7

Mijały kolejne dni. Virginia nie zamierzała dalej zajmować się sprawą Andy’ego Brazila. To jego problemy i już najwyższy czas, aby dorósł do ich rozwiązania. Gdy jednak nadeszła kolejna niedziela i Raines objawił chęć zjedzenia wspólnie drugiego śniadania, zadzwoniła do młodego dziennikarza. Miała przecież dyplom instruktora strzelania. Jeśli potrzebował lekcji, mogła mu ją zaoferować. Zapewnił ją, że będzie gotowy za dziesięć minut. Powiedziała, że ponieważ nie wybiera się do Davidson concorde’em, będzie tam najwcześniej za pół godziny.

Pojechała swoim samochodem, fordem explorerem z dwoma poduszkami powietrznymi. Był to biały, sportowy wóz z napędem na cztery koła. O trzeciej po południu wjechała z rykiem silnika na podjazd przy domu Andy’ego, który wybiegł tak szybko, że nie zdążyła otworzyć drzwi. W zasadzie najprościej byłoby, gdyby pojechali na strzelnicę do akademii policyjnej, ale Virginia nie mogła tam zabrać Brazila, ponieważ zarówno wolontariusze, jak i goście mieli tam wstęp wzbroniony. Postanowiła więc pojechać z nim do strzelnicy Firing Line na Wilkinson Boulevard, gdzie można się było dostać, mijając Bob’s Pawn Shop, parking dla ciężkich wozów, motel Oakden, budynek Country City USA i bar Coyote Joe’s.

Gdyby przejechali jeszcze dwie przecznice dalej, znaleźliby się w okolicy parkingu Paper Doll Lounge. Virginia dobrze pamiętała to miejsce z policyjnych akcji. Było naprawdę okropne. Sąsiadowały tam ze sobą lokale z półnagimi kobietami, sklepy z bronią oraz lombardy, jakby gołe piersi i podwiązki należały do tej samej kategorii co używane rzeczy i broń. Zastanawiała się, czy Brazil był kiedykolwiek w lokalu z panienkami topless i siedział sztywno na krześle, trzymając ręce na poręczy, z palcami zaciśniętymi i zbielałymi kostkami, podczas gdy naga kobieta pieściła wewnętrzne strony jego ud.

Pewnie nie, uznała po chwili namysłu. Miała wrażenie, że był przybyszem z innych stron, który nie znał tego języka, nie kosztował tego typu strawy i nie poznał innych atrakcji. Jak to możliwe? Czyżby w gimnazjum i w college’u nie biegały za nim dziewczyny? Lub chłopcy? Nie, zdecydowanie nie rozumiała Andy’ego Brazila, który buszował tymczasem po półkach sklepowych z amunicją, wybierając naboje Winchestera 95 do trzydziestkiósemki oraz lugera 115 i zastanawiał się nad automatyczną czterdziestkąpiątką, Federal Hi-Power, Hydra-Shok i Super X 50 Centerfire, które były stanowczo zbyt drogie do nauki strzelania. Kompletnie zwariował. To był dla niego sklep ze słodyczami, a ona fundowała.

Huk wystrzałów brzmiał jak odgłosy bitwy, rozgrywającej się w środku strzelnicy, gdzie wsiochy z Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego oddawały cześć swoim spluwom, a forsiaści handlarze narkotyków wprawiali się w zabijaniu. Virginia West i Brazil nałożyli protektory na uszy, okulary ochronne i zapakowali pudełka z amunicją. Drobna kobieta w dżinsach uzbrojona była w dwa pistolety ciężkiego kalibru. Groźnie wyglądający faceci rzucali jej nienawistne spojrzenia, niezbyt zadowoleni, że wtargnęła do ich klubu. Brazil także odbierał wrogie sygnały, gdy rozglądał się wokoło.

Najwyraźniej również nie spodobał się obecnym. Pod ciężarem ich wzroku uświadomił sobie nagle, że ubrany był w dres z kortu tenisowego w Davidson, a na głowie miał kolorową bandankę, którą przewiązał włosy, aby nie wpadały mu do oczu. Wszyscy ci faceci zaś mieli wielkie brzuszyska i szerokie ramiona, jakby pracowali na podnośnikach widłowych i nosili beczki z piwem. Andy widział na parkingu ich ciężkie wozy, niektóre z sześcioma kołami, jakby musieli pokonać góry i strumienie, aby przejechać z drogi I-74 do I-40. Brazil nie rozumiał męskiego plemienia, wśród którego dorastał w Karolinie Północnej.

To było coś więcej niż tylko biologia, genitalia, hormony czy testosteron. Niektórzy z tych gości mieli przyklejone na błotnikach swoich krążowników zdjęcia gołych kobiet, co go naprawdę przerażało. Koleś zobaczył rudą babkę z ponętnym ciałem i chciał, aby chroniła opony jego samochodu przed żwirem? To nie dla Andy’ego. On chciałby ją zabrać do kina, na kolację przy świecach.

Przymocował pistoletem ze zszywkami do kartonu kolejną planszę z celem i umieścił ją na statywie w swojej linii. Instruktorka West oglądała wcześniejsze rezultaty strzelania swojego podopiecznego. Sylwetka, którą poprzednio umocowała na planszy, miała otwory po kulach bardzo blisko siebie, w samym centrum na piersi. Virginia była zdumiona. Obserwowała, jak Brazil ładował magazynek sigsauera trzydziestkiósemki z nierdzewnej stali.

– Jesteś niebezpieczny – powiedziała.

Brazil chwycił niewielki pistolet obiema rękami i stanął w pozycji, jakiej nauczył go ojciec jeszcze w dzieciństwie, z którego niewiele już pamiętał. Był w całkiem dobrej formie, ale można ją było jeszcze poprawić. Opróżniał jeden magazynek za drugim. Walił bez przerwy, jakby chciał strzelać wystarczająco szybko, aby zabić tego, kto będzie chciał go kiedyś skrzywdzić. Ale to nie tak. Virginia doskonale znała rzeczywistość ulicy.

Nacisnęła przycisk na stanowisku Brazila. Papier z wymalowanym celem nagle nabrał życia i zaczął się szybko zbliżać w jego stronę, jakby zamierzał go zaatakować. Zaskoczony Andy strzelał jak szalony. Barn! Bam! Bam! Kule odbijały się od metalowej ramy, na której rozpięty był karton z celem, od gumowych ścian i wreszcie amunicja się skończyła. Cel zatrzymał się w miejscu i kołysał na lince tuż przed jego twarzą.

– Hej! Co ty robisz?

Odwrócił się do Virginii, oburzony i zdezorientowany.

Nie odpowiadała, wkładając naboje do metalowych magazynków. Jeden z nich włożyła do wielkiej i czarnej, półautomatycznej czterdziestki Smith & Wesson. Dopiero potem spojrzała na swojego ucznia.

– Strzelasz zbyt szybko. – Zarepetowała broń i skierowała lufę na cel na swoim torze. – Nie masz amunicji. – Wypaliła. Bambam. – I szczęścia. – Bambam.

Przerwała na chwilę, a potem wystrzeliła jeszcze dwa razy. Odłożyła pistolet i podeszła do Andy’ego. Wzięła od niego pistolet, aby sprawdzić, czy broń jest pusta i odpowiednio zabezpieczona. Wycelowała pistolet na cel, ustawiając się w odpowiedniej pozycji, dłonie i ramiona unieruchomione, kolana lekko ugięte.

– Taptap i stop – powiedziała, demonstrując postawę strzelecką. – Taptap i stop. Obserwujesz, co robi przeciwnik, i odpowiednio działasz. – Zwróciła mu broń, podając pistolet lufą zwróconą w jego stronę. – I nie dotykaj spustu. Weź to do domu i poćwicz.

Tego wieczora Brazil został w swoim pokoju i ćwiczył na sucho strzelanie z trzydziestkiósemki, którą zostawiła mu Virginia, aż na wskazującym palcu zrobił mu się sporych rozmiarów pęcherz. Celował z broni do swojego odbicia w lustrze, aby przyzwyczaić się do widoku skierowanej w siebie broni. Robił to przy dźwiękach muzyki, puszczając wodze fantazji. Śmiercionośne, małe, czarne oko wpatrywało się w jego głowę i serce. Myślał przy tym o swoim ojcu, który nie zdążył wyciągnąć broni. Nie zdążył nawet włączyć radia. Ręce zaczęły mu drżeć i przypomniał sobie, że nie jadł jeszcze kolacji.

Było kilka minut po dziewiątej. Jego matka odmówiła wcześniej jedzenia, kiedy proponował, że przygotuje jej hamburgera i sałatkę ze świeżych pomidorów z cebulą, oliwą i octem winnym. Bardziej niż zwykle pobudzona oglądała w telewizji sitcom, ubrana w stary flanelowy szlafrok w spłowiałym niebieskim kolorze i kapcie, których prawie nie zdejmowała z nóg. Nie pojmował, jak mogła żyć w ten sposób, lecz dawno już zrezygnował z myśli, że może zmienić ją lub jej życie, którego nienawidziła. Będąc w gimnazjum, Andy, jej jedyne dziecko, zabawiał się w detektywa, przegrzebując cały dom i cadillaca w poszukiwaniu ukrytych zapasów pigułek lub alkoholu. Pomysłowość matki była zdumiewająca. Pewnego razu Muriel posunęła się nawet do tego, że zakopała butelkę whisky w ogrodzie pod krzakiem róż, które kiedyś sadziła, gdy jeszcze ją to interesowało.

Największym lękiem Muriel Brazil była konieczność życia. Nie chciała żyć, a koszmar rehabilitacji i spotkań w grupie AA wisiały nad jej pamięcią jak cień potwornego ptaszyska, krążącego nad nią i wyciągającego szpony, gotowego ją porwać i pożreć żywcem. Nie chciała nic odczuwać. Nie chciała spotykać się z ludźmi, których znała tylko z imion, i którzy opowiadali o tym, jakimi kiedyś byli pijakami, w jakich pijatykach brali udział i jak wspaniale jest być trzeźwym. Wszyscy mówili o tym ze szczerością skruszonych grzeszników.

Ich nowy bóg nazywał się „trzeźwość” i pozwalał na palenie papierosów oraz picie czarnej kawy bez kofeiny. Ćwiczenia, picie dużej ilości wody i regularne rozmowy z partnerem były podstawą terapii, ale bóg oczekiwał też, że osoba uzależniona powinna zwrócić się do wszystkich, których kiedykolwiek obraziła, i ich przeprosić. Innymi słowy, pani Brazil miała powiedzieć synowi i ludziom, z którymi pracowała w Davidson, że jest alkoholiczką. Spróbowała to kiedyś zrobić, mówiąc o swoim problemie studentom, którzy pracowali z nią w stołówce.

– Już ponad miesiąc leczę się w poradni – powiedziała pani Brazil Heather, która pochodziła z Connecticut. – Jestem alkoholiczką.

Próbowała przyznać się do swojej choroby także Ronowi z pierwszej grupy, który mieszkał w Ashland w Wirginii. Oczekiwane katharsis nie nastąpiło. Studenci nie tylko nie zareagowali pozytywnie, ale wręcz zaczęli unikać Muriel. Spoglądali na nią z lękiem, a wieść szybko rozprzestrzeniła się po całym kampusie. Część z tego dotarła również do Andy’ego, wzbudzając w nim poczucie wstydu i wzmagając osamotnienie. Wiedział, że nie może mieć bliskich przyjaciół, ponieważ każdy, kto się do niego zbliży, natychmiast pozna prawdę. Nawet Virginia zetknęła się z tym natychmiast, gdy tylko po raz pierwszy zadzwoniła do niego do domu. Był zaskoczony, a nawet zdumiony, że nie wpłynęło to na jej opinię o nowym znajomym.

– Mamo, może ci ugotuję jajka? – Zatrzymał się w otwartych drzwiach.

Światło z ekranu telewizora rozjaśniało ciemny pokój.

– Nie jestem głodna – odrzekła, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Co dziś jadłaś? Zapewne nic, mam rację? Mamo, wiesz przecież, że to dla ciebie niedobre.

Matka, mierząc pilotem w telewizor, zmieniła program, w którym ludzie śmiali się i wymyślali sobie nawzajem.

– A może zrobię ci smażony ser? – Jeszcze raz spróbował.

– Jak chcesz.

Ponownie zaczęła zmieniać kanały. Nie potrafiła zachowywać się spokojnie w obecności syna. Było jej ciężko patrzeć mu w twarz, napotykając jego wzrok. Im Andy był dla niej milszy, tym bardziej czuła się znieważana, chociaż nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego. Bez niego nie dałaby sobie rady. Kupował jedzenie i utrzymywał cały dom. Bony z opieki społecznej i niewielka renta z policji wystarczały na alkohol. Nie potrzebowała już wiele, aby się upić, ale wciąż zdawała sobie sprawę, jak wygląda jej życie. Pragnęła zapić się na śmierć i pracowała nad tym każdego dnia. Gdy syn krzątał się po kuchni, w oczach pani Brazil pojawiły się łzy, w gardle czuła ucisk. Alkohol stał się jej wrogiem od chwili, gdy po raz pierwszy z nim się zetknęła. Miała wówczas szesnaście lat i Micky Latham zabrał ją wieczorem nad jezioro Norman, gdzie poczęstował ją morelową brandy. Ledwie pamiętała, że leżała w trawie i patrzyła na konstelacje gwiezdne, które rozmywały się jej przed oczami, gdy on, ciężko dysząc, niezręcznie dobierał się do guzików przy jej bluzce, jakby były jakimś nowym wynalazkiem. Miał dziewiętnaście lat i pracował w garażu, od czego stwardniała mu skóra na rękach, a Muriel niby pazury czuła je na swoich piersiach, których przed tą alkoholową inicjacją jeszcze nikt nigdy nie dotykał.

Kiedy słodka Muriel straciła swoje dziewictwo, też była noc, ale to nie miało nic wspólnego z Mickym Lathamem. Raczej z zawiniętą w brązowy papier butelką ze sklepu ABC. Gdy Muriel piła, jej umysł unosił się tak, jakby mógł zaśpiewać. Czuła się szczęśliwa, wesoła i była w nastroju do zabawy. Jechała cadillakiem swojego ojca, gdy policjant Drew Brazil zatrzymał ją za przekroczenie dozwolonej prędkości. Muriel miała siedemnaście lat i była najpiękniejszą dziewczyną, jaką do tej pory spotkał. Jeśli nawet poczuł od niej tego wieczora alkohol, był zbyt oczarowany, aby wyciągnąć z tego jakiekolwiek konsekwencje. On też wyglądał wspaniale w swoim mundurze, więc mandat nigdy nie został wypisany. Zamiast tego, gdy tylko Drew skończył służbę, pojechali na smażoną rybę do Big Daddy’s. Pobrali się w Święto Dziękczynienia, gdy już drugi miesiąc z rzędu nie miała okresu.

Syn Muriel pojawił się w pokoju ze smażonym serem na żytnim chlebie, świeżo podgrzanym i przeciętym po przekątnej, tak jak lubiła. Na talerz Andy nalał sporo keczupu, aby matka mogła maczać w nim tosty. Przyniósł jej także wodę, której wcale nie miała zamiaru wypić. Był tak podobny do swojego ojca, że z trudem znosiła jego widok.

– Wiem, jak bardzo nie lubisz wody, mamo – powiedział, kładąc jej talerz i serwetkę na kolanach.

– Ale musisz ją wypić, zgoda? Na pewno nie chcesz sałatki?

Potrząsnęła głową i żałowała, że nie potrafiła mu podziękować. Niecierpliwiła się, ponieważ zasłaniał jej telewizor.

– Będę w swoim pokoju – dodał.


Dalej wprawiał się w strzelaniu na sucho, aż zaczął mu krwawić palec. Miał niesłychanie pewną rękę, ponieważ lata gry w tenisa wzmocniły mu mięśnie ramion i dłoni. Jego uchwyt był mocny jak z żelaza. Następnego dnia Andy obudził się podekscytowany. Była słoneczna pogoda i Virginia obiecała zabrać go późnym popołudniem na strzelnicę, aby jeszcze trochę z nim poćwiczyć. Poza tym poniedziałki miał wolne. Zupełnie nie wiedział, co robić do popołudnia i jak sprawić, aby godziny płynęły szybciej. Zwykle poświęcał swój wolny czas na pracę.

Trawa była ciężka od rosy, gdy wymknął się z domu o wpół do ósmej. Z rakietą tenisową i siatką pełną piłek poszedł najpierw na bieżnię. Tam przebiegł sześć okrążeń, robiąc skłony i przysiady, aby uzyskać odpowiedni poziom endorfiny. Gdy skończył, trawa była już sucha i ciepła. Leżał w niej tak długo, aż krew w jego żyłach przestała się burzyć. Wsłuchiwał się w brzęczenie owadów w koniczynie i wdychał słodkogorzki zapach wegetującej roślinności i dzikiego czosnku. Gdy zbiegał ze wzgórza w stronę kortów tenisowych, jego spodenki gimnastyczne i koszulka były mokre od potu.

Na kortach kobiety grały w debla, więc Brazil grzecznie przebiegł za nimi, wybierając dla siebie możliwie odległe miejsce, aby nikomu nie przeszkadzać. Zamierzał odbić co najmniej sto piłek. Serwował najpierw po jednej stronie kortu, potem po drugiej, za każdym razem zbierając piłki do siatki. Był trochę zdenerwowany. Tenis to bezwzględny sport i od razu można poznać różnicę, jeśli nie ćwiczyło się tyle, ile trzeba. Czuł, że stracił nieco ze swojej zwykłej precyzji, i wiedział, co to oznacza. Jeśli znowu nie zacznie regularnie ćwiczyć, szlag trafi jedną z tych umiejętności, w których zawsze był świetny. Cholera. Kobiety na korcie numer jeden zauważyły, że grają gorzej, i cały czas z zawiścią obserwowały młodego mężczyznę na korcie numer cztery, który uderzał w piłki tak mocno, że wydawały dźwięki podobne do piłek baseballowych odbijanych kijem.


Komendant Judy Hammer także miała problemy z koncentracją. Przewodniczyła spotkaniu kierownictwa, które odbywało się w jej prywatnej sali konferencyjnej na trzecim piętrze. Okna wychodziły na Davidson i Trade, widziała przez nie także budynek potężnego US-Bank Corporate Center, zwieńczony idiotycznie wyglądającą, aluminiową koroną, która dziwnie przypominała fryzurę dzikusa z kością w nosie. Tego dnia dokładnie o ósmej rano, gdy Judy niosła na biurko swój pierwszy poranny kubek kawy, wezwał ją do siebie dyrektor tego sześćdziesięciopiętrowego kolosa.

Solomon Cahoon był Żydem i jego matka najwyraźniej inspirowała się Starym Testamentem przy wyborze imienia dla swego pierworodnego męskiego potomka. Jej syn mógł być królem, który podejmował mądre decyzje, na przykład takie, jak ta w piątek, kiedy przekazał szefowej policji polecenie, aby zwołała konferencję prasową w celu poinformowania obywateli, że seryjne morderstwa mają podłoże homoseksualne i nie stanowią zagrożenia dla normalnych mężczyzn, odwiedzających w sprawach służbowych miasto. A także o tym, że w kościele baptystów Northside odbędzie się msza za rodziny ofiar i dusze zamordowanych. Poza tym policja bada wszelkie poszlaki.

– Tylko, żeby omówić sprawy – zapewnił komendantkę przez telefon Cahoon.

Judy i jej sześcioro zastępców, razem z ludźmi ze strategicznego planowania i analizy kryminalistycznej, omawiali najnowsze rozporządzenie przekazane z góry. Wren Dozier, zastępca komendantki do spraw administracyjnych, był wyjątkowo rozdrażniony. Miał czterdzieści lat, delikatne rysy twarzy i łagodnie wykrojone usta. Mieszkał samotnie w okolicy Fourth Ward, gdzie także wynajmowali mieszkania Tommy Axel i jego koledzy. Dozier wiedział, że nigdy nie awansuje powyżej kapitana. Wtedy do miasta przyjechała Judy Hammer, która nagradzała ludzi za dobrą pracę. Dałby się za nią pokroić.

– Co za cholerna bzdura – powiedział Wren, powoli i z wściekłością obracając swój kubek z kawą na blacie stołu. – Jak to wygląda z drugiej strony, ha? – Spojrzał na twarze zebranych. – Co z żonami i dziećmi ofiar? Mają pozostać w przekonaniu, że ich ojcowie i mężowie zapłacili za swoje homoseksualne skłonności, którym chcieli się oddać podczas przypadkowego spotkania na ulicy jakiegoś miasta?

– Nie ma dowodów, aby rozpowszechniać takie hipotezy – dodała Virginia West, która także nie popierała owego pomysłu. – Nie można im tego powiedzieć. – Patrzyła badawczo na szefową.

Judy Hammer i Cahoon mogli nie dojść do porozumienia, a wtedy Sol, komendantka doskonale to wiedziała, miałby powód, aby ją zwolnić. To i tak tylko kwestia czasu, takie rzeczy już się zdarzały. Przy obsadzie stanowiska, które piastowała, przede wszystkim chodziło o politykę. Miasto miało nowego burmistrza, a ten z całą pewnością wolał zatrudnić jako szefa policji kogoś ze swoich kręgów. To właśnie przytrafiło jej się w Atlancie i mogło się także zdarzyć w Chicago, jeśli sama by nie zrezygnowała. Naprawdę, nie chciałaby przeżyć kolejnego takiego doświadczenia. Następne miasta byłyby już tylko mniejsze, aż pewnego dnia skończyłaby dokładnie tam, gdzie zaczynała, w pogrążonym w zastoju ekonomicznym miasteczku Little Rock.

– Oczywiście, nie spotkam się z dziennikarzami, aby mówić im takie rzeczy – zapewniła Judy Hammer. – Nie zrobię tego.

– No tak, ale można poinformować opinię publiczną, że mamy pewne poszlaki dotyczące tych przypadków – odezwał się oficer informacyjny.

– Jakie poszlaki? – zapytała Virginia która kierowała działem dochodzeniowym i pierwsza powinna o tym wiedzieć.

– Jeśli coś będziemy mieli, z pewnością pójdziemy tym tropem – odrzekła Judy Hammer. – O to właśnie chodzi.

– Tego też nie możesz powiedzieć – uprzedzał ją oficer informacyjny. – Musimy sobie darować wszystkie „jeśli trafimy na cokolwiek”…

Komendantka przerwała mu niecierpliwie.

– Oczywiście, oczywiście. To się rozumie samo przez się. Nie chodziło mi dosłownie o to. Ale dość już na ten temat. Idźmy dalej. Oświadczenie dla prasy. – Spojrzała na oficera informacyjnego zza szkieł okularów. – Chcę mieć to na biurku do wpół do jedenastej, a do gazet puścimy to wczesnym popołudniem, aby zdążyli opublikować w jutrzejszym wydaniu. Zobaczę, czy uda mi się dojść do porozumienia z Cahoonem i wybić mu z głowy tamte bzdury.

Sekretarka Judy Hammer i jej asystentka niemal przez cały dzień wydzwaniały do pracowników Cahoona. Wreszcie udało się zaaranżować spotkanie na późne popołudnie, mniej więcej między kwadrans po czwartej a piątą, w zależności od tego, kiedy pojawi się jakaś przerwa w napiętym do granic możliwości planie spotkań dyrektora. Pani Hammer nie miała innego wyjścia, tylko pojawić się w jego biurze o wyznaczonej porze i czekać.

O czwartej wyszła z budynku policji i udała się spacerem przez centrum miasta. Zachwyciła się pięknym popołudniem, bo dopiero teraz miała szansę to zauważyć. Minęła Trade, Tyron i po kilku minutach znalazła się przed siedzibą zarządu korporacji, gdzie płonął wieczny znicz i stały kamienne posągi. Jej obcasy stukały po marmurze, którym był wyłożony olbrzymi hol, gdy przechodziła obok okazałej, drewnianej boazerii i słynnych fresków przedstawiających filozofię Shingon: chaos, twórczość, czynienie i budowanie. Kiwnęła głową do jednego ze strażników, który także się jej ukłonił, uchylając czapkę. Bardzo lubił panią komendant i uważał, że chodzi jak ktoś, kto doskonale wie, czego chce; poza tym była miła i nigdy nikim nie pogardzała, czy to był policjant czy ktoś inny.

Judy weszła do zatłoczonej windy i jako ostatnia wysiadła na samym szczycie korony, którą tworzyły aluminiowe rury. Dość często odwiedzała Cahoona. Przynajmniej raz w miesiącu wzywał ją do swojego gabinetu z mahoniu i szkła, z którego roztaczał się widok na całe miasto. Podobnie jak w Hampton Court Palace, goście musieli przejść przez wiele zewnętrznych poziomów i dziedzińców, aby dostać się do króla. Jeśli jakiś szaleniec uzbrojony w pistolet zamierzałby spełnić swój zamiar, zanim dotarłby do samego tronu, wiele sekretarek i asystentek mogłoby stracić życie, ale Cahoon, co jest wysoce prawdopodobne, nie usłyszałby najmniejszego hałasu.

Po przejściu przez kilka biur Judy Hammer znalazła się wreszcie w sekretariacie bezpośrednio sąsiadującym z gabinetem Cahoona. Pracowała w nim pani Mullis-Mundi, zwana także M &M przez tych, którzy jej nie lubili, a byli to w zasadzie wszyscy. Porównywano ją do cukierka, ale z orzechami. Rozpuszczała się w ustach, łatwo jednak można było złamać na niej ząb. Judy doprawdy nie rozumiała, jaki był pożytek z tej pewnej siebie młodej osóbki, która po wyjściu za mąż zatrzymała swoje nazwisko i dodała do niego to po mężu, Joe Mundim. Pani Mullis-Mundi była typem bulimiczki, miała silikonowe implanty w piersiach i długie, farbowane blond włosy. Kupowała ubrania Annę Klein, rozmiar cztery, i używała perfum Escada. Codziennie ćwiczyła w Gold’s Gym. Nigdy nie nosiła spodni i tylko patrzeć, jak oskarży kogoś o molestowanie seksualne.

– Judy, miło cię widzieć. – Osobista sekretarka wstała i wyciągnęła do niej radośnie rękę. – Zaraz sprawdzę, co on robi.

Pół godziny później Hammer wciąż siedziała na miękkiej, skórzanej kanapie w kolorze kości słoniowej. Przeglądała statystyki, notatki i setki spraw, które czekały w jej teczce na decyzje. Pani Mullis-Mundi nie odchodziła od telefonu i wcale nie wydawała się tym zmęczona. Zdjęła jeden kolczyk, potem następny, wreszcie przełożyła słuchawkę do drugiej, mniej zmęczonej ręki, jakby chciała podkreślić bolesne strony zajęcia sekretarki. Często patrzyła na swój duży, odporny na zadrapania zegarek marki Rado i wzdychała, potrząsając fryzurą. Miała olbrzymią ochotę zapalić jednego ze swoich cienkich, mentolowych papierosów, na którym wokół filtra znajdowała się kwiatowa otoczka.

Cahoon zdecydował się przyjąć komendantkę dokładnie po godzinie i trzynastu minutach. Jego dzień jak zwykle był długi, obfitował w zbyt wiele spraw, co kazało mu mniemać, że wszyscy chcą rozmawiać tylko z nim. Prawda jednak była taka, że wcale się nie śpieszył, aby poprosić Judy Hammer do siebie, niezależnie od tego, że to właśnie on nalegał na spotkanie. Miała przykre, buntownicze usposobienie, nigdy nie odstępowała od swoich poglądów, a poza tym od pierwszego spotkania traktowała go jak złego psa. W związku z tym, za każdym razem, gdy musiał coś z nią załatwić, stawał się nieomylny i konsekwentny. W taki dzień posłałby ją z powrotem na ulicę i zatrudnił na jej miejsce jakiegoś operatywnego mężczyznę, który nosiłby w teczce „Wall Street Journal” i browning Hi-Power. Cahoon tak właśnie wyobrażał sobie nowego komendanta: jako kogoś, kto znał rynek, potrafił strzelać tak, aby zabić, i okazywał choć trochę szacunku władzom miasta.

Pierwszą myślą, która przychodziła Hammer do głowy za każdym razem, gdy spotykała się z władcą tego miasta, było, że ten człowiek zbił fortunę na kurzej farmie i przypisał swoją historię komuś innemu, o innym nazwisku. Niemal wierzyła, że tą drugą osobą był Frank Purdue. Solomon Cahoon zbił miliony na tłustych piersiach i udkach. Został bogaczem dzięki patelniom, tłustym, pieczonym kurczakom i małym termometrom, które wskazują dokładnie czas, gdy pieczyste jest gotowe. To jasne, Cahoon wykorzystał te doświadczenia i efekty w bankowości. Był dość inteligentny, aby zdawać sobie sprawę, że jego przeszłość może stwarzać problem wiarygodności dla kogoś, kto zabezpiecza hipotekę przez US-Bank, jeśli ta osoba widziała dyrektora śmiejącego się do kawałków kurczaków w Harris-Teeter. Judy nie winiłaby go za stworzenie sobie alter ego, jednego lub nawet dwóch, jeśli naprawdę tak robił.

Jego biurko wykonano z klonowego drewna i choć niezbyt stare, wyglądało wspaniale i było dużo droższe od tego z okleiny, które miasto zafundowało szefowej policji. Cahoon kręcił się w skórzanym fotelu z zielonej, angielskiej skóry, przybitej mosiężnymi, ozdobnymi ćwiekami, i rozmawiał przez telefon, patrząc gdzieś poza szklaną ścianę i aluminiowe rury. Judy usiadła naprzeciw niego i znowu czekała. Właściwie wcale jej to nie przeszkadzało, gdyż z łatwością potrafiła przenieść się myślami gdzie indziej. Rozwiązywała w tym czasie różne problemy, podejmowała decyzje, układała w myślach listę rzeczy, które należałoby zbadać, i zastanawiała się, co powinno być na obiad i kto miałby go ugotować.

Cahoon zawsze wydawał jej się nagi od szyi w górę. Miał srebrzystosiwe włosy, ostrzyżone tak, że układały się na głowie jak korona. Krótko obcięte, rosły w górę i odstawały. Był zapalonym żeglarzem, dzięki czemu zawsze miał ogorzałą cerę i dużo zmarszczek na twarzy, rozpierała go energia i znakomicie wyglądał w czarnym garniturze, śnieżnobiałej koszuli i jedwabnym krawacie od Fendiego w złote i purpurowe zegarki.

– Witaj, Sol – pozdrowiła go uprzejmie, gdy wreszcie odłożył słuchawkę.

– Judy, bardzo ci dziękuję, że przyszłaś – odpowiedział swoim miękkim głosem z południowym akcentem. – Więc co zrobimy z tym gejowskim pogromem, zabójstwami pedziów? Tymi lachociągami zakażającymi nasze miasto? Domyślasz się, jaki fałszywy obraz Charlotte mają te wszystkie korporacje i firmy, które zastanawiają się nad zainwestowaniem tu pieniędzy? Że nie wspomnę już o wpływie na lokalny biznes.

– Lachociągi? – powoli powtórzyła. – Zakażające?

– Tak, madame. – Pokiwał głową. – Chcesz się napić wody mineralnej lub czegoś innego?

Podziękowała i pokręciła głową, uważnie ważąc słowa.

– Gejowski pogrom. Zabójstwa pedziów. Skąd to wziąłeś?

Nie żyła na tej samej planecie co on i to był jej wybór.

– Ależ, daj spokój. – Pochylił się do przodu, opierając łokcie na swoim kosztownym biurku. – Wszyscy wiemy, o co tu chodzi. Jacyś faceci przyjeżdżają do naszego miasta. Czują się swobodnie, oddają się swojemu zboczeniu, wydaje im się, że nikt ich nie przechytrzy. Ale anioł śmierci pokarał tych zboków. – Pokiwał głową z namaszczeniem. – Prawda, sprawiedliwość i poczucie godności. Bóg spuścił na dół swoją nogę.

– Synonimy – powiedziała.

– Hmm? – Cahoon zmarszczył brwi.

– To wszystko synonimy? – zapytała. – Prawda. Sprawiedliwość. Poczucie godności. Bóg spuścił swoją nogę na dół.

– Żebyś wiedziała, młodziku.

– Sol, nie nazywaj mnie tak. – Judy wyciągnęła przed siebie palec w taki sam sposób, jak wtedy, gdy dyskutowała z Virginią West, jeżdżąc z nią po mieście. – Nie nazywaj mnie tak. Nigdy.

Cahoon rozparł się wygodnie w swoim skórzanym fotelu, śmiejąc się serdecznie, rozbawiony przez swoją rozmówczynię. Co za historia. Na szczęście ma męża, który ją usadzi i wskaże należne jej miejsce. Mógłby się założyć, że mąż Judy nazywa ją młodzikiem, a ona czeka na to w fartuszku, zupełnie tak jak Heidi, pierwsza i jedyna żona Sola. W sobotnie poranki Heidi podawała mu śniadanie do łóżka, oczywiście wtedy, kiedy zostawali w mieście. Robiła to zresztą do dzisiaj, po tylu latach wspólnego pożycia, chociaż efekt nie był już taki sam. Co się dzieje z ciałem kobiety, gdy przekracza trzydziestkę? Mężczyźni są gotowi i chętni aż do śmierci. Siedzą prosto w siodle, nie działa na nich siła grawitacji i dlatego właśnie rozważają znalezienie sobie młodszej kobiety.

– Wiesz, co to jest miód? – dopytywała się Judy Hammer. – To pożywienie dla larw. To znaczy łasić się i być służalczym. Pochlebstwa. To właśnie mówisz, gdy chcesz, aby ktoś zacerował ci skarpetki i przyszył guziki. Boże, po co ja przeprowadziłam się do tego miasta? – Potrząsnęła głową całkiem poważnie.

– W Atlancie nie było wcale lepiej – przypomniał jej. – Ani w Chicago, a przynajmniej niezbyt długo.

– To prawda.

– A co z twoją konferencją prasową? – Przeszedł do poważniejszych kwestii. – Miałem bardzo dobry pomysł. I co? – Wzruszył drobnymi ramionami. – Gdzie moja konferencja prasowa? Czy za dużo chciałem? Ten budynek jest jak latarnia morska, dzięki której ściągamy biznes do Charlotte i całego okręgu. Musimy rozpowszechniać pozytywne informacje, takie jak na przykład sto pięć procent wykrywalności przestępstw w ostatnim roku…

Przerwała mu, ponieważ nie mogła już dłużej słuchać.

– Sol, to nie jest finansowy hokuspokus. Nie możesz manipulować końcowymi wynikami na papierze i w komputerach, i kazać, aby wszyscy to akceptowali.

Rozmawiamy o faktach. To gwałty, kradzieże, napady i morderstwa z ofiarami z krwi i kości. Chcesz, abym powiedziała społeczeństwu, że wyjaśniliśmy w zeszłym roku więcej spraw, niż w istocie się wydarzyło?

– Rozwiązano także trochę spraw sprzed lat, dlatego ich liczba… – zaczął powtarzać to, co już powiedział.

Judy potrząsała głową, a rozdrażnienie Cahoona rosło. Ta kobieta jest jedyną osobą, która miała czelność rozmawiać z nim w ten sposób, jeśli nie brać pod uwagę jego żony i dzieci.

– Jakie stare sprawy? – zapytała Judy. – I co to znaczy: stare? Rozumiesz, jak to wygląda? To tak, jakby ktoś mnie zapytał, ile zarabiam jako szefowa policji, a ja bym odpowiedziała milion dolarów, ponieważ zliczę swoje dochody z dziesięciu lat.

– Jabłka i pomarańcze.

– Nie, wcale nie, Sol. – Potrząsała głową bardziej energicznie. – W tym wypadku nie chodzi o jabłka i pomarańcze. Bynajmniej. To jest nawóz.

– Judy. – Wyciągnął w jej stronę zakrzywiony palec. – A co powiesz o zjazdach, które nie odbędą się tutaj z powodu…

– Ależ, na litość boską! – Machnęła ręką i wstała. – Zjazdy o niczym nie decydują, tylko konkretni ludzie, i nie chcę więcej o tym słyszeć. Po prostu pozwól mi wykonywać moją pracę, dobrze? Za to mi przecież płacą. I nie mam zamiaru rozpowszechniać żadnego gówna. Do tego będziesz musiał znaleźć sobie kogoś innego. – Wstała, kończąc wizytę w jego gabinecie z imponującym widokiem. – Sto pięć procent! – Wzniosła w górę ręce w geście irytacji. – A tak przy okazji, na twoim miejscu uważałabym na sekretarkę.

– A co ona ma z tym wspólnego? – Cahoon czuł się wyraźnie skonfundowany, co zresztą zdarzało się niemal zawsze po rozmowie z szefową policji.

– Znam ten typ – ostrzegła go. – Ile ona chce?

– Za co? – zapytał zaskoczony.

– Zaufaj mi, pewnie wkrótce ci powie – odrzekła Judy, kiwając głową. – Ja sama nie chciałabym z nią pracować lub polegać na lojalności tej damy. Pozbyłabym się jej zaraz.

Pani Mullis-Mundi wiedziała, że spotkanie nie przebiegło dobrze. Szef nie poprosił o wodę, kawę, herbatę lub koktajl. Nie połączył się też z nią przez interkom, aby poinformować, że komendantka policji wychodzi. Pani Mullis-Mundi poprawiła makijaż pudrem Chanel i właśnie sprawdzała swój uśmiech w lustrze, gdy w drzwiach pojawiła się Judy Hammer. To nie była kobieta, która wybiela sobie zęby lub depiluje nogi woskiem. Szefowa policji rzuciła na jej lakierowane chińskie biureczko jakieś raporty w teczce na dokumenty.

– To moje statystyki, te prawdziwe – powiedziała wychodząc. – Przejrzyj je i podsuń mu, gdy będzie bardziej zrelaksowany.

Gdy opuszczała budynek, energicznie stukając obcasami, po marmurowym holu wędrowała szkolna wycieczka. Komendantka spojrzała na swój zegarek marki Breitling, nie mając zupełnie pojęcia, która może być godzina. Tego dnia była dwudziesta szósta rocznica ślubu jej i Setha. Zaplanowali uroczystą kolację w Beef & Bottle, jednej z niewielu „mięsnych” restauracji, które on lubił, a ona tolerowała. Mieściła się na South Boulevard i za każdym razem, gdy Judy tam przychodziła, była jedyną kobietą, która zamawiała mięso.

Zaczęła, jak zwykle, od żabich udek w sosie winnoczosnkowym i sałaty. W ciemnym, wyłożonym drewnem wnętrzu robiło się coraz głośniej. Od lat spotykali się tu ojcowie miasta i planiści na prostej drodze do ataku serca. Seth, jej mąż, kochał jedzenie bardziej niż życie i z apetytem pochłaniał koktajl z krewetek, sałatę w słynnym sosie z pleśniowego sera, chleb, masło i befsztyk z polędwicy dla dwóch osób, który tradycyjnie zjadał sam. Kiedyś Seth był świetnie wykształconym i przystojnym asystentem burmistrza Little Rock i wpadł na sierżant Judy Hammer w siedzibie lokalnych władz.

Nigdy nie było wątpliwości, kto był motorem ich wzajemnych stosunków, i to stanowiło część powabu tej sytuacji. Seth lubił jej siłę; Ona lubiła, że on to lubił. Pobrali się i założyli rodzinę, za którą bardzo szybko właśnie on musiał odpowiadać, ponieważ żona awansowała i często wzywano ją do pracy w nocy. Potem zaczęli się przeprowadzać. To, że Judy Hammer zatrzymała swoje nazwisko i nie przyjęła nazwiska męża, było zrozumiałe dla ludzi, którzy ich znali i rozumieli. Seth był delikatny, miał łagodny podbródek, przywodzący na myśl wizerunki książąt o jasnych oczach i biskupów z galerii portretów w muzeach.

– Powinniśmy zabrać trochę tego sera do domu – zauważył teraz, odkładając kawałek na bok.

– Seth, martwię się o ciebie – powiedziała Judy, sięgając po swój kieliszek z winem.

– Domyślam się, że to porto, chociaż nie wygląda – kontynuował. – Może dodali tam chrzanu albo pieprzu cayenne.

Pasjonował się prawem i giełdą. Największym nieszczęściem, jakie spotkało go w życiu, stało się to, że odziedziczył rodzinne pieniądze i nie musiał pracować. Był mężczyzną delikatnym, w zasadzie łagodnym, spokojnym i często zmęczonym. Na tym etapie swojego życia przypominał słabą kobietę bez kręgosłupa, a jego żona zastanawiała się, jak to możliwe, że mogła popaść w lesbijski związek z mężczyzną. Boże, gdy Seth zaczynał debatować na jeden ze swoich ulubionych tematów, jak właśnie w tej chwili, Judy rozumiała zjawisko przemocy w rodzinie i czuła, że są sytuacje, w których użycie siły powinno być usprawiedliwione.

– Seth, to nasza rocznica – przypomniała mu po cichu. – Przez cały wieczór prawie ze mną nie rozmawiasz. Zjadłeś już chyba wszystko w tej cholernej restauracji i wcale na mnie nie patrzysz. Chcesz mi dać do zrozumienia, że coś jest nie tak? Mam zgadywać, czytać w twoich myślach czy iść do psychiatry?

Jej żołądek skurczył się nagle. Seth fundował jej najlepszą dietę, jaką kiedykolwiek stosowała, i był w stanie wpędzić Judy w anoreksję szybciej niż wszystkie inne stresy. W rzadkich momentach wyciszenia, kiedy spacerowała samotnie po plaży lub w górach, docierała do niej świadomość, że przez większą część ich małżeństwa wcale męża nie kochała. Jednak był dla niej opoką. Jeśli on by się przewrócił, jej także zawaliłoby się pół świata. Na tym polegała władza Setha nad nią, wiedziała o tym, jak każda dobra żona. Dzieci, na przykład, mogłyby stanąć wówczas po jego stronie. To było w zasadzie niemożliwe, ale mimo wszystko Judy się bała.

– Nie rozmawiam z tobą, bo nie mam nic do powiedzenia – odpowiedział rzeczowo.

– Świetnie.

Złożyła swoją serwetkę i rzuciła ją na stół, rozglądając się za kelnerem.


Kilka kilometrów dalej, na Wilkinson Boulevard, za Bob’s Pawn Shop, parkingiem dla ciężarówek, Coyote Joe’s i niedaleko lokalu topless Paper Doli Lounge, na strzelnicy Firing Linę toczyła się wojna za wojną. Brazil masakrował sylwetki, które ze zgrzytem przesuwały się na linii strzału. W powietrzu fruwały łuski od nabojów, by z brzękiem opaść na podłogę. Uczeń Virginii West robił niewiarygodne postępy. Była z niego dumna.

– Bumbum, wypadłeś z gry! – krzyczała na niego, jakby był wsiowym idiotą. – Zabezpiecz. Włóż magazynek, przeładuj! Odpowiednia postawa, odbezpiecz. Bambam! Stop!

Trwało to już ponad godzinę i starzy kowboje zerkali na nich ze swoich stanowisk, zastanawiając się, co, do diabła, tam się dzieje. Kim była ta lala, wrzeszcząca jak sierżant podczas musztry na tego pedalsko wyglądającego chłoptasia? Bubba, zrodzony przez Bubbę i prawdopodobnie spokrewniony z wieloma innymi, oparł się o ścianę z pustaków i naciągnął na oczy czapkę z napisem „Exxon”. Był potężny i brzydki, nosił stare robocze ciuchy i wojskową kamizelkę moro. Obserwował, jak statyw z celem zbliża się coraz bliżej do młodego blondyna.

Bubba zauważył, że chłopak strzela celnie i jest dobry w te klocki. Splunął do butelki i obejrzał się za siebie, aby sprawdzić, czy ktoś nie zamierza dotknąć jego glocka 20 lub remingtona XP-100. Ten pistolet wyglądał doskonale na workach z piaskiem. Automatyczny calico, model 110, z magazynkiem na sto naboi i wyciemniaczem błysku też nie był zły, podobnie jak pistolet typu Browning Hi-Power HP-Practical, wyposażony w gumowe uchwyty, ząbkowaną iglicę i ruchomy przyrząd celowniczy.

Niewiele było rzeczy, które Bubba lubił bardziej niż porządny cel dla jego pistoletu maszynowego, mosiężne łuski fruwające jak szrapnele lub wrażenie, jakie robił na handlarzach narkotyków, którzy czasem za nim chodzili, wyjątkowo jednak nieskorzy byli do zaczepki. Bubba przyglądał się teraz tej suce, która zdejmowała ze statywu planszę z celem. Obejrzała ją dokładnie i spojrzała na tego swojego słodkiego chłoptasia o drętwym wzroku.

– Kto cię tak wkurzył? – zapytała Brazila.

Gdy kolejne serie strzałów eksplodowały jak fajerwerki, Bubba potoczył się w ich kierunku.

– Co tu się dzieje? Jakaś szkółka czy co? – zapytał, jakby był właścicielem strzelnicy.

Kobieta spojrzała nań tylko, a jemu bynajmniej nie spodobało się to, co zobaczył w jej oczach. Z pewnością nie było w nich strachu. Doprawdy, najwyraźniej nie doceniała tego, na kogo patrzyła. Podszedł do jej stanowiska i wziął do rąk pistolet typu Smith & Wesson, który położyła.

– Niezła sztuka jak dla takiej lali jak ty. – Bubba skrzywił się okrutnie, ponownie spluwając do butelki.

– Odłóż to, proszę – odpowiedziała spokojnie.

Brazil przysłuchiwał się zaintrygowany i trochę zaniepokojony, niepewny, co z tego wyniknie. Ten wieprz o wielkim bebechu, ubrany jak Ruby Ridge lub gość z Oklahoma City, wyglądał na kogoś, kto lubił krzywdzić ludzi i był z tego dumny. Nie tylko nie odłożył policyjnego pistoletu, ale powoli wyjął magazynek, sprawdził łożysko i wyciągnął nabój z komory. Brazil pomyślał, że Virginia jest zupełnie bezbronna, a on niewiele mógł jej pomóc, ponieważ wystrzelał całą amunicję.

– Odłóż to. Natychmiast. – Była niemiła. – To własność miasta, jestem policjantką.

– Jakże to? – Bubba najwyraźniej zaczynał się dobrze bawić. – Taka mała kobietka jest gliną? Świetnie, ojej, ojej.


Virginia nie chciała ujawniać swojego stanowiska, bo to mogłoby tylko pogorszyć sytuację. Podeszła do intruza tak blisko, że niemal dotykała go czubkami swoich butów. Mogłaby dotknąć piersiami brzucha Bubby, gdyby tylko tego chciała.

– Ostatni raz proszę, abyś odłożył mój pistolet tam, gdzie leżał – wycedziła przez zęby, patrząc na jego czerwoną od whisky twarz.

Bubba utkwił wzrok w Brazilu, jakby sądził, że ten ładny chłopaczek zechce skorzystać z lekcji, którą podsuwało mu życie. Potem podszedł do toru Virginii, położył jej pistolet i ruszył w stronę Andy’ego. Prowokacyjnie wziął do ręki jego trzydziestkęósemkę i zaczął oglądać broń. Brazil bez chwili namysłu zdzielił go w twarz, łamiąc mu nos. Bubba zalał się krwią, która zabrudziła mu kamizelkę, i natychmiast upuścił broń napastnika. Andy pośpiesznie spakował swoją torbę. Już na schodach Bubba krzyknął, że oboje jeszcze go popamiętają.

– Przepraszam – powiedział chłopak, gdy zostali sami.

– Chryste Panie, nie wolno tak atakować ludzi. Virginia była na siebie zła, że nie rozwiązała tego konfliktu sama.

Gdy Brazil ładował nowy magazynek, nagle uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu kogoś uderzył. Zastanawiając się, jak się z tym czuje, popatrzył pożądliwym wzrokiem na służbowy pistolet Virginii.

– Ile coś takiego kosztuje? – zapytał z szacunkiem właściwym ludziom ubogim.

– Nie stać cię na to – odpowiedziała.

– Może będzie, jeśli sprzedam artykuł o tobie do pisma „Paradę”. Mój redaktor uważa, że byliby chętni go opublikować. Dostałbym za niego trochę forsy. Może by starczyło…

Tego tylko potrzebowała, kolejnego artykułu!

– Zawrzyjmy umowę – zaproponowała. – Nie sprzedasz mnie do „Paradę”. Pożyczę ci pistolet, dopóki nie będzie cię stać na własny. Jeszcze trochę poćwiczymy, może na jakiejś innej strzelnicy. Zamarkujemy kilka sytuacji, z którymi możesz się zetknąć. Na przykład, jak pozbyć się natrętów. Uważam, że to dobry pomysł. Posprzątaj łuski.

Na ich stanowiskach walały się setki błyszczących łusek po nabojach. Brazil zaczął je zbierać i wrzucać do metalowej puszki, podczas gdy Virginia pakowała swoje rzeczy. Nagle spojrzała na niego z niepokojem.

– A co z twoją matką? – zapytała. Przerwał pracę i spochmurniał.

– O co ci chodzi?

– Zastanawiam się, czy to bezpieczne, abyś trzymał w domu broń.

– Już dawno nauczyłem się chować różne rzeczy.

I energicznie zabrał się do zbierania łusek.


Bubba czekał na parkingu, ukryty w swojej nieskazitelnie czystej półciężarówce koloru czerni i chromu, ze stelażem na broń, błotnikami wymalowanymi we flagi konfederatów, pałąkiem zabezpieczającym, światłami przeciwmgielnymi, znakiem Ollie North na zderzaku, plastikowymi tubami na wędki i neonowymi lampkami wokół tablicy rejestracyjnej. Przyciskając do krwawiącego nosa złożony podkoszulek, i obserwował, jak policjantka i jej dupkowaty chłopak wychodzą ze strzelnicy i zanurzają się w gęstniejący mrok. Poczekał jeszcze chwilę, aż wyjęła kluczyki i podeszła do białego forda explorera, stojącego w kącie parkingu. Bubba domyślał się, że to jej prywatny wózek, co było mu jeszcze bardziej na rękę. Wyskoczył z kabiny, trzymając w potężnej dłoni lewarek, gotów im odpłacić za zniewagę.

Virginia spodziewała się tego. Miała doświadczenie w kontaktach z takimi Bubbami, dla których wzięcie rewanżu było czymś naturalnym, jak wypicie darmowego piwa na promocji. Sięgnęła do torby i wyjęła z niej coś, co wyglądało jak czarna rączka od kija golfowego.

– Wejdź do samochodu – poleciła Brazilowi.

– Ani myślę – zaprotestował, nie ruszając się z miejsca, podczas gdy napastnik szedł w ich stronę z ponurym grymasem na zakrwawionej twarzy.

Był mniej więcej dwa metry od wozu, gdy Virginia ruszyła mu na spotkanie. Bubba zdziwił się, nie oczekiwał bowiem ataku ze strony tej filigranowej policjantki. Wysunął przed siebie ostrzegawczo żelastwo od opon, a następnie uniósł lewarek w górę, patrząc znacząco na elegancką, przednią szybę białego forda.

– Hej! – rozległ się od strony strzelnicy głos Weasela, właściciela. – Bubba, co ty masz zamiar zrobić, człowieku!

Nagle powietrze przeszył świst stalowego pręta blisko metrowej długości. Wysunął się z zaokrąglonej rączki, którą Virginia skierowała w stronę Bubby. Rysowała w powietrzu zamaszyste kółka zupełnie jak szermierz.

– Odłóż to na ziemię i odejdź – rozkazała napastnikowi policyjnym tonem.

– Pieprz się! – Bubba zdecydowanie stracił już cierpliwość, ponieważ puściły mu nerwy. Widział taką broń na pokazach i wiedział, jak działa.

– Bubba! Daj spokój, natychmiast! – zawołał Weasel, który prowadził czysty interes.

Brazil zauważył, że właściciel jest zdenerwowany, ale nie podszedł nawet o krok do rozwścieczonego mężczyzny. Andy kręcił się niecierpliwie, zastanawiając się, co zrobić. Wolał jednak nie wchodzić Virginii w drogę. Gdyby tylko miał amunicję! Mógłby strzelić w ten lewarek lub w coś innego, dla odwrócenia uwagi. Porucznik West rozegrała to jednak po swojemu. Bubba znowu zaczął wymachiwać żelazem, tym razem zdecydowany przywalić nim w samochód. Zresztą jego żądza zemsty nie była najważniejsza. Musiał to zrobić, zwłaszcza teraz, gdy obok Weasela zgromadził się spory tłumek gapiów. Jeśli Bubba nie pomści swojego zranionego nosa, wszyscy w regionie Charlotte-Mecklenburg będą o tym wiedzieć.

Porucznik West zdzieliła napastnika prętem w nadgarstek. Zawył z bólu, a lewarek upadł na parking. I to był koniec awantury.


– Dlaczego go nie aresztowałaś? – zapytał Andy nieco później, gdy przejeżdżali obok Latta Park w Dilwoth, gdzie mieszkała.

– Nie było potrzeby – wyjaśniła, zaciągając się papierosem. – W końcu nie zrobił mi krzywdy ani nie zniszczył samochodu.

– A co będzie, jeśli nas oskarży o napaść? – Przyszła mu nagle do głowy absurdalna myśl.

Zaśmiała się, jakby jej towarzysz zupełnie nie znał życia.

– Nie sądzę. – Skręciła na podjazd przed swoim domem. – Byłby ostatnim głupcem, gdyby chciał się pochwalić przed światem, że został pobity przez kobietę i dzieciaka.

– Nie jestem dzieciakiem! – zaprotestował Andy.

Jej dom był taki, jak go zapamiętał z czasu pierwszej wizyty, a płotu więcej nie przybyło. Brazil, nie pytając o nic, poszedł za nią przez podwórko do małego warsztatu, gdzie znajdował się stół z przymocowaną piłą i spora kolekcja narzędzi, porządnie poukładanych na półkach. Andy odniósł wrażenie, że Virginia robiła tu domki dla ptaków, szafki, nawet meble. Sam wykonywał wystarczająco dużo najróżniejszych prac przy domu, aby docenić niecodzienne umiejętności swej preceptorki.

– To dopiero – powiedział, rozglądając się wokół.

– Co takiego? – Zamknęła drzwi i włączyła radio.

– Co cię skłoniło, aby się tego wszystkiego nauczyć?

– Konieczność przeżycia – powiedziała, schylając się do małej lodówki.

Butelki zabrzęczały, gdy wyjmowała piwo.

Brazil właściwie nie lubił piwa, ale czasami pił. Miało smak zgnilizny, dostawał po nim głupawki i robił się śpiący. Ale wolałby umrzeć, niż przyznać się do tego.

– Dzięki – powiedział, otwierając butelkę i wyrzucając kapsel do kosza.

– Gdy zaczynałam, nie stać mnie było na fachowców do pomocy przy pracach domowych. Więc nauczyłam się paru rzeczy sama. – Otworzyła solidnie wyglądającą skrzynkę i wyjęła z niej pistolety. – Poza tym, jak wiesz, wychowywałam się na farmie. Wszystkiego nauczyłam się od mojego ojca i wynajmowanych ludzi.

– A czego nauczyłaś się od mamy?

Rozkładała na części pistolety z taką wprawą, że mogłaby to robić przez sen.

– Czego? – Spojrzała na niego znad stołu.

– No wiesz, chodzi mi o prace domowe. Gotowanie, sprzątanie, wychowywanie dzieci.

Uśmiechnęła się i otworzyła pudełko z przyborami do czyszczenia broni.

– Czy gotuję i sprzątam dla siebie? A czy widzisz tu gdzieś żonę? – Wręczyła mu wycior i szmatki.

Pociągnął z butelki duży łyk piwa i szybko je przełknął, jak zwykle. Poczuł się bardziej pewny siebie i starał się nie zwracać uwagi na to, jak ślicznie Virginia wyglądała w szarej podkoszulce i dżinsach.

– Ja przez całe życie babram się w takich gównach, a przecież także nie jestem żoną – powiedział.

– Co ty wiesz! – rzuciła, wkładając wycior do brązowej buteleczki z rozpuszczalnikiem.

– Nic. – Powiedział to wyzywającym tonem.

– Nie pokazuj mi tu swoich humorów, dobrze? – rzuciła Virginia, której nie chciało się bawić w żadne gierki, bo czuła się na to za stara.

Andy nałożył wacik na wycior i zanurzył go w płynie Hoppes. Kochał ten zapach i nie miał zamiaru z niczego jej się zwierzać. Jednak piwo miało swój własny język.

– Pogadajmy jeszcze o tym żoninym gównie – naciskała go.

– Co chcesz, abym ci powiedział? – zapytał Brazil, mężczyzna.

– Wytłumacz mi, co to znaczy – chciała wiedzieć.

– Co do teorii – zaczął czyścić lufę trzydziestkiósemki – nie jestem całkiem pewien. Może ma to coś wspólnego z rolami, systemem kastowym, porządkiem dziobania, hierarchią, ekosystemem…

– Ekosystemem? – Zmarszczyła brwi, pryskając preparatem Gunk Off w lufę pistoletu i na inne jego części.

– Chodzi o to – wyjaśniał dalej – że bycie żoną nie ma nic wspólnego z tym, co robisz, ale z tym, co ktoś o tobie myśli. Tak jak ja robię teraz to, co chcesz, abym zrobił, ale to nie znaczy, że jestem niewolnikiem.

– Nie sądzisz, że tutaj rolę są trochę odwrócone? Kto komu daje instrukcje, jak strzelać? – Zaczęła czyścić lufę szczoteczką do zębów. – Robisz to, co chcesz. A ja robię to, co ty chcesz. Po nic, tak sobie. I kto jest niewolnikiem? – Prysnęła sprayem i podała mu puszkę.

Brazil sięgnął po piwo. Co do piwa, wiedział jedno: im jest cieplejsze, tym gorsze w smaku.

– Wyobraźmy sobie, że pewnego dnia dorośniesz i ożenisz się – powiedziała. – Czego będziesz oczekiwał od swojej żony?

– Partnerstwa. – Wrzucił butelkę do kosza. – Nie chcę mieć służącej. Nie potrzebuję nikogo, kto miałby się o mnie troszczyć, sprzątać po mnie i gotować. – Przyniósł jeszcze dwa piwa, otworzył je i jedną butelkę postawił na stole. – Uważasz, że któregoś dnia będę zbyt zajęty, aby samemu zajmować się tym gównem? To zatrudnię gosposię. Lecz nie zamierzam się z nią żenić – dodał takim tonem, jakby małżeństwo było najdziwniejszym wynalazkiem, jaki to społeczeństwo kiedykolwiek wymyśliło.

– Aha.

Wzięła do ręki lufę trzydziestkiósemki, sprawdzając, jak jest wyczyszczona. To mówi facet, pomyślała. Różnica była tylko taka, że ten akurat potrafił posługiwać się słowem lepiej niż inni. Nie wierzyła mu ani trochę.

– W środku powinna wyglądać jak lustro. – Położyła przed nim na stole lufę. – Czyść, ale tak, aby nie zadrapać.

Wziął do ręki lufę, a potem piwo.

– Wiesz co, ludzie powinni się żenić czy wychodzić za mąż, mieszkać razem i tak dalej, robić te wszystkie rzeczy – mówił, zanurzając szczoteczkę w rozpuszczalniku i zabierając się do czyszczenia. – Ale nie powinno być żadnych ról. Sprawy muszą się układać praktycznie, a ludzie powinni sobie nawzajem pomagać jak przyjaciele. Jeden jest w tym słaby, lecz dobry w czymś innym, więc powinni wykorzystywać swoje zdolności, razem gotować, grać w tenisa, łowić ryby. Spacerować po plaży. Długo w nocy rozmawiać. Nie być egoistami i troszczyć się o siebie.

– Wydaje mi się, że sporo o tym myślałeś – zauważyła Virginia. – Niezły scenariusz.

– Jaki scenariusz? – Spojrzał na nią zdziwiony.

Napiła się piwa.

– Już to wszystko wcześniej gdzieś słyszałam. Jak widać, to wraca.

Podobnie uważała żona Bubby, pani Rickman, której imię przestało mieć znaczenie, gdy dwadzieścia lat temu wzięła ślub w kościele baptystów. To było w Mount Mourne, gdzie do dziś pracowała w B &B, knajpie znanej z najlepszych śniadań w mieście. Hot dogi i hamburgery z B &B także były bardzo popularne, zwłaszcza wśród studentów w Davidson no i, oczywiście, wśród innych Bubbów, zaglądających tam po drodze nad jezioro Norman, gdzie łowili ryby.

Kiedy skończyli czyścić broń, Andy zaproponował Virginii, aby w drodze powrotnej zatrzymali się coś zjeść, żadne z nich jednak nie miało pojęcia, że gruba, zmęczona kobieta, która do nich wyszła, to nieszczęsna żona Bubby.

– Dzień dobry, pani Rickman – przywitał kelnerkę Brazil.

Uśmiechnął się do niej jasnym, ujmującym uśmiechem i jednocześnie poczuł litość, jak zawsze, gdy przychodził do B &B. Doskonale wiedział, jaka to ciężka praca, i pomyślał ze smutkiem o swojej matce, która też tak harowała przez wiele lat, gdy mogła jeszcze pracować. Pani Rickman ucieszyła się na jego widok. Zawsze był taki miły.


– Jak tam, mój mały? – wychrypiała, podając mu oprawione w plastik menu. – Spojrzała na jego towarzyszkę.

– Kim jest twoja piękna przyjaciółka?

– To Virginia West, zastępczyni komendantki policji w Charlotte. – Brazil popełnił błąd, mówiąc o tym.

Tak więc Bubba poznał nazwiska swoich wrogów.


– Oj, oj. – Pani Rickman była pod wrażeniem i nie spuszczała wzroku z tak ważnej osoby, siedzącej w B &B. – Zastępczyni komendantki. Nie wiedziałam, że kobiety mogą zajść tak wysoko. Co podać? Wieprzowe barbecue jest dziś znakomite.

– Cheeseburger i frytki, butelkę Millera – zamówiła Virginia. – Dodatkowy majonez i keczup. Może pani położyć kawałek masła na bułce przed podgrzaniem?

– Oczywiście, kochanie. – Pani Rickman pokiwała głową.

Nigdy nie zapisywała zamówień Brazila.

– To, co zawsze – mrugnął do niej.

Odeszła, czując, że biodro boli ją bardziej niż wczoraj.

– Co zwykle zamawiasz? – zapytała Virginia.

– Kanapkę z tuńczykiem, sałatkę z pomidorów, bez majonezu. Surówka z kapusty, lemoniada. Chcę pojechać z tobą na patrol. W mundurze.

– Po pierwsze, nie jadę na patrol. Po drugie, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś, mam swoją pracę, co prawda, to nic ważnego, tylko cały wydział dochodzeniowy: zabójstwa, włamania, gwałty, podpalenia, defraudacje, kradzieże samochodów – wyliczała. – Urzędnicy, komputery, zorganizowane przestępstwa. Wykroczenia popełniane przez nieletnich. Oczywiście, jest też sprawa seryjnego mordercy, nad którą pracują wszyscy moi detektywi. – Zapaliła papierosa i wyciągnęła rękę po piwo, zanim jeszcze pani Rickman zdążyła postawić butelkę na stole. – Wolałabym nie pracować dwudziestu czterech godzin na dobę, jeśli pozwolisz. Wiesz, jak zachowuje się mój kot? Nie przychodzi do mnie, nie chce ze mną spać. Nie wspomnę już o tym, że od tygodni nie byłam w kinie ani w restauracji. – Napiła się piwa. – Nie skończyłam płotu. Kiedy po raz ostatni sprzątałam dom? – Czy to znaczy, że nic z tego? – zapytał Andy.

Загрузка...