Brazil także przeszukiwał zasoby archiwalne „Observera”. To zdumiewające, jak niewiele w ostatnich latach napisano o Virginii West. Przeglądał krótkie wzmianki i czarnobiałe fotografie, zrobione w czasach, gdy jeszcze miała dłuższe włosy, upięte pod policyjną czapką. Była pierwszą kobietą, którą wybrano na rekruta roku i ta wiadomość zrobiła na Andym duże wrażenie.
Bibliotekarka też była pod wrażeniem. Cały czas zerkała na Brazila, a serce jej biło mocniej za każdym razem, gdy tu przychodził, co zdarzało się dość często. Nie spotkała dotychczas nikogo, kto traktowałby pisanie artykułów w tak poważny sposób, jak ten młody człowiek. To, o czym pisał, nie miało znaczenia, zawsze solidnie się przygotowywał i szukał odpowiedzi na pojawiające się pytania. Najszczęśliwsza była wówczas, gdy podchodził do jej schludnego, klonowego biurka, by o coś zapytać. Zanim zatrudniła się tutaj, tuż po tym, jak jej mąż odszedł na emeryturę, pracowała jako bibliotekarka w szkole publicznej. Nazywała się Booth. Skończyła już sześćdziesiąt lat i była święcie przekonana, że Brazil to najpiękniejszy okaz ludzki, jaki kiedykolwiek spotkała. Był miły i uprzejmy, zawsze dziękował jej za pomoc.
Andy poczuł się wstrząśnięty, gdy przeczytał, że Virginia West została kiedyś ranna w strzelaninie. Nie mógł w to uwierzyć. Szybciej przesuwał szpulę z mikrofilmami, szukając szczegółów, ale kiepski dziennikarz, który opisywał ten wypadek, całkowicie przegapił okazję na duży materiał na pierwszą stronę. Cholera. W końcu znalazł jeszcze kilka szczegółów, dotyczących wydarzenia sprzed jedenastu lat, kiedy to Virginia West, pierwsza kobieta detektyw zajmująca się morderstwami, dostała cynk od informatora.
Przestępca, którego szukała, znajdował się w lokalu Presto Grill. Ale zanim Virginia i inni policjanci przyjechali na miejsce, już go tam nie było. Zaraz potem dostała kolejny telefon z informacją, gdzie widziano przestępcę, który tym razem był już nieźle wkurzony. Otworzył ogień w momencie, gdy tylko ją zobaczył. Zanim go zabiła, zdążył ją postrzelić. Brazil miał wielką ochotę porozmawiać z nią o tym, poznać szczegóły całej akcji, ale na razie nie przewidywał okazji. Wiedział tylko, że pocisk trafił policjantkę w lewe ramię, w zasadzie było to tylko draśnięcie. Brazil chciał ją zapytać, czy to prawda, że kula jest gorąca. Czy pali tkankę wokół rany? Jak bardzo to boli? Czy upadła od razu, czy też dzielnie strzelała dalej, nie zdając sobie sprawy, że jest ranna, i dopiero gdy wyciągnęła rękę, zobaczyła na niej krew, tak jak to bywa na filmach?
Następnego dnia pojechał do Shelby. Ponieważ interesował się tenisem, słyszał o tym małym, miłym miasteczku w hrabstwie Cleveland, skąd pochodził Buck Archer, przyjaciel Bobby’ego Riggsa, który przegrał z Billie Jean King w Battle of Sexes. Szkoła średnia w Shelby mieściła się w dobrze utrzymanym kompleksie budynków z cegły, gdzie młodzież z zamożnych rodzin przygotowywała się do studiów w college’ach w większych miastach, takich jak Chapel Hill czy Raleigh. Wokół Shelby rozciągały się farmy i malowniczo położone wsie jak Boiling Springs i Lattimore. Auto Brazila objechało korty tenisowe, na których trenowała chłopięca drużyna na letnim obozie. Chłopcy w znoju i pocie ćwiczyli serwy, uderzenia znad głowy i ścięcia po przekątnej kortu.
Trener stał pod siatką, trzymając w ręku notes. Ubrany był w długie, białe spodnie Wimbledon, białą koszulę, na głowie miał bezkształtną czapkę, na nosie okulary, a wszystko to niemodne i znoszone.
– Ruszaj się! Szybciej! Szybciej! – krzyczał do chłopca, który nie mógł już biec szybciej. – Nie chcę widzieć tych nóg stojących bez ruchu!
Chłopiec miał nadwagę i nosił okulary. Bez wątpienia był bardzo zmęczony i mrużył oczy, a Brazil przypomniał sobie męki, na jakie jego też kiedyś narażali trenerzy i ich musztra. Jednak on był zawsze dobry we wszystkim, do czego się zabierał, współczuł więc temu chłopakowi i żałował, że nie może chociaż godzinkę z nim popracować, aby trochę poprawić mu humor.
– Dobry strzał! – zawołał Andy, gdy chłopakowi udało się odebrać uderzenie i odbić piłkę nad siatką.
Biedak zepsuł następne podanie, szukając wzrokiem swojego fana, ukrytego za ogrodzeniem. Trener przerwał zajęcia, przyglądając się dobrze zbudowanemu blondynowi, który szedł w jego kierunku. Pewnie szukał pracy, ale trener nie potrzebował nikogo do pomocy na tym obozie, jednym z najgorszych w ostatnich latach.
– Trener Wagon? – zapytał Brazil.
– Hmm, hmm?
Stary trener był zdziwiony i zastanawiał się, skąd ten obcy zna jego nazwisko. No tak. Może grał tu w tenisa kilka lat temu, a Wagon po prostu go nie pamiętał. Zdarzało mu się to ostatnio coraz częściej i nie miało nic wspólnego z czerwonym Johnnie Walkerem.
– Jestem dziennikarzem z „The Charlotte Observer” – szybko przedstawił się z dumą Brazil. – Piszę artykuł o pewnej kobiecie, która wiele lat temu grała w tenisa w męskiej sekcji.
Wagon mógł zapomnieć o wielu rzeczach z tamtych lat, ale nigdy nie zapomniał Virginii West. W tamtych czasach Shelby nie miało żeńskiej sekcji tenisowej, a ta dziewczyna była zbyt dobra, aby ją zignorować. Ileż z tego powodu mieli problemów. Po pierwsze, nie mogły się o tym dowiedzieć władze stanowe. W pierwszej klasie Virginia nie trenowała więc z chłopakami, a Wagon cały czas walczył, aby zmienić zasady na jej korzyść. W ostatniej klasie była już trzecia w grupie i miała najmocniejszy płaski serw, jaki Wagon kiedykolwiek widział w wykonaniu dziewczyny, i taki bekhend, że jej piłka mogła przebić ciepły bochenek chleba i postawić go na sztorc. Wszyscy chłopcy marzyli, aby dać Virginii do wiwatu, i gdy tylko mogli, starali się trafić ją piłką.
Przez trzy lata, gdy grała w tenisa pod okiem trenera Wagona, nigdy nie przegrała żadnego meczu – ani pojedynczego, ani debla. W „Shelby Star” pisano o niej kilka razy, podobnie jak w „Observerze”, gdy pięła się w górę w rozgrywkach regionalnych. Doszła do ćwierćfinałów w mistrzostwach stanowych, zanim nie rozprawił się z nią Hap Core, co zakończyło jej karierę w męskich rozgrywkach. Gdy Brazil wrócił do redakcji gazety, znalazł w archiwum mikrofilmy z tymi artykułami. Przeglądał je podekscytowany, z wypiekami na twarzy, i robił notatki.
Kobieta, która zamęczała go obscenicznymi telefonami, także była podekscytowana, ale na tym kończyły się analogie między nią a Brazilem. Wiła się na kozetce w swojej zaciemnionej sypialni w małym domku w Dilworth, gdzie mieszkała samotnie, niedaleko od domu Virginii West. Te dwie nie znały się jednak. Dewiantka miała gołe stopy, spuszczone majtki i ciężko dyszała. Nie zbierano na jej temat informacji, ale psycholog z FBI określiłby ją jako białą kobietę w wieku między czterdzieści a siedemdziesiąt lat, ponieważ kobiety nie mają problemów z zaspokojeniem popędu seksualnego tak wcześnie, jak to bywa u mężczyzn. Niemniej jednak psycholog zaznaczyłby też, że kobiety zaczynają tracić zainteresowanie seksem mniej więcej w tym samym czasie, gdy przestają wytwarzać estrogen.
Z tego właśnie powodu agent specjalny Gil Bird z Quantico, intensywnie pracujący nad seryjnymi mordercami, ograniczyłby wiek dewiantki do czterdziestu, pięćdziesięciu lat, kiedy biologiczny zegar, sygnalizujący upływ czasu, pracował jedynie w jej wyobraźni. Wciąż jeszcze miała miesiączki. I tak naprawdę wcale nie pragnęła Brazila. Tak tylko jej się wydawało. Jej pożądanie było kwestią dużo bardziej złożoną. Bird mógłby przedstawić prawdopodobny scenariusz, który wyjaśniałby to zjawisko, gdyby oficjalnie skierowano go do tej sprawy.
Hipoteza agenta specjalnego Birda zakładałaby, że w życiu tej kobiety nadszedł czas odpłacenia ludziom za doznane krzywdy. Za wszystkie te lata, kiedy była odtrącana, nie miała szansy na założenie rodziny, nikt jej nie uwielbiał, nikt nie pożądał. W młodości pracowała w kawiarni na Garden Webb, gdzie przychodzili koszykarze, najczęściej Ernie Presley, którzy pochrząkiwali i zwracali się do niej w taki sposób, jakby była czymś tak pospolitym jak tłusta jajecznica, którą zamawiali. Andy Brazil zapewne potraktowałby ją dokładnie tak samo. Nie znała go jednak na tyle, aby potwierdzić te przypuszczenia. Na tym etapie swojego nieudanego życia pragnęła go jedynie pieprzyć, wtedy kiedy chciała i tak jak chciała.
Żaluzje były zaciągnięte, w telewizji pokazywano stary film ze Spencerem Trącym i Katherine Hepburn. Dewiantka bez tchu szeptała do słuchawki:
– Widziałam cię, jak prowadzisz. Zmieniasz biegi. W górę i w dół, w górę i w dół…
Władza, jaką nad nim miała, była najbardziej ekscytującą rzeczą w całym jej beznadziejnym życiu. Nie mogła powstrzymać radości, jaką czerpała z upokarzania go. Kontrolowała go tak dokładnie jak rybę w akwarium, psa lub kota. W jej sercu grzmiały werble, gdy wsłuchiwała się w pełną zażenowania ciszę, jaka panowała na linii. Katherine Hepburn wchodziła właśnie do sypialni, ubrana w atłasowy szlafrok. Co za widok. Dewiantka nienawidziła jej i chciała zmienić kanał, ale nie miała wolnej ręki.
– Pieprz się – odezwał się wreszcie Andy. – Pozwałam ci na to.
Nie potrzebowała jego pozwolenia.
Packer przeglądał najświeższy i najlepszy jak dotąd tekst Brazila.
– To wspaniały materiał! – Zachwycał się każdym słowem. – Co za robota! Dziki, Dziki Zachód. Podoba mi się!
Szef zerwał się z krzesła i zaczął wpychać za pasek białą koszulę, a jego dłonie tańczyły wokół, jakby spodnie były jakąś marionetką. Pod szyją miał krawat w czarnoczerwone paski, zdecydowanie nieelegancki.
– Prześlij to natychmiast, pójdzie na pierwszą stronę – powiedział.
– Kiedy? – zatrwożył się Andy, bo jego artykuły nigdy jeszcze nie ukazywały się na pierwszej stronie.
– Jutro – obiecał Packer.
Tej nocy Brazil po raz pierwszy miał do czynienia z wypadkiem samochodowym. Był w mundurze, z notatnikiem w ręku i odpowiednimi formularzami. To okazało się dużo bardziej skomplikowane, niż ktoś postronny mógłby sobie wyobrazić, nawet jeśli uszkodzenia były bardzo drobne lub nie przekraczały sumy pięciuset dolarów. Kobieta w toyocie camry jechała Queens Road, a facet w hondzie prelude także jechał Queens Road, bo w tej fatalnej części miasta przecinały się ze sobą dwie ulice o tej samej nazwie.
Dewiantka także była w pobliżu w swoim aerovanie, skradając się, i podsłuchiwała z ukrycia policyjny skaner, w którym słychać było głos Brazila. O mało sama nie spowodowała drobnej kolizji, gdy wpatrywała się w młodego policjanta, który kierował ruchem, cały granatowy i połyskujący. Przyglądała się swojej ofierze, przejeżdżając wzdłuż rzędu latarni, których światło odbijało się pomarańczowymi błyskami na chodniku. Przecięła Queens Road, skręcając na zachód także w Queens Road.
Ulice o tej samej nazwie ciągle się mnożyły, przeżywały nagły, hormonalny wzrost i sytuacja przypominała zjawisko nadawaniu dziecku imienia po którymś z rodziców, bez zwracania uwagi na płeć i względy praktyczne, nawet gdy już troje starszych dzieci nazywało się identycznie. Queens i Queens, Providence i Providence, Sardis i Sardis, przykłady można by mnożyć w nieskończoność i Myra Purvis w żaden sposób nie mogła tego zrozumieć. Wiedziała, że jeśli skręci z Queens Road West w Queens Road East, a następnie pojedzie Queens Road w kierunku szpitala ortopedycznego, będzie mogła odwiedzić brata.
Jechała toyotą camry i w pewnym momencie znalazła się na odcinku drogi, którego szczerze nie znosiła, w okolicy Edehill Park. Było już ciemno, bo dzień robił się coraz krótszy. Pani Purvis pracowała jako menedżer w meksykańskiej restauracji La Pez przy Fenton Place. W tę sobotę miała wyjątkowo dużo pracy, dopiero niedawno wyszła i czuła się okropnie zmęczona. Ale to nie była jej wina, gdy na skrzyżowaniu Queens i Queens ta szara, mało widoczna honda prelude wjechała prosto na nią.
– Proszę pani, widzi pani ten znak stop? – zapytał młody policjant.
Myra Purvis poczuła, że traci cierpliwość. W lutym skończyła siedemdziesiąt lat i miała już dość tych głupot.
– Czy to jest napisane brajlem? – zapytała bezczelnie tego gołowąsa w granatowym mundurze z białym tornado na ramionach, które przypominało jej coś, czym zmywała kiedyś podłogę w kuchni.
Jak to się nazywało? Dżin w butelce? Nie. Boże, to się zdarza coraz częściej.
– Muszę jechać do szpitala – narzekał mężczyzna z hondy. – Boli mnie szyja.
– Łże jak pies – powiedziała pani Purvis gliniarzowi, zastanawiając się, dlaczego ten młokos nie ma przy sobie żadnej broni, tylko gwizdek. A co będzie, jeśli ktoś do niego strzeli?
Virginia West dość rzadko wyjeżdżała na miasto, aby kontrolować swoich ludzi. Tym razem była jednak w odpowiednim nastroju. Jechała przez zaniedbane, ciemne ulice w sektorze David One, słuchając głosu Brazila na skanerze w swoim aucie.
– Poszkodowany wymaga transportu do Carolinas Medical Centre – informował dziennikarz.
Przyglądała mu się z daleka, siedząc w swoim wozie, granatowego koloru, ale Andy był zbyt zajęty, aby zauważyć, że przyjechała, gdy sporządzał raport. Okrążyła powoli skrzyżowanie i obserwowała, jak się starał, rozmawiając z kierowcami niegroźnie uszkodzonych samochodów. Ulicę rozjaśniały latarnie, alarmowe światła radiowozu rytmicznie pulsowały, a twarz Brazila zmieniała się w niebieskich i czerwonych odblaskach. Virginia widziała, że się uśmiechał, rozmawiając z jakąś starą sekutnicą w toyocie camry. Po chwili uniósł do ust nadajnik, by przekazać kolejną informację.
Andy skończył swoją służbę i pojechał do redakcji. Miał pewien zwyczaj, o którym mało kto wiedział, i po napisaniu krótkiego tekstu o problemach drogowych w Charlotte pośpieszył do drukarni. Wjechał na górę ruchomymi schodami, przeskakując po trzy stopnie. Pracownicy drukarni przywykli już do niego i nie przeszkadzało im, gdy co pewien czas przychodził do hali z potężnymi maszynami, w której panował ogłuszający hałas. Andy lubił patrzeć, jak po taśmie lekko spływały dwie tony papieru, zmierzając prosto do maszyn składających je w egzemplarze gazet, skąd potem, już w paczkach, ruszały w drogę, z jego nazwiskiem na pierwszej stronie.
Teraz, jeszcze w mundurze, stał tam i patrzył. Nic nie mówił, zafascynowany potęgą tego, co widział.
W szkole przywykł do pisania prac semestralnych, które czasami trwało kilka miesięcy, a jego tekst czytała potem może jedna osoba. Obecnie pisał artykuł zaledwie kilka dni, a nawet minut, i miliony ludzi śledziło każde słowo. Tego nie da się porównać. Przechadzał się po drukarni, uważając na ruchome części maszynerii, pojemniki z mokrym tuszem i kursujące po hali wózki, a ogłuszający hałas wypełniał mu uszy jak szalejące tornado.
W niedzielę ranek był chłodny i siąpił deszcz. Virginia stawiała wysoki, drewniany płot wokół swojego podwórka na Elmhurst Road, w starej części Dilworth. Mieszkała w domu z czerwonej cegły z białymi ozdobami i odkąd sięgała pamięcią, zawsze naprawiała ten budynek. Teraz postanowiła zrealizować bardziej ambitny projekt, częściowo wymuszony przez ludzi, którzy jadąc South Boulevard, wrzucali na jej posesję butelki po piwie i inne śmiecie.
Pracowała mimo deszczu. W talii przewiązana była pasem z narzędziami, w ustach trzymała gwoździe i usiłowała przezwyciężyć ogarniającą ją chandrę. Denny Raines, sanitariusz, który też miał wolną niedzielę, sam otworzył sobie jej nową bramę i wszedł na podwórko. Miał na sobie dżinsy i wesoło pogwizdywał. Był postawnym, przystojnym mężczyzną, dobrze znanym tej pracowitej kobiecie, która nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, odmierzając odległość między kolejnymi deskami.
– Czy ktoś ci już mówił, że wyglądasz bardzo ponętnie od tyłu? – zapytał.
Nadal w milczeniu uderzała młotkiem, co przypominało mu, jak się czuł, gdy zobaczył ją pierwszy raz, oczywiście na miejscu przestępstwa. Domyślał się wtedy, że ściągnięto ją z domu, ponieważ była szefową dochodzeniówki. Ofiarą był jakiś biznesmen, wymalowany na genitaliach pomarańczową farbą i z kulkami w głowie. Raines tylko spojrzał na tę cizię z odznakami i wpadł jak śliwka w kompot. A teraz ona waliła młotkiem i jadła gwoździe, a wszystko to w deszczu.
– Zastanawiałem się nad drugim śniadaniem – powiedział. – Może chili?
Podszedł do niej od tyłu i objął ją ramionami, a potem pocałował w szyję, która była wilgotna i odrobinę słona. Virginia nie uśmiechnęła się, nie odezwała ani nie wyjęła z ust gwoździ. Pracowała i nie chciała, by jej przeszkadzano. Dał więc spokój i oparł się o płot, który właśnie stawiała. Skrzyżował ręce na piersiach i obserwował, jak krople deszczu spadały z daszka czapki baseballowej, którą miała na głowie.
– Założę się, że czytałaś dzisiejszą gazetę – powiedział.
Virginia nie odpowiadała. Odmierzała kolejny odcinek między deskami.
– Bardzo pochlebny. Trzeba to uczcić. Największy artykuł na pierwszej stronie. – Przesadnie gestykulował rękami, jakby poranna gazeta z tekstem o porucznik West była długości czterech metrów. – Jest taki wielki – kontynuował. – Świetny artykuł. Jestem pod wrażeniem.
Virginia nadal mierzyła i przybijała deski.
– Prawdę powiedziawszy, dowiedziałem się o tobie pewnych rzeczy, o których nie miałem pojęcia. Na przykład ta część o szkole w Shelby. Grałaś w chłopięcej sekcji tenisowej trenera Wagona? Nigdy nie przegrałaś żadnego meczu? Tak było?
Podobała mu się bardziej niż kiedykolwiek i wodził za nią oczami, wprost rozbierając ją wzrokiem.
Virginia była tego świadoma, ale jedyne, co czuła, to smak metalu w ustach.
– Masz pojęcie, co czuje facet, gdy widzi przystojną kobietę w pasku z narzędziami? – Nie mogło się obyć bez fetyszyzmu. – Albo gdy przyjeżdżamy na miejsce przestępstwa, a ty już tam jesteś, w tym swoim cholernym mundurze. Wtedy nachodzą mnie takie myśli, których nie powinienem mieć w pracy, bo ludzie mogą się wykrwawić na śmierć. Teraz też je mam, omal mi spodnie nie pękną.
Wyjęła z ust gwoździe i spojrzała na Rainesa, a potem na jego dżinsy. Wsunęła młotek w miejsce przy pasku i to było jedyne narzędzie, którego tego dnia potrzebowała. Każdej niedzieli jadali razem drugie śniadanie, pili drinki, oglądali telewizję w jej łóżku, a Denny bez przerwy opowiadał o wezwaniach, do których jeździł w czasie weekendu, jakby w jej życiu nie było dość krwi i bólu. Raines był przystojny, ale nudny.
– Idź kogoś ratować i zostaw mnie samą – odezwała się wreszcie.
Uśmiechnął się niewyraźnie i cały jego dobry humor spłynął nagle jak spłukany ścianą deszczu prosto z nieba.
– Co ja, do diabła, takiego zrobiłem? – wyrzekał.