6

Virginia została sama na podwórku, w deszczu. Przybijała gwoździe, mierzyła odległość i stawiała swój płot, jakby był symbolem tego, co czuła do ludzi i życia w ogóle. Kiedy o trzeciej po południu furtka na jej podwórku ponownie otworzyła się i zamknęła, przypuszczała, że to Raines postanowił spróbować jeszcze raz. Wbiła kolejny gwóźdź w deskę i poczuła wyrzuty sumienia, że tak paskudnie go potraktowała. Nic takiego nie zrobił, a jej zły humor nie miał najmniejszego związku z jego osobą.


Niles mógłby się z nią zgodzić. Siedział na parapecie okiennym nad zlewozmywakiem w kuchni i przyglądał się swojej pani moknącej na deszczu. Wymachiwała czymś, co z pewnością mogłoby go zranić, gdyby wszedł jej pod rękę. Wcześniej tego ranka Niles zajmował się swoimi sprawami, kręcił się w kółko za własnym ogonem i wylegiwał na pościeli, szukając odpowiednio ciepłego miejsca, które znalazł wreszcie na piersi pani. Później bawił się w kosmonautę i cyrkowego akrobatę, wystrzelonego z armaty. To było cholernie fajne, że mógł lądować na czterech łapach. Teraz przez strugi deszczu przyglądał się komuś, kto wszedł na podwórko od strony północnej. Niles, kot obserwator, nigdy przedtem nie widział tego mężczyzny, ani razu w swoim długim, kocim życiu.


Gdy Brazil wchodził na podwórko, dostrzegł przyglądającego mu się z okna kota. Porucznik West przybijała młotkiem deski, wołając coś do jakiegoś Rainesa.

– Posłuchaj, przepraszam cię, dobrze? – mówiła.

– Nie jestem w nastroju.

Andy przyniósł trzy grube egzemplarze niedzielnej gazety, owinięte w plastikową torbę z pralni, którą znalazł u siebie w szafie.

– Przeprosiny przyjęte – oświadczył.

Virginia odwróciła się i utkwiła w nim wzrok, młotek zawisł w powietrzu.

– Co ty tu, do cholery, robisz?

Była zaskoczona i zdumiona, usiłowała nadać swojemu głosowi nieprzyjemny ton.

– Kto to jest Raines? – Podszedł bliżej, czując, że jego sportowe buty zaczynają przemiękać.

– Nie twój zakichany interes. – Znowu zajęła się przybijaniem gwoździ w takt walącego jak młot serca.

Brazil podszedł jeszcze bliżej, nagle onieśmielony, bez poprzedniej pewności siebie.

– Przyniosłem pani kilka egzemplarzy. Pomyślałem, że może…

– Nie pytałeś mnie o zgodę. – Znowu uderzyła młotkiem. – Nie powiadomiłeś mnie wcześniej. Jakbyś miał jakieś prawo do grzebania w moim życiu.

– Gwóźdź się zgiął i niezręcznie usiłowała go wyprostować. – Całą noc wokół tego się kręciłeś. Cały czas po prostu szpiegowałeś.

Przestała pracować i spojrzała na niego. Był mokry i najwyraźniej stropiony. Chciał sprawić jej przyjemność, ofiarując jej to, co miał najlepszego.

– Nie miałeś pieprzonego prawa! – powiedziała.

– To dobry materiał. – Zaczął się bronić. – Jest pani bohaterką.

– Jaką bohaterką? Kogo to obchodzi? – protestowała dalej, coraz bardziej wściekła, chociaż nie była do końca pewna dlaczego.

– Mówiłem, że chcę o pani napisać.

– Wydawało mi się, że to groźba. – Znowu zaczęła przybijać gwoździe. – Nie wierzyłam, że to zrobisz.

– Czemu nie? – Nie rozumiał jej zarzutów i uważał, że są niesprawiedliwe.

– Nikt się tym wcześniej nie zajmował. – Znowu przerwała pracę, usiłując powstrzymać wściekłość, ale nie bardzo jej się to już udawało. – Nie sądziłam, że kogoś może zainteresować moja osoba.


– Wykonałem dobrą robotę, Virginio – przekonywał ją Brazil.

Czuł się bezbronny i usiłował to ukryć. Powtarzał sobie, że to, co myśli ta wymachująca młotkiem policjantka, nie ma znaczenia. Stała na deszczu, oboje mierzyli się wzrokiem, a Niles obserwował ich ze swojego ulubionego miejsca na oknie, machając ogonem.

– Wiem o twoim ojcu – powiedziała. – Wiem, co się stało. To dlatego bawisz się w gliniarza rano, w południe i w nocy?

Brazil walczył z emocjami, których nie chciał przed nikim ujawniać. Virginia nie umiała powiedzieć, czy jest wściekły czy może bliski łez, gdy atakowała go faktami, które zdobyła, przeprowadzając śledztwo na temat jego przeszłości.

– Był po cywilnemu – mówiła – gdy zdecydował się odebrać skradziony samochód. Błąd numer jeden. Nie powinno się tego robić, jadąc nieoznakowanym wozem. Ten dupek okazał się zbiegłym przestępcą, który wycelował w niego ze spluwy. Ostatnie słowa, jakie wypowiedział twój ojciec, brzmiały: „Boże, błagam, nie”. Jednak ten skurwysyn zrobił to. Wywalił dziurę w piersi twojego ojca, który zmarł, zanim zwalił się na chodnik. Twoja ulubiona gazeta uczyniła wszystko, aby detektyw Drew Brazil nie wypadł najlepiej. Zrobili go na szaro. A teraz jego syn zaczyna się zachowywać tak samo.

Brazil usiadł na mokrym trawniku i patrzył na nią.

– Nie. Wcale nie. Nie o to chodzi. A ty jesteś okrutna.

Virginia była zaskoczona reakcją, jaką wywołały jej słowa. Raines nigdy się tak nie przejmował, nawet jeśli z nim zrywała, co do tej pory zdarzyło się już trzy razy. Zwykle się wściekał, wychodził i ignorował ją, nie dzwoniąc tak długo, aż wreszcie nie mógł już wytrzymać. Nie rozumiała reakcji młodego dziennikarza, ale prawdę powiedziawszy, nie miała wcześniej do czynienia z pisarzami ani w ogóle z twórcami. Usiadła obok niego w trawiastej kałuży i oboje mokli. Rzuciła młotek, który wylądował parę metrów dalej, rozpryskując wodę. Tego dnia był to już koniec jego działalności. Westchnęła, a młody dziennikarz i gliniarz wolontariusz wpatrywał się w padające krople, sztywny z wściekłości i urazy.

– Powiedz mi, dlaczego – zażądała.

Nie chciał na nią patrzeć. Nigdy się już do niej nie odezwie!

– Chcę wiedzieć – nalegała. – Mógłbyś zostać gliniarzem. Albo też dziennikarzem. Ale nie. Chcesz być jednym i drugim? – Zaczepnie szturchnęła go w ramię, lecz nie zareagował. – Mam wrażenie, że mieszkasz z matką. Jak to możliwe? Taki przystojny facet jak ty? Żadnej dziewczyny? Wydaje mi się, że nie umawiasz się na randki. Jesteś gejem? Dla mnie to żaden problem, wiesz? Brazil wstał.

– Żyj i daj żyć innym, zawsze to powtarzam – mówiła dalej Virginia, nadal siedząc w kałuży.

Rzucił jej piorunujące spojrzenie i ruszył w stronę furtki.

– To nie o mnie mówią, że mam inne preferencje seksualne – dobiegł ją jego głos w deszczu.

Słyszała już takie uwagi wcześniej i nie robiły teraz na niej wrażenia. W społeczeństwie pokutowało przekonanie, że kobiety, które idą do policji lub wojska, zajmują się profesjonalnie sportem, zostają trenerkami, inżynierami lub nauczycielkami wychowania fizycznego, mają skłonności do własnej płci. Te, które osiągnęły sukces, wykonując jeden z owych zawodów, prowadząc własne firmy, robiąc doktoraty, pracując jako prawniczki czy bankierzy, i nie malowały paznokci, też były lesbijkami. To bez znaczenia, że niektóre z nich miały mężów i dzieci. Albo że nawet chodziły na randki z mężczyznami. To tylko pozory, sposoby na oszukanie rodziny i przyjaciół.

Jedynym i całkowicie przekonującym dowodem heteroseksualności było to, aby niczego nie robić tak dobrze jak faceci i czerpać z tego dumę. Virginię uważano za lesbijkę od czasu, gdy awansowała na sierżanta. Oczywiście, w jej wydziale zdarzały się prawdziwe lesbijki, ale trzymały się na osobności i opowiadały kłamstwa o narzeczonych, których nigdy nie miały. Virginia usiłowała zrozumieć, dlaczego ludzie sądzili, że jest jedną z nich. Podobne plotki krążyły nawet o Judy Hammer. Wszystko to było pożałowania godne i wolałaby, aby inni zajmowali się własnymi sprawami.

Już dawno temu zrozumiała, że w wielu kwestiach moralnych tak naprawdę chodzi o poczucie zagrożenia. Przecież w czasach jej dzieciństwa na farmie ludzie często rozmawiali o niezamężnych kobietach misjonarkach, które pracowały w kościele prezbiteriańskim w Shelby, niedaleko Cleveland Feeds i szpitala okręgowego. Wiele z tych wspaniałych kobiet pełniło swoje obowiązki w egzotycznych krajach, takich jak Kongo, Brazylia, Korea i Boliwia. Potem wracały na urlop lub na odpoczynek i mieszkały razem w jednym domu. Nie zdarzyło się nigdy, aby komukolwiek, kogo znała Virginia, przyszło do głowy, że te bogobojne orędowniczki kościoła miały jakiś inny interes poza modlitwą i pomaganiem biednym.

Kiedy dorastała, największym zagrożeniem była perspektywa, że mogła zostać starą panną. Straszono ją tym, gdy okazało się, że w wielu rzeczach była lepsza od chłopców i nauczyła się prowadzić traktor. W końcu, ujmując rzecz statystycznie, można było ją traktować jak starą pannę. Jej rodzice bardzo się tym martwili, ostatnio zaś przerażała ich myśl, że córka jest starą panną o niewłaściwej orientacji seksualnej. Prawdę powiedziawszy, Virginia mogła zrozumieć, że kobieta pragnie drugiej kobiety. Zastanawiało ją jednak, jak można kłócić się z kobietą.

Już z mężczyznami nie było łatwo, rzucali bowiem przedmiotami i przestawali się odzywać. Kobiety zaś płakały i krzyczały, i były niesłychanie przewrażliwione, zwłaszcza gdy następowały zmiany hormonalne. Nie mogła sobie wyobrazić dwóch kobiet kochanek, które jednocześnie miałyby zespół napięcia przedmiesiączkowego. Nieuniknione byłyby wtedy domowe awantury, kto wie, może nawet kończące się morderstwem, zwłaszcza gdyby obie były policjantkami i miały broń.

Po lekkim, zjedzonym w samotności obiedzie, na który złożyły się resztki pizzy z kurczakiem, Virginia zasiadła w fotelu przed telewizorem, oglądając, jak drużyna Atlanta Braves gromi Florida Marlins. Niles ułożył się na jej kolanach, bo tak sobie życzył. Jego pani była już teraz spokojna. Ubrana w policyjny dres, popijała z butelki piwo Miller Genuine Draft i czytała artykuł, którego była bohaterką. Nie powinna tak ostro potraktować tego chłopaka, nie przeczytawszy na spokojnie tego, co napisał. Wybuchnęła głośnym śmiechem, przewracając z szelestem stronę. Skąd, do diabła, wziął te wszystkie informacje?

Tak była zajęta czytaniem, że na czternaście minut i jedenaście sekund zapomniała o głaskaniu swojego ulubieńca. Niles nie spał, udawał tylko i liczył czas, zastanawiając się, jak długo to jeszcze potrwa i czy będzie to mógł zaliczyć do listy jej przewinień. W razie czego, zawsze była na podorędziu tamta porcelanowa figurka na regale z książkami. Jeśli wydawało jej się, że Niles tam nie wskoczy, powinna sobie o czymś przypomnieć. Wywodził się z Egiptu, od faraonów i piramid, jego umiejętności sięgają czasów starożytnych i nie pokazał jeszcze, na co go stać. Któraś z drużyn baseballowych zdobyła punkt, ale Virginia nie zauważyła tego, śmiała się bowiem znowu głośno, sięgając po słuchawkę.

Brazil z początku nie słyszał dzwoniącego telefonu, siedział bowiem przed komputerem, pochłonięty tym, co pisał, a z głośników rozbrzmiewała piosenka Annie Lennox, puszczona prawie na cały regulator. Jego matka była w kuchni, przygotowywała sobie kanapkę z masłem orzechowym. Kiedy rozległ się dzwonek, popijała właśnie kolejny łyk taniej wódki z plastikowego kubeczka. Zachwiała się i dla zachowania równowagi chwyciła ręką za blat i gałkę od szuflady, ale na ścianie wciąż widziała dwa niebieskie telefony. Gdy na podłogę w kuchni z hałasem spadły sztućce, Andy zerwał się z krzesła, ale jego matce udało się właśnie złapać słuchawkę podwójnie widzianego telefonu, która natychmiast wypadła jej z ręki. Obijała się o ścianę, dyndając na skręconym przewodzie. Kobieta schyliła się po nią, o mały włos nie przewracając się na podłogę.

– Co? – wymamrotała do telefonu.

– Chciałabym rozmawiać z Andym Brazilem – powiedziała Virginia po chwili milczenia.

– W swoim pokoju, siedzi. – Pani Brazil wykonała po pijanemu gest pisania na maszynie. – Bo wiesz. Normalne. Myśli, że będzie taki jak Hemingway czy coś.

Pani Brazil nie zauważyła stojącego w drzwiach syna, który z przerażeniem słuchał, jak wyrzucała z siebie strzępy zdań, na tyle mętnie, że trudno było wyłowić z jej wypowiedzi jakiś sens. W tym domu panowała zasada, że matka nie odbierała telefonów. Robił to jej syn albo wiadomości nagrywały się na automatyczną sekretarkę. Brazil patrzył na matkę zrozpaczony i bezradny, upokorzony przez nią po raz kolejny w życiu.

– Ginia West – powtórzyła pani Brazil, gdy wreszcie zauważyła idących ku niej dwóch synów.

Brazil wyjął jej z ręki słuchawkę.


Virginia zadzwoniła z zamiarem wyznania Andy’emu, że jego artykuł tak naprawdę jest wspaniały, że czuje się wdzięczna, a w ogóle wcale na to nie zasłużyła. Nie spodziewała się, że telefon odbierze owa niezrównoważona kobieta, ale teraz już wszystko było dla niej jasne. Nie powiedziała Brazilowi nic więcej poza tym, że już do niego jedzie, więc niech na nią czeka. To był rozkaz. Przez lata pracy w policji miała do czynienia z różnymi typami i pani Brazil nie zrobiła na niej większego wrażenia, chociaż była wstrętną, wzbudzającą odrazę i wrogo usposobioną kobietą. Położyli ją do łóżka i zmusili do wypicia dużej ilości wody. Pani Brazil zasnęła pięć minut po tym, jak Virginia zaprowadziła ją do toalety. Potem wybrali się na spacer. Było już ciemno, tylko gdzieniegdzie na Main Street świeciło się światło w oknach starych domów w południowym stylu. Padał delikatny jak mgiełka deszcz. Brazil milczał. Zbliżali się do kampusu w Davidson, który o tej porze roku był cichym i spokojnym miejscem, chociaż na jego terenie rozlokowano różne wakacyjne obozy. Ochroniarz w meleksie z uwagą przyglądał się przechodzącej parze. Wydawał się zadowolony, że Andy Brazil znalazł sobie wreszcie dziewczynę. Była od niego dużo starsza, ale wciąż warta grzechu, a jeśli ktoś potrzebował matkowania, to z pewnością właśnie ten chłopak.

Ochroniarz nazywał się Clyde Briddlewood i pracował w siłach porządkowych Davidson College od czasów, gdy jedynym problemem na świecie były psoty i pijaństwo. Potem na uczelnię zaczęto przyjmować dziewczyny. To był zły pomysł i Briddlewood ostrzegał przed tym każdego, kogo mógł. Robił, co w jego mocy, aby uświadomić to zajętym nauczycielom, wiecznie śpieszącym na zajęcia do klas, zaalarmował też Sama Spencera, ówczesnego dyrektora. Nikt go nie słuchał. Teraz Briddlewood został szefem oddziału ochrony w sile ośmiu ludzi i trzech meleksów. Mieli krótkofalówki, pistolety i pijali kawę z lokalnymi gliniarzami.

Briddlewood zażył odrobinę tabaki i splunął do styropianowego kubka, gdy Brazil i jego dziewczyna skręcili na brukowaną drogę, prowadzącą do kościoła prezbiteriańskiego. Clyde zawsze lubił tego chłopaka i bardzo żałował, że już dorósł. Pamiętał Andy’ego, gdy był jeszcze dzieckiem. Ciągle się gdzieś śpieszył, z rakietą tenisową Western Auto w jednej ręce, a w drugiej trzymając plastikową torbę, w której nosił stare, wytarte piłki znalezione w śmieciach lub wyżebrane od trenera. Brazil zawsze dzielił się z Briddlewoodem swoją gumą do żucia i cukierkami, co rozczulało ochroniarza do łez. Chłopak klepał biedę, jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Wprawdzie Muriel Brazil nie była jeszcze wtedy taka jak teraz, ale jej syn i tak nie miał łatwego życia i wszyscy w Davidson o tym wiedzieli.

Andy nie podejrzewał nawet, jak wiele osób ze szkolnej społeczności przez lata potajemnie spiskowało, zbierając pieniądze od bogatych absolwentów, a nawet sięgając do własnych portfeli, aby zapewnić mu, gdy dorośnie, możliwość nauki na tej uczelni. Briddlewood sam dorzucił na ten cel parę dolców, chociaż nie miał wiele. Mieszkał w małym domku, dość daleko od Lakę Norman, ale chociaż nie widział z okien wody, mógł przynajmniej obserwować niekończące się kawalkady ciężarówek holujących łodzie po zakurzonej drodze. Znowu splunął i bezszelestnie podjechał meleksem do kościoła. Obserwował parę, aby się upewnić, że są bezpieczni w ciemności.

– Co ja mam z tobą zrobić? – zwróciła się Virginia do Brazila.

Andy miał swoją dumę i był w wyjątkowo złym humorze.

– Nie potrzebuję twojej pomocy.

– Ależ potrzebujesz. Masz poważne problemy.

– A ty może nie – przyciął jej. – Wszystko, co masz w życiu, to ekscentryczny kot.

To zaskoczyło Virginię. Czego się jeszcze o niej dowiedział?

– Skąd wiesz o Nilesie? – zapytała.

Już dawno zauważyła, że obserwuje ich ktoś w meleksie z ochrony kampusu. Schował się w cieniu i wydawało mu się, że ona i Brazil nie widzą go, ukrytego za magnoliami i bukszpanami. Wyobrażała sobie, jaki to musi być nudny zawód.

– Moje życie jest bardzo bogate – powiedziała.

– To fantazje – parsknął Andy.

– Wiesz co? Szkoda na ciebie czasu.

Poszli dalej wąskimi alejkami, oddalając się od kampusu w stronę, gdzie w dobrze utrzymanych domach, otoczonych trawnikami i starymi drzewami, mieszkała kadra college’u. Jako dziecko Brazil wałęsał się po tych ścieżkach, wyobrażając sobie, jak żyją ludzie w tych eleganckich domach, profesorowie, profesorki, ich mężowie i żony. Okna były zwykle rzęsiście oświetlone i miał wrażenie, że wewnątrz panuje bardzo przytulna atmosfera. Czasami, gdy zasłony były odsunięte, mógł się przyglądać ludziom krążącym po salonach z drinkami w dłoniach, siedzącym z książkami w fotelach lub pracującym przy biurkach.

Chociaż Andy przyzwyczaił się do samotności, nie potrafił dokładnie określić tego uczucia. Nie wiedział, jak nazwać tępy ból, który zaczynał się gdzieś w piersi i ściskał mu serce jak dwie zimne dłonie. Nigdy nie płakał, gdy czuł ucisk owych dłoni, ale drżał gwałtownie jak płomień na wietrze, zupełnie tak samo jak wtedy, gdy myślał o tym, że mógłby przegrać w tenisa lub dostać ocenę niższą od najlepszej. Nie lubił smutnych filmów, wzruszało go piękno, zwłaszcza muzyka na żywo, symfonie i kwartety skrzypcowe.

W czasie spaceru Virginia wyczuwała narastającą złość Brazila. Milczenie, jakie między nimi zapadło, stawało się nie do zniesienia. Mijali jasno oświetlone domy i pogrążone w mroku kępy drzew porośniętych bluszczem i dzikim winem. Virginia nie rozumiała tego chłopaka i zaczynała podejrzewać, że popełniła duży błąd, sądząc, że potrafi mu pomóc. Co z tego, że w swojej policyjnej praktyce wielokrotnie prowadziła negocjacje z porywaczami, mordercami i miała ogromne doświadczenie w odwodzeniu ludzi od samobójstw lub zamiaru skrzywdzenia innych? To nie oznaczało wcale, że w najmniejszym nawet stopniu zdoła pomóc takiemu dziwnemu facetowi jak Andy Brazil. W dodatku, nie miała czasu.

– Chcę dostać tego mordercę – odezwał się nagle, głośniej niż trzeba. – Rozumiesz? Chcę go złapać.

Mówił w taki sposób, jakby zbrodnie popełniane przez tamtego osobiście go dotykały. Virginia nie zamierzała mu przeszkadzać. Brazil zamyślił się i nagle z wściekłością kopnął kamyk. Na nogach miał modne czarnopurpurowe skórzane buty do tenisa firmy Nike, których nie powstydziłby się Agassi.

– Co on robi? – Andy dalej kopał kamyki. – Wiesz, jak to wygląda? – Znowu podniósł głos. – Jedziesz przez nieznane miasto, jesteś zmęczona, daleko od domu, rozmyślasz nad wieloma sprawami. Tracisz orientację i zatrzymujesz się, aby zapytać kogoś o drogę. – Kolejny kamień potoczył się po asfalcie. – Ktoś cię kieruje do jakiegoś zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca, na tyłach opuszczonego budynku czy magazynu.

Virginia przystanęła. Patrzyła, jak chłopak z furią kopie następny kamyk, okręcając się wokół własnej osi.

– Czujesz zimną stal przyłożoną do głowy i błagasz, aby nie zabijał! – zawołał, jakby ta zbrodnia przytrafiła się jemu. – A potem i tak twój mózg rozpryskuje się na strzępy!

Znieruchomiała, będąc pod wrażeniem tego, co mówił. Nigdy przedtem nie widziała, aby ktoś tak reagował. Na werandach pobliskich domów zaczęły zapalać się światła.

– Potem ściąga ci spodnie i maluje farbą ten symbol! Chciałabyś zginąć w ten sposób?

Pojawiło się więcej świateł. Słychać było szczekanie psów. Virginia instynktownie zareagowała jak policjantka. Podeszła do Brazila i chwyciła go za ramię.

– Andy, zakłócasz ciszę w całej okolicy. – Mówiła do niego spokojnym tonem. – Chodźmy do domu.

– Chcę coś z tym zrobić. – Popatrzył na nią wyzywająco.

– Wierz mi. Robisz. – Rozejrzała się nerwowo dookoła.

Pojawiło się jeszcze więcej świateł, ktoś wyszedł na werandę, aby sprawdzić, co za wariat awanturuje się w tej spokojnej okolicy. Chwilę wcześniej przyjechał w swoim meleksie Briddlewood.

– Musimy już wracać – perswadowała Virginia, popychając Brazila. – Chcesz pomóc. Dobrze, powiedz mi tylko, jak to sobie wyobrażasz, poza hałasami i słownymi deklaracjami.

– Może powinniśmy umieścić coś w moim artykule, aby zastawić pułapkę na mordercę.

– Chciałabym, aby to było takie proste – odparła. – Zakładasz, że on czytuje prasę?

– Założę się, że czyta.

Andy pragnął, aby porucznik West była bardziej otwarta. Proponował jej przecież działanie na podświadomość mordercy; coś, co mógłby zamieścić w swoim artykule, aby złapać tego potwora.

– Odpowiedź brzmi: nie. Żadnych podchwytliwych artykułów.

Brazil aż podskoczył z podekscytowania.

– Razem możemy go złapać! Ja to wiem.

– Co to znaczy: razem? – zapytała Virginia. – Jesteś tylko dziennikarzem. Przykro mi, że muszę ci o tym przypominać.

– Jestem policjantem wolontariuszem – poprawił ją Andy.

– Uhu. Nieuzbrojonym.

– Mogłabyś mi dać kilka lekcji strzelania – zaproponował. – Mój ojciec chodził ze mną na pola za miastem…

– Powinien był cię tam zostawić – stwierdziła.

– Strzelaliśmy do puszek z trzydziestkiósemki.

– Ile miałeś wtedy lat? – zapytała, gdy byli już na podjeździe przed jego domem.

– Zaczęliśmy, gdy miałem siedem, tak myślę. – Andy szedł, trzymając ręce w kieszeniach, i patrzył pod nogi, światło latarni iskrzyło się w jego włosach. – Chyba byłem w drugiej klasie.

– Pytałam o to, ile miałeś lat, kiedy zginął – powiedziała cicho.

– Dziesięć. Skończyłem dziesięć.

Andy przystanął. Nie chciał, aby Virginia odeszła. Nie chciał iść do domu i stawić czoła swojemu życiu.

– Nie mam pistoletu – powiedział.

– Dzięki Bogu – stwierdziła z ulgą.

Загрузка...