4

Rozjarzone centrum miasta oświetlało miejsce przerażającej zbrodni. Było kilka minut po dziesiątej wieczorem. Policja pracowała w napięciu i szybko, pulsujące reflektory radiowozów rozjaśniały parking na tyłach niezamieszkanego budynku, a także porośnięty chwastami teren, gdzie znaleziono opuszczony samochód, czarnego, wynajętego lincolna. Drzwi od strony kierowcy były otwarte, światło włączone, wewnętrzny alarm ostrzegał, niestety za późno. Detektyw Brewster został wezwany z domu i stał obok lincolna, rozmawiając przez telefon komórkowy. Miał na sobie dżinsy i starą koszulę, do paska przypięte były policyjna odznaka, Smith & Wesson, czterdziestka oraz dodatkowy magazynek.

– Wygląda na to, że mamy kolejny przypadek – relacjonował swojej szefowej.

– Co z dziesięć-czternaście? – W telefonie rozległ się głos porucznik West.

– Dziesięć-czternaście czysty. – Brewster się rozejrzał. – Ale nie na długo. A co z dziesięć-dwanaście?

– Dilworth. Jedziemy na czterdzieści-dziewięć. E.O.T. Dziesięć-piętnaście.


Brazil uczył się w szkole, jak używać policyjnego radia, i rozumiał kody oraz to, dlaczego Brewster i Virginia West ich używali. Czasami przekazywano sobie bardzo złe wiadomości i policjanci nie chcieli, aby ktokolwiek inny, na przykład jakiś dziennikarz, dowiedział się, o czym rozmawiano. Teraz Brewster powiadomił szefową dochodzeniówki, że na miejscu zbrodni nie ma jeszcze niepożądanych gapiów ale ta sytuacja długo się nie utrzyma. Virginia jechała już do niego i powiedziała, że będzie tam mniej więcej za piętnaście minut.

Teraz sięgnęła po swój telefon komórkowy, który ładował się tam, gdzie znajduje się na desce rozdzielczej zapalniczka do papierosów. Pędziła na pełnym gazie, jednocześnie wystukując numer Judy Hammer. Jej rozmowa z szefową była bardzo krótka.

Potem rzuciła Brazilowi groźne spojrzenie.

– Rób, co ci każę – powiedziała. – To poważna sprawa.

Gdy dojechali na miejsce przestępstwa, byli tam już dziennikarze i wszyscy, podobnie jak Brazil, mieli nadzieję dostać się jak najbliżej miejsca przerażającej zbrodni. Webb trzymał mikrofon i mówił do kamery, a jego twarz przyjemniaczka wyrażała bezbrzeżny smutek.

– Ofiara nie została jeszcze zidentyfikowana. Podobnie jak trzy poprzednie zastrzelone w pobliżu tego miejsca jechała wynajętym samochodem. – Reporter nagrywał informację do wiadomości o jedenastej wieczorem.

Porucznik West i Brazil spokojnie, ale zdecydowanie torowali sobie drogę. Omijali wycelowane w ich twarze mikrofony i kamery rejestrujące, jak przeciskali się przez tłum. Zewsząd spadał na nich grad pytań. Andy był przerażony. Prawdę powiedziawszy, czuł się skrępowany i zażenowany, mimo że nie rozumiał, dlaczego.

– Teraz widzisz, jak to jest – szepnęła do niego Virginia West.

Jaskrawożółta taśma policyjna ograniczała teren od pobliskich drzew do ulicznej latarni. Duże, drukowane, czarne litery ostrzegały: UWAGA, MIEJSCE PRZESTĘPSTWA. NIE WCHODZIĆ. Taśma odgradzała dziennikarzy i ciekawskich od lincolna i bezsensownej śmierci. Wewnątrz stał ambulans z włączonym silnikiem, wszędzie kręcili się gliniarze i detektywi z latarkami. Nagrywano materiał wideo do policyjnej dokumentacji, błyskały flesze, a technicy z wydziału kryminalnego przygotowywali samochód, aby go odholować na komendę, gdzie przeprowadzone zostaną szczegółowe oględziny.

Andy był tak zajęty obserwowaniem tego, co działo się wokół, i rozważaniem, jak blisko pozwolą mu podejść, że nie zauważył pani komendant Hammer i wpadł wprost na nią.

– Przepraszam – wymamrotał do nobliwej kobiety w mundurze.

Była zdenerwowana i natychmiast zaczęła rozmawiać z porucznik West. Brazil zwrócił uwagę na jej ładną twarz o stanowczych rysach, otoczoną krótkimi, siwiejącymi włosami, i niewysoką, filigranową postać. Nigdy przedtem nie spotkał osobiście komendant Hammer, ale momentalnie ją rozpoznał, znał jej twarz z telewizji i zdjęć w gazetach. Przejęty, nie spuszczał z niej wzroku. Przecież mógł ją porządnie potrącić! Porucznik West odwróciła się i wydała mu komendę, jakby był psem.

– Zostań! – rzuciła.

Nie oczekiwał niczego więcej, chociaż wcale mu się to nie podobało. Zaczął nawet protestować, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Obie policjantki zanurkowały pod taśmą, a stojący obok gliniarz rzucił Brazilowi groźne spojrzenie, aby nie przyszło mu nawet do głowy iść w ich ślady. Andy patrzył, jak obie zatrzymały się, aby obejrzeć coś na zniszczonych płytach chodnika. W świetle latarki zalśniły krwawe ślady po ciągnięciu ciała i Virginia, patrząc na niewielką, mazistą kałużę, dosłownie kilka centymetrów od otwartych drzwi samochodu, natychmiast wydedukowała, co się tu stało.

– Tam został zastrzelony – zwróciła się do szefowej. – I upadł. – Wskazała dłonią kałużę krwi. – To ślady po uderzeniu głową. Ciągnięto go za nogi.

Krew zaczynała już krzepnąć. Judy Hammer czuła ciepło pulsujących lamp policyjnych, czuła noc i narastający horror. Czuła też śmierć. Nauczyła się ją rozpoznawać od pierwszego roku pracy w policji. Krew szybko się psuje, jest w stanie ciekłym na brzegach, a gęstnieje w środku, i jej zapach wydaje się dziwnie słodki, a jednocześnie zgniły. Ślad prowadził w kierunku gąszczu dzikich winorośli i sosen, otoczonych chwastami.

Ofiarą był mężczyzna w średnim wieku, ubrany w garnitur koloru khaki, zmięty po podróży. Głowę miał rozwaloną strzałami z pistoletu. Spodnie i bokserki ściągnięto mu aż do pulchnych kolan, na genitaliach widniała znajoma klepsydra, wymalowana jaskrawopomarańczową farbą, plamy krwi oblepiały liście i fragmenty roślin.


Doktor Wayne Odom już ponad dwadzieścia lat pracował jako lekarz sądowy w rejonie Charlotte-Mecklenburg. Zauważył, że ślady sprayu widoczne były też w miejscu, gdzie znaleziono ciało, ponieważ wiatr poniósł kropelki farby na leżące w pobliżu liście topoli. Lekarz zmienił film w aparacie. Na rękach miał rękawiczki poplamione krwią. Był niemal pewien, że ma do czynienia z seryjnym morderstwem na tle seksualnym. Pełnił obowiązki diakona w kościele baptystów Northside i wierzył, że rozgniewany Bóg karze Amerykę za jej perwersje.

– Cholera! – rzuciła pod nosem Judy Hammer, gdy ekipa techniczna zbierała ślady z miejsca zbrodni.

– I co my tu mamy? Sto metrów od miejsca ostatniej zbrodni? Moi ludzie byli wszędzie w okolicy. Nikt nic nie widział. Jak to się mogło stać? – Virginia dała upust rozdrażnieniu i narastającemu lękowi.

– Nie jesteśmy przecież w stanie strzec każdej ulicy w tym mieście przez każdą sekundę doby – odpowiedziała z wściekłością jej szefowa.


Brazil obserwował z daleka, jak detektyw przeglądał portfel ofiary. Czekając niecierpliwie przy samochodzie porucznik West i robiąc notatki, domyślał się tylko, co widziały policjantki. Zdając egzaminy pisemne, nauczył się jednego: nawet jeśli nie miał dość informacji, zawsze mógł stworzyć odpowiedni nastrój. Przyjrzał się dokładnie tyłom opuszczonego budynku z cegły, który mógł być kiedyś magazynem. Wszystkie szyby w oknach dawno zostały powybijane i wyzierała z nich pełna grozy czarna pustka. Przeżarte rdzą schody przeciwpożarowe były do połowy zwalone.

Pulsujące światła policyjnych radiowozów docierały do gęstych zarośli, gdzie wszyscy się zgromadzili, i potęgowały jeszcze niesamowity nastrój. Wokół wynajętego samochodu, w którym wciąż słychać było elektroniczny alarm, latały chmary świetlików. Z oddali docierały do Andy’ego odgłosy ulicznego ruchu. Na miejscu zbrodni pojawili się już sanitariusze w kombinezonach, niosąc nosze i złożony, czarny worek na ciało. Postawili nosze na nóżkach, a Judy Hammer odwróciła się, słysząc odgłos szczęknięcia metalu. Virginia West i Brewster przeglądali prawo jazdy ofiary. Nikt nie kwapił się, aby udzielić Brazilowi jakiejkolwiek informacji.


– Carl Parsons – przeczytał Brewster na karcie prawa jazdy. – Spartanburg, Karolina Południowa. Czterdzieści jeden lat. Brak gotówki, a także biżuterii, jeśli taką posiadał.

– Gdzie się zatrzymał? – zapytała komendantka.

– Wygląda na to, że mamy tu potwierdzenie rezerwacji z hotelu Hyatt, niedaleko Southpark.

Virginia ukucnęła, aby przyjrzeć się sytuacji pod innym kątem. Parsons leżał częściowo na plecach, a częściowo na boku, na kupie zakrwawionych liści. Oczy miał sennie przymknięte, martwe spojrzenie. Doktor Odom dopuścił się jeszcze jednej poniżającej czynności, wkładając długi termometr w odbyt ofiary, aby zmierzyć wewnętrzną temperaturę ciała. Za każdym razem, gdy lekarz sądowy dotykał ciała, z ran postrzałowych w głowie wypływało trochę krwi. Virginia wiedziała, że kimkolwiek był zabójca, nie zamierzał na tym poprzestać.

Brazil także nie zamierzał zrezygnować, niezależnie od tego, jak bardzo utrudniała mu pracę szefowa dochodzeniówki. Zrobił wszystko, aby oddać szczegóły obserwowanej sceny i jej nastrój, a teraz był gotowy wyruszyć na polowanie. Już wcześniej jego uwagę zwrócił nowy jasnoniebieski mustang, zaparkowany obok nieoznakowanego wozu policyjnego, w którym na przednim fotelu siedział jakiś nastolatek, rozmawiający z detektywem. Brazil pamiętał tego funkcjonariusza, który udawał handlarza narkotyków. Robił dalsze notatki, podczas gdy małolat tkwił w wozie detektywa, a pielęgniarze wkładali ciało do plastikowego worka. Dziennikarze, a zwłaszcza Webb, starali się za wszelką cenę zarejestrować coś na wideo, zrobić pomiary i sfotografować zabitego mężczyznę, niesionego jak wielki, czarny kokon. Tylko Brazil zwrócił uwagę, że nastolatek wysiadł z samochodu detektywa i bez pośpiechu wrócił do mustanga.

Kiedy Brazil ruszył w kierunku błyszczącego samochodu, krew w żyłach nastolatka zaczęła ponownie szybciej pulsować z emocji. Sympatycznie wyglądający blondyn trzymał w rękach dziennikarski notes. Jeff Deedrick przetarł wargi sztyftem do ust i uruchomił silnik, usiłując zachować spokój, mimo że dłonie jeszcze mu drżały.

– Pracuję w „The Charlotte Observer” – powiedział dziennikarz, zatrzymując się przy drzwiach od strony kierowcy. – Chciałbym ci zadać kilka pytań.

Deedrick będzie sławny. Miał siedemnaście lat, ale dawano mu dwadzieścia jeden, chyba że musiał się wylegitymować. Mógłby mieć te wszystkie dziewczyny, które, aż do tego wieczora, nie zwracały na niego najmniejszej uwagi.

– Dobra, zgadzam się – odpowiedział z ociąganiem, jakby zmęczony dotychczasowym napięciem.

Andy wsiadł do mustanga, który był zupełnie nowy i nie mógł należeć do chłopaka. Brazil wywnioskował to, patrząc na elegancki niebieski łańcuszek przy kluczykach, pasujący do koloru auta. Wiedział też, że większość nastolatków, którym nie sprzedawano jeszcze alkoholu, nie miała telefonów komórkowych, chyba że zajmowali się handlem narkotykami. Mógł iść o zakład, że ten wóz należał do matki Deedricka.

Najpierw zapisał sobie jego imię, nazwisko, adres, numer telefonu i powtórzył wszystko dokładnie, aby mieć pewność, że nie zrobił żadnego błędu.

Nauczył się sprawdzać tego typu informacje, odkąd na własnej skórze odczuł konsekwencje takich pomyłek. W czasie pierwszego miesiąca pracy w gazecie popełnił aż trzy drobne błędy z rzędu. Dotyczyły one pozornie nieistotnych szczegółów, takich jak nazwanie kogoś „juniorem” zamiast „trzecim”. W wyniku tego zamiast nekrologu ojca ukazał się nekrolog syna. Syn miał zresztą w tym czasie problemy z urzędem podatkowym i specjalnie się tym błędem nie przejął. Osobiście zatelefonował do Brazila, prosząc, aby gazeta dała sobie spokój z przeprosinami. Ale Packer mimo wszystko nie mógł mu tego darować.

Chyba najbardziej żenującą pomyłkę, o której wolał zapomnieć, Andy popełnił w notatce ze spotkania lokalnej społeczności, dotyczącego kontrowersyjnego rozporządzenia w sprawie psów i innych zwierząt domowych. Pomylił miejsce z nazwiskiem osoby i upierał się, że Latta Park to panna Park. Dlatego teraz w rozmowie z Jeffem Deerdrickiem upewnił się, że wszystko zapisał poprawnie. Tu nie powinno być żadnych problemów. Brazil widział z daleka, jak sanitariusze pakują ciało ofiary do ambulansu.

– Cóż, zachciało mi się sikać, jechałem i wiedziałem, że nie wytrzymam do domu – powiedział Deedrick, trochę zdenerwowany i przejęty.

– Stanąłeś więc tutaj, aby skorzystać z toalety? – Brazil szybko robił notatki.

– Zatrzymałem się i zobaczyłem ten samochód z zapalonymi światłami i otwartymi drzwiami, pomyślałem więc, że ktoś jeszcze chciał się tu odlać. – Nastolatek zawahał się nieco. Zdjął czapkę baseballową i włożył ją tył na przód. – Czekałem chwilę, ale nikt się nie pojawił. Zainteresowało mnie to, podszedłem więc bliżej i wtedy go zobaczyłem! Dzięki Bogu, że miałem telefon.

Szeroko otwarte oczy Deedricka błądziły wokół niespokojnie. Na jego czole zebrały się kropelki potu, pocił się też pod pachami. Najpierw pomyślał, że facet był pijany, zdjął spodnie, aby się odlać, przewrócił się i zasnął. Ale potem zauważył pomarańczową farbę i krew. Nigdy w życiu nie miał takiego stracha! Wrócił pędem do swojego samochodu, zrzucił kurtkę i na pełnym gazie odjechał z tego piekielnego miejsca. Po pewnym czasie zjechał na pobocze i załatwił swoją potrzebę. Potem zadzwonił pod numer 911.

– Jaka była moja pierwsza myśl? – mówił dalej Deedrick, nieco odprężony. – Że to wszystko zły sen. To znaczy, ten sygnał cały czas dzwonił i dzwonił, ta krew, spodnie ściągnięte do kolan. I ja… No wiesz, jego jaja.

Andy spojrzał na niego. Deedrick zaczął się jąkać.

– Co z nimi? – dopytywał się Brazil.

– Wyglądały tak, jakby były pomalowane pomarańczową farbą w sprayu. To miało taki kształt.

Chłopak zaczerwienił się, gdy rysował w powietrzu cyfrę osiem.

Brazil podał mu notatnik.

– Możesz to narysować? – zapytał.

Ku jego zaskoczeniu Deedrick drżącą ręką nakreślił klepsydrę.

– Jak pająk czarna wdowa – mruknął Brazil, obserwując Virginię West i Judy Hammer, które wyszły zza policyjnej taśmy, gotowe do odjazdu.

Skończył wywiad w pośpiechu, obawiając się, że Virginia go zostawi. Chciał też zadać jej i pani Hammer parę pytań. Najpierw zwrócił się do komendantki, respektując jej stanowisko.

– Czy morderca wymalował pomarańczową farbą w sprayu znak klepsydry na ciałach wszystkich ofiar? – zapytał szybko, podniecony.

Virginia milczała, co w jej przypadku było rzadkością. Stała bez ruchu, a Brazil pomyślał, że komendant Hammer była najbardziej władczą osobą, jaką kiedykolwiek spotkał. Dała znak ręką, że nie będzie żadnych komentarzy.

– Powierzam ci tę sprawę – powiedziała do swojej zastępczyni.

Pani Hammer ruszyła w stronę pogrążonego w ciemnościach miejsca, gdzie stał jej samochód. Virginia West bez słowa skierowała się do swojego forda, a kiedy Andy wsiadł do środka i zapiął pas, okazało się, że nie mają sobie nic do powiedzenia. Skaner cały czas pracował, zrobiło się już bardzo późno. Nadszedł czas, aby Brazil wrócił na parking, przesiadł się do własnego samochodu i zniknął jej z oczu. To właśnie myślała porucznik West. Co za noc.


Gdy wracali do Centrum, dochodziła już północ, oboje byli zdenerwowani i spięci. Virginia nie mogła pogodzić się z myślą, że osobiście dowiozła młodego dziennikarza na miejsce zbrodni. Dręczyło ją to przez całą drogę. To tak, jakby przeżywała inne życie w wymiarze, nad którym nie miała kontroli, co przypomniało jej czasy, o których nikomu i nigdy nie opowiadała. Chodziła wtedy do ostatniej klasy małej, kościelnej szkoły w Bristolu, w stanie Tennessee. Kłopoty zaczęły się od momentu, gdy poznała Mildred.

Mildred była bardzo duża i wszystkie dziewczyny mieszkające na tym samym piętrze bały się jej. Ale nie Virginia. Dla niej Mildred była szansą, ponieważ dziewczyna pochodziła z Miami. Rodzice posłali ją do King College, aby sprowadzić rozwydrzoną córkę na właściwą drogę. Mildred znalazła kogoś w Kingsport, kto znał kogoś w Johnson City, kto załatwiał interesy z chłopakiem z Eastman Kodak, który handlował trawką. Pewnego wieczora obie zapaliły skręty na kortach tenisowych, gdzie nic nie było widać, może z wyjątkiem maleńkich, pomarańczowych punkcików, które żarzyły się i przygasały obok słupka do siatki na korcie numer dwa.

To było okropne. Virginia nigdy dotąd nie zrobiła czegoś tak okropnego. Straciła nad sobą kontrolę, brzuch trząsł jej się ze śmiechu i opowiadała jakieś dziwaczne historie, a Mildred wyznała wtedy, że od dziecka była gruba, toteż doskonale rozumie, co to znaczy być czarną i dyskryminowaną. Mildred to był ktoś. Obie przesiadywały całymi godzinami na czerwonozielonym kocu, a potem kładły się na plecach i gapiły na gwiazdy i księżyc, który wyglądał jak olbrzymia, żółta huśtawka otoczona okrągłym cieniem nadziei. Rozmawiały o tym, jak to będzie, gdy będą miały dzieci. Piły colę i jadły to, co Mildred przynosiła w swojej teczce.

Najczęściej były to różne batoniki i tym podobne rzeczy. Boże, jakże Virginia nienawidziła wspomnień z tamtych czasów. Miała szczęście, że marihuana doprowadziła ją w końcu do paranoi. Po kilku machach przy trzecim skręcie miała ochotę uciec jak najszybciej, schować się w pokoju, zamknąć za sobą drzwi, ukryć się pod łóżkiem i wyjść dopiero w przebraniu. Mildred uznała wreszcie, że Virginia jest fizycznie atrakcyjna, ale nie był to najlepszy moment.

Virginia uważała, że kobiety są wspaniałe. Kochała się w każdej nauczycielce i trenerce, tak długo, jak długo wydawały jej się miłe. To ściągało pewne problemy. Nigdy jednak tak naprawdę nie zastanawiała się, co może wyniknąć dla niej, dla jej rodziny albo dla jej przyszłego życia z faktu, że Mildred się nią zainteresowała. Mildred zabierała się do niej tak, jak robiłby to facet. Nawet nie pytała jej o zdanie, co było dość niefortunne, ponieważ Virginia była w przebraniu, a przynajmniej tak jej się zdawało. Skręciła na parking dla gości przed budynkiem Centrum.

– Nic wolno ci tego zrobić – powiedziała do Brazila ostrzegawczym tonem.

– Czego? – zapytał spokojnie.

– Wiesz, o czym mówię. Po pierwsze, nie powinieneś rozmawiać ze świadkami – oświadczyła.

– Na tym polega praca dziennikarza – odpowiedział.

– Po drugie, o klepsydrze wie tylko morderca. Rozumiesz? Nie wolno ci pisać o tym w gazecie. Kropka.

– Skąd może być pani pewna, że tylko morderca o tym wie? – Andy zaczynał tracić cierpliwość. – Skąd pani wie, że nie dowiedziałem się o tym od kogoś z zewnątrz?

– Jeśli to zrobisz, jesteś następną ofiarą morderstwa w tym mieście. – Podniosła głos, żałując, że kiedykolwiek spotkała na swojej drodze Andy’ego Brazila.

– Będziesz – poprawił ją spokojnie.

– Właśnie. – Wjechała na poziom dla policjantów. Nie miała ochoty wysłuchiwać, jak ten zarozumialec koryguje jej gramatykę. – Jesteś martwy.

– Wydaje mi się, że pani mi grozi – zwrócił jej uwagę dziennikarz.

– Ależ skąd. To nie jest groźba – odrzekła. – To obietnica. – Zaparkowała wóz. – Znajdź sobie kogoś innego, z kim będziesz jeździł. – Ogarnęła ją dzika wściekłość. – Gdzie stoi twój samochód?

Brazil nacisnął klamkę, zastanawiając się nad morderczą odpowiedzią.

– Wie pani co? Mam panią gdzieś!.

Wysiadł i trzasnął drzwiami. Rozpłynął się w ciemności. Zdążył na czas napisać swój tekst do gazety i ruszył do domu. Po drodze kupił dwie półlitrowe puszki piwa Miller Lite i popijał je, prowadząc wóz z dużą prędkością. Brazil miał niebezpieczne skłonności do szybkiej jazdy. Ponieważ prędkościomierz w jego samochodzie był zepsuty, mógł tylko zgadywać, jak szybko jechał. Czuł, że prawie unosił się w powietrzu, co wskazywało na to, że pędził jakieś sto sześćdziesiąt na godzinę i nie było to po raz pierwszy. Czasami zastanawiał się, czy przypadkiem nie próbuje się zabić.

W domu sprawdził, co z matką. Leżała pijana na łóżku, chrapiąc przez otwarte usta. Andy oparł się w ciemności o ścianę. Był załamany i rozdrażniony. Myślał o porucznik West i zastanawiał się, czemu ta kobieta nie ma serca.


Virginia wróciła do swojego niewielkiego domu i rzuciła klucze na kuchenny blat. Natychmiast pojawił się Niles, jej abisyński kot. Chodził za nią krok w krok, zupełnie jak Brazil przez cały wieczór. Włączyła muzykę i głos Eltona Johna przypomniał jej, że jest noc. Zmieniła płytę na Roya Orbisona. Weszła do kuchni, otworzyła puszkę piwa i nie wiedzieć czemu nagle ogarnął ją rzewny nastrój. Wróciła do saloniku i włączyła telewizor, aby wysłuchać nocnych wiadomości. Cały materiał informacyjny poświęcony był ostatniemu morderstwu. Virginia usiadła ciężko na kanapie, a kot natychmiast ułożył się obok. Kochał swoją panią i czekał, aż się nim zainteresuje po wysłuchaniu fatalnych informacji o kolejnym przerażającym mordzie w mieście.

– Należy sądzić, że kolejny biznesmen, który przyjechał do naszego miasta, znalazł się po prostu w złym czasie w złym miejscu – mówił do kamery Webb.

West czuła się wyczerpana, bez sił i jednocześnie zdegustowana. Poza tym była zła na Nilesa. Gdy nie było jej w domu, wdrapał się na regał z książkami. Mogła się tego spodziewać. Cóż to dla niego za problem? Pokonał trzy półki, zwalił podpórki na książki i wazonik. A fotografia w ramce, przedstawiająca jej ojca na farmie? Czemu Niles miałby na nią uważać? To tylko kot. West nienawidziła go. Nienawidziła wszystkich.

– Chodź tutaj, maleńki – powiedziała.

Niles przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu żebra; wiedział, jak bardzo to lubiła. Za każdym razem skutkowało. Niles nie był głupi. Odwrócił się i spokojnie zaczął wylizywać tylną łapkę. Kiedy ponownie spojrzał na swoją panią, oczy miał słodkobłękitne, lekko zmrużone. Ludziom bardzo się to podoba i jego właścicielce też, co z łatwością mógł przewidzieć. Przywołała go do siebie i zaczęła głaskać. Niles był szczęśliwy.

Ale nie Virginia. Następnego dnia, gdy tylko pojawiła się w pracy, Judy Hammer już czekała na nią w swoim gabinecie i wyglądało na to, że ów fakt dostrzegł cały personel. Virginia rzuciła swoje śniadaniowe tosty, nie otwierając nawet torebki. Zostawiła też resztę rzeczy i od razu poszła do szefowej. Niemal wbiegła do sekretariatu i miała wielką ochotę pokazać Horgessowi figę. Był taki zadowolony, widząc jej wściekłość, gdy została wezwana do komendantki w natychmiastowym trybie.

– Pozwól, że do niej zadzwonię – zaproponował kapitan.

– Pozwalam.

Virginia nie ukrywała, że czuła się bardzo pewnie.

Horgess był młody i golił głowę. Dlaczego? Już wkrótce zatęskni zapewne za włosami. Będzie o nich marzył. Będzie oglądał filmy, gdzie grają aktorzy z włosami.

– Chce cię widzieć natychmiast – zwrócił się do Virginii, odkładając słuchawkę.

– Byłam tego pewna. – Uśmiechnęła się do niego sarkastycznie.

– Na litość boską, Virginio – odezwała się na powitanie Judy Hammer, gdy jej podwładna pojawiła się w drzwiach.

Komendantka trzymała w dłoni poranną gazetę i chodziła po gabinecie, potrząsając nią ze złością. Judy rzadko nosiła spodnie. Tego dnia jednak miała na sobie granatowy spodnium, bluzkę w czerwonobiałe paski, a na nogach czarne pantofle z miękkiej skóry. West przyznała w duchu, że jej szefowa wyglądała oszałamiająco. Judy Hammer mogła pokazywać lub zasłaniać nogi i nie było wątpliwości co do jej płci.

– Wiesz, co tu jest napisane? – mówiła dalej komendantka. – Czterech biznesmenów w cztery tygodnie. Kradzieże samochodów, podczas których zabójca zmienia zdanie i zostawia auta? Napady rabunkowe? Tajemniczy symbol klepsydry malowany sprayem na przyrodzeniu ofiar? Nazwiska, zawody. Wszystko tu jest, brakuje tylko cholernych fotografii z miejsca zbrodni, aby cały świat mógł to zobaczyć!

Nagłówek był olbrzymi: „Morderca Czarna Wdowa ma już czwartą ofiarę”.

– Co z tym zrobić? – zapytała Virginia.

– Pilnuj, aby nie narobił sobie i nam kłopotów.

– Nie jestem niańką.

– Biznesmen z Orlando, handlowiec z Atlanty, bankier z Karoliny Południowej, pastor baptystów z Tennessee. Witamy w naszym pięknym mieście! – Judy rzuciła gazetę na fotel. – Co mamy robić?

– To nie ja wymyśliłam, żeby z nami jeździł – przypomniała jej podwładna.

– Co się stało, to się nie odstanie. – Komendantka usiadła za biurkiem. Podniosła słuchawkę i wybrała jakiś numer. – Nie możemy się go pozbyć. Masz jakiś pomyśl, jak to zorganizować? Biorąc pod uwagę to, co zaszło? – Jej oczy zaszkliły się, gdy usłyszała w słuchawce głos sekretarki burmistrza. – Posłuchaj, Ruth, muszę z nim natychmiast rozmawiać. Nie interesuje mnie, co teraz robi. – Zaczęła stukać paznokciami po blacie biurka.

Gdy Virginia West opuszczała gabinet szefowej, miała jeszcze gorszy humor niż rano. To niesprawiedliwe. Życie jest wystarczająco ciężkie. West pomyślała o swej przełożonej. Co właściwie o niej wiedziała, poza tym, że przyjechała do Charlotte z Chicago, wielkiego miasta, gdzie ludziom przez pół roku marzną tyłki, a mafia ma konszachty z lokalną władzą. Judy Hammer przyjechała tutaj, ciągnąc ze sobą męża, który był gospodynią domową.


Brazil także nie był zadowolony ze swojej sytuacji. Tego ranka zadał sobie pokutę, ciężko wbiegając po stopniach stadionu, gdzie drużyna Wildcats z Davidson przegrywała każdy mecz w football, a nawet, jak się wydawało, te, w których nie brała udziału. Andy z determinacją wspinał się pod górę, nie dbając o to, czy dostanie ataku serca i czy jutro będzie go coś bolało. Zastępczyni komendantki okazała się żałosnym kowbojem i osobą pozbawioną wszelkiej wrażliwości, a Judy Hammer też wcale nie jest taka, jaką ją sobie wyobrażał. Tej nocy mogła przecież się do niego uśmiechnąć lub przynajmniej przychylnie na niego spojrzeć, aby poczuł się kimś mile widzianym. Andy zawrócił i zaczął zbiegać po schodach, zostawiając na betonie krople potu.


Pani Hammer miała ochotę odłożyć słuchawkę. Irytowało ją, gdy do rozwiązywania istotnych problemów zabierali się ludzie bez wyobraźni.

– O ile rozumiem, lekarz sądowy uważa, że te morderstwa mają podłoże homoseksualne – mówił burmistrz.

– To tylko jedna z opinii – odparła komendantka. – Chodzi o to, że nie wiemy nic na pewno. Wszyscy zamordowani mieli żony i dzieci.

– Właśnie – zauważył burmistrz znaczącym tonem.

– Na Boga, Chuck, nie denerwuj mnie z samego rana. – Wyjrzała przez okno. Z miejsca, gdzie siedziała, niemal widziała biuro tego palanta.

– Chodzi o to, że taka teoria może być pomocna – kontynuował burmistrz. Mówił z akcentem z Karoliny Południowej.

Burmistrz Charles Search pochodził z Charlestonu. Był w wieku Judy Hammer i często się zastanawiał, jaka jest w łóżku. Może właśnie to przypomniałoby jej o rzeczach, o których zdawała się nie pamiętać. Na przykład o tym, gdzie jej miejsce. Gdyby nie to, że miała męża, mógłby przysiąc, że jest lesbijką. Siedział w swoim skórzanym fotelu ze słuchawkami na uszach i rysował coś na kartce z notesu.

– Wtedy Charlotte i biznesmeni spoza miasta nie będą się tym tak przejmować… – zaczął.

– Gdzie jesteś, bo mam ochotę skręcić ci kark – przerwała mu. – Kiedy przechodziłeś lobotomię? Może powinnam ci wysłać kwiaty?

– Judy! – Rysunki były naprawdę interesujące. Włożył okulary i zaczął im się lepiej przyglądać. – Uspokój się, dobrze wiem, co robię.

– Z pewnością nie wiesz.

Może i była lesbijką lub miała skłonności biseksuałne, a z pewnością przykry akcent ze Środkowego Zachodu. Zafascynowany własną twórczością, sięgnął po czerwony długopis. To był atom z orbitami składającymi się z maleńkich molekuł, które dziwnie przypominały jaja. Narodziny. Nasienie.


Aby jeszcze bardziej pognębić się tego ranka, Virginia pojechała do prosektorium. Jej zdaniem w Karolinie Północnej źle rozwiązano kwestie dotyczące medycyny sądowej. Niektórymi przypadkami zajmowano się na miejscu, zlecając badania doktorowi Odomowi i policyjnym laboratoriom sądowym. Czasami zaś przesyłano ciała do głównego lekarza sądowego w Chapel Hilł. Nikt nie wiedział, jaka jest zasada selekcji. Pewnie znowu chodziło o sport. Fani drużyny Hornets zostawali w Charlotte, ci, którzy kibicowali Tarheels, otrzymywali wspaniałe cięcie w kształcie litery Y w dużym mieście uniwersyteckim.

Biuro lekarza sądowego hrabstwa Mecklenburg znajdowało się przy North College Street, na wprost nowej biblioteki publicznej. Strażnik zatrzymał „Wirginię przy oszklonych drzwiach wejściowych. Musiała pokazać przepustkę. Budynek, w którym kiedyś mieściło się centrum ogrodnicze Searsa, był jaśniejszy i bardziej nowoczesny niż większość kostnic. Kiedy niedawno w pobliżu rozbił się samolot amerykańskich linii lotniczych, zorganizowano w kostnicy nową chłodnię. To wstyd, że władze Karoliny Północnej nie zabiegały o zatrudnienie jeszcze kilku lekarzy sądowych dla „wspaniałego hrabstwa Mecklenburgii”, jak niektórzy zgorzkniali senatorowie zwykli byli czasami nazywać ten najszybciej rozwijający się i aktywny region stanu.

Pracowało tu tylko dwóch anatomopatologów, którzy rocznie musieli się zajmować ponad setką zabójstw. Kiedy przyjechała Virginia, obaj byli w sali do przeprowadzania sekcji zwłok. Martwy biznesmen nie wyglądał lepiej niż wtedy, gdy doktor Odom badał go po raz pierwszy. Brewster stał przy stole, ubrany w jednorazowy plastikowy fartuch i rękawiczki. Kiwnął do niej głową na przywitanie, Virginia także włożyła fartuch, nie chcąc ryzykować. Ubrudzony krwią doktor Odom trzymał w ręku skalpel niczym ołówek i badał tkankę na plecach ofiary. Ciało pacjenta było dość tłuste i wyglądało znacznie gorzej po wywróceniu na drugą stronę.

Pomocnikiem w kostnicy był potężny mężczyzna, który mocno się pocił. Podłączył do przedłużacza piłę do autopsji i zabrał się do czaszki. Tego West nie lubiła. Dźwięk był jeszcze gorszy niż warkot dentystycznej wiertarki, kość śmierdziała, nie mówiąc już o samym widoku. Virginia nie chciałaby być ofiarą morderstwa lub zginąć w podejrzanych okolicznościach. Nie chciałaby, aby coś podobnego robiono z jej ciałem, aby patrzyli na nie tacy ludzie jak Brewster, a urzędnicy oglądali zdjęcia i komentowali.

– Rany kontaktowe, wyjścia po kulach są tutaj, za prawym uchem. – Doktor Odom wskazał jej miejsce palcem w zakrwawionej rękawiczce. – Duży kaliber. To wygląda na egzekucję.

– Zupełnie tak samo jak w poprzednich przypadkach – zauważył Brewster.

– A co z łuskami? – zapytał doktor Odom.

Czterdziestkapiątka, Winchester, prawdopodobnie Silvertips – odpowiedziała Virginia, myśląc znowu o artykule Brazila i tym wszystkim, co ujawnił. – Pięć za każdym razem. Przestępca nie pofatygował się nawet, aby je pozbierać, w ogóle o to nie dbał. Musimy zwrócić się do FBI.

– Cholerna prasa – powiedział Brewster.

Virginia nigdy nie była w Quantico. Marzyła, aby dostać się do Narodowej Akademii FBI, która była czymś w rodzaju Uniwersytetu Oxfordzkiego w rankingu szkół policyjnych. Ale od początku miała dużo pracy, potem zaczęła awansować, w końcu zaś skierowano ją na szkolenie dla kierowników. A to oznaczało całe gromady szefów z wielkimi brzuchami, asystentów szefów, szeryfów, którzy na strzelnicy usiłowali się nauczyć, jak odróżniać trzydziestkęósemkę od pistoletu półautomatycznego. Nasłuchała się przy okazji wielu opowieści. Judy obiecała, że wyśle ją do akademii na ostatni rok nauki, nic z tego jednak nie wyszło i Virginia nigdy nie była w FBI.

– Ciekawa jestem, co powiedzieliby ich psychologowie – odezwała się z namysłem.

– Zapomnij o tym. – Brewster skrzywił się, żując wykałaczkę, i zapuścił sobie krople do nosa.

Doktor Odom wziął dużą gąbkę i pokropił wodą organy, a następnie odessał krew z otwartej klatki piersiowej.

– Cuchnie, jakby pił alkohol – zauważył detektyw, który nie czuł już niczego poza wspomnieniami z dziecięcych przeziębień.

– Może wypił coś w samolocie. – Odom pokiwał głową. – I co z tymi facetami z Quantico?

Spojrzał na Brewstera, jakby to nie Virginia poruszyła ten temat.

– Są zajęci jak pszczółki – odrzekł detektyw. – Tak jak mówiłem, zapomnijmy o tym. Czym oni dysponują? Mają dziesięciu, może jedenastu psychologów policyjnych, rozpracowali już pewnie z tysiąc przypadków. Myślicie, że rząd będzie finansował gówno? Nie, nie gówno, do cholery. To niedobrze. Ponieważ ci psychologowie są cholernie dobrzy.

Brewster także usiłował dostać się do FBI i jemu również się nie udało. Nie było naboru, a może miało to coś wspólnego z testem na wykrywaczu kłamstw, którego nie przeszedł. Wciągnął jeszcze trochę kropli do nosa. Boże, jak on nienawidził śmierci! Była wstrętna i śmierdziała. Obnażała ludzi. Weźmy na przykład fujarę tego gościa. Facet wyglądał jak balon z małym supełkiem, żeby nie mogło z niego ujść powietrze.

Virginia była wściekła. Z zaciśniętymi ustami patrzyła na mięsiste, nagie ciało, rozkrojone od szyi do pępka i połyskujące pomarańczową farbą, której nie można było zmyć. Pomyślała o żonie i rodzinie denata. Żaden człowiek nigdy nie powinien znaleźć się w tak potwornym miejscu i przechodzić przez coś podobnego. Znowu ogarnął ją gniew na Brazila.

Czekała na niego przed budynkiem Knight-Ridder. Po pewnym czasie wyszedł, trzymając w ręku notatnik. Widać było, że śpieszył się do samochodu i kolejnych tekstów. Virginia, w policyjnym mundurze, wysiadła z nieoznakowanego forda i ruszyła w stronę Brazila, jakby chciała się z nim zmierzyć. Żałowała, że nie można zamknąć w butelce odrobiny trupiego zapachu. Z ochotą psiknęłaby nim w twarz temu dziennikarzynie, wepchnęłaby jego nos w taką rzeczywistość, z którą sama musiała się stykać każdego dnia. Andy szedł szybko, zamyślony. Skaner podał informację, że na parkingu przed szpitalem psychiatrycznym paliła się honda. Prawdopodobnie nic poważnego, ale jeśli w środku ktoś był? Zatrzymał się zdumiony, gdy porucznik West szturchnęła go wyciągniętym palcem w pierś.

– Hej! – zawołał i złapał ją za rękę.

– Jak się dziś czuje dziennikarz od Czarnej Wdowy? – spytała zimno. – Wiesz, co ci powiem? Właśnie wracam z kostnicy, gdzie kroi się zwłoki. Założę się, że nigdy tam nie byłeś. Może ktoś powinien ci kazać kiedyś na to popatrzeć. Mógłbyś napisać fantastyczny artykuł, mam rację? Leży tam facet, który spokojnie mógłby być twoim ojcem. Rude włosy, waga dziewięćdziesiąt siedem kilogramów. Zgadnij, jakie miał hobby?

Brazil puścił jej rękę. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił znaleźć słów.

– Tryktrak, fotografia. Pisywał do gazetki kościelnej, a jego żona umiera na raka. Mieli dwoje dzieci, jedno już dorosłe, drugie studiuje na pierwszym roku na Uniwersytecie Karoliny. Chcesz coś jeszcze o nim wiedzieć? A może pan Parsons jest dla ciebie tylko materiałem do artykułu? Drobne literki na papierze?

Dziennikarz najwyraźniej był wstrząśnięty. Podszedł do swojego BMW, ale nie przejmował się już płonącą na parkingu hondą. Jednak Virginia nie zamierzała mu pozwolić tak łatwo odejść. Schwyciła go za ramię.

– Niech pani weźmie te cholerne ręce – rzucił. Uwolnił się, otworzył samochód i wsiadł do środka.

– Wkurzasz mnie, Andy – powiedziała Virginia.

Brazil odjechał, a ona wróciła do centrum, lecz nie poszła od razu do działu dochodzeń, ponieważ jedno śledztwo miała zamiar przeprowadzić sama. Wstąpiła do archiwum, gdzie rządziły kobiety w innych mundurach. Naprawdę musiała zabiegać o ich względy, zwłaszcza Wandy, która ważyła jakieś sto dwadzieścia kilogramów i umiała pisać na maszynie z prędkością stu pięciu słów na minutę. Gdy Virginia musiała zerknąć w jakieś akta lub przygotować raport o zaginionej osobie, wtedy Wanda była albo dobrym duchem, albo diabelskim nasieniem, wszystko zależało od tego, kiedy ostatnio jadła. Virginia przynosiła jej raz w miesiącu sporą porcyjkę z KFC, a także czekoladę lub ciasteczka. Teraz podeszła do kontuaru i zawołała Wandę, która ją uwielbiała. Wanda marzyła w głębi duszy, aby być detektywem i pracować dla porucznik West.

– Potrzebuję twojej pomocy – powiedziała Virginia, a policyjny pas znowu zaczął tak ją uciskać, że wywoływał bóle kręgosłupa.

Wanda rzuciła okiem na nazwisko podane jej na kartce.

– Na litość boską, pamiętam wszystko, jakby to miało miejsce wczoraj.

Virginia nie była pewna, ale wydawało jej się, że tamta jeszcze przytyła. Niech Bóg ma ją w swojej opiece. I tak zajmuje już tyle miejsca, co dwie osoby.

– Siadaj. – Wanda wskazała jej krzesło. – Zaraz przyniosę mikrofilmy.

Asystentki Wandy stukały w klawiatury, układały fiszki i wkładały je do kartoteki, a Virginia, w okularach, przeglądała mikrofilm. Była poruszona tym, co znalazła w starych artykułach o ojcu Brazila. Na imię miał też Andrew, ale nazywano go Drew. Służył tu jako policjant, gdy ona była jeszcze na stażu. Zupełnie o nim zapomniała i ich drogi nigdy się nie przecięły. Chryste, podczas przeglądania mikrofilmów wróciły wspomnienia o tamtej tragedii i życie Brazila stanęło jej przed oczyma.

Gdy Drew Brazil zatrzymał na ulicy nieoznakowany samochód, miał trzydzieści sześć lat i był detektywem od spraw rabunkowych. Dostał kulę w pierś z bliskiej odległości i zmarł na miejscu. Virginia długo czytała artykuły i przyglądała się fotografiom policjanta. Potem poszła na górę do swojego gabinetu i wyciągnęła akta, do których przez dziesięć lat nikt nie zaglądał, ponieważ sprawa okazała się absolutnie jasna, a sprawca przebywał w celi śmierci. Drew Brazil był przystojnym mężczyzną. Na fotografii miał na sobie skórzaną, lotniczą kurtkę, którą widziała już wcześniej.

Zdjęcia z miejsca zbrodni zrobiły na niej przygnębiające wrażenie. Martwy detektyw leżał na ulicy, na plecach, patrząc w słońce tego niedzielnego, wiosennego poranka. Kula z czterdziestkipiątki rozerwała jego serce niemal na pół i na zdjęciach z autopsji Odom demonstrował ranę, wkładając w nią swoje dwa grube paluchy. To było coś, czego młody Andy Brazil nigdy nie powinien zobaczyć, i Virginia postanowiła już z nim nie rozmawiać.

Загрузка...