – Delikatnie przesunął po nich palcem. Natychmiast się odprężyła, przepadała za pieszczotami. Pani Mauney uzależniła się od swojego lekarza. Lubiła, gdy dotykał jej skóry, uwielbiała, gdy na nią patrzył, wykonywał analizy, badał i oglądał ją po zabiegach lub zmianach kuracji.

– Dobrze – odrzekła – rozumiem, że tego pan nie poleca. Domyślam się, że lepszy byłby lifting twarzy.

– Zdecydowanie. Także oczu. – Podał jej lusterko.

Skóra pod i nad oczami zaczynała opadać. To nieuniknione. Powiedział jej, że nic się nie da zrobić, nie pomogą żadne okłady z zimnej wody, z ogórka, ograniczanie alkoholu i soli.

– A co z moim biustem? – dopytywała się Polly.

Chirurg plastyczny cofnął się o krok, aby lepiej widzieć.

– A co myśli o nim pani mąż? – zapytał.

– Pewnie wolałby, aby był większy.

Lekarz się roześmiał. Czemu nie powie jej tego wprost? O ile facet nie jest pedofilem lub gejem, zawsze woli większe.

– Nie możemy zrobić wszystkiego naraz – ostrzegł ją. – Implanty i lifting twarzy to dwa zupełnie różne zabiegi i musimy je rozdzielić, aby mogła pani odzyskać siły.

– Jak długo będę musiała czekać? – zapytała zmartwiona.

Загрузка...