1

Tamtego ranka lato nadąsało się i wisiało ponuro nad Charlotte, a nawierzchnia jezdni parowała od upału. Na ulicach był olbrzymi ruch, ludzie przejeżdżali obok nowych budowli, torując sobie drogę ku obietnicom sukcesu, a przeszłość usuwano w cień. Sześćdziesięciopiętrowy budynek US-Bank Corporate Center, który wznosił się nad centrum miasta, wieńczyła korona, podobna do organów grających hymn dla boga mamony. Charlotte to miasto wielkich ambicji i zmian. Rozrastało się tak szybko, że czasami traciło z oczu swoje ulice. Rozwijało się gwałtownie jak młodzieniec w okresie pokwitania, czasami nieco niezdarnie i ze zbyt wielkim poczuciem tego, co dawni mieszkańcy nazywali dumą.

Miasto i całe hrabstwo nazwano na cześć księżniczki Charlotte Sophii Mecklenburg-Strelitz, zanim jeszcze została żoną króla Jerzego III. Po jednej stronie osiedlili się tu Niemcy, którzy chcieli takich samych praw jak Szkoci i Irlandczycy. Po drugiej byli Anglicy. Kiedy lord Cornwallis w 1780 roku zajął część miasta, znaną wtedy jako Queen City, i rozpoczął jego okupację, spotkał się z taką wrogością upartych prezbiterian, że ochrzcił Charlotte mianem amerykańskiego „gniazda szerszeni”. Dwieście lat później symbol roju stał się oficjalnym znakiem miasta, lokalnej drużyny koszykówki oraz departamentu policji, który czuwał nad bezpieczeństwem wszystkich obywateli.

To, co Virginia West, zastępczyni komendantki, nosiła na ramionach śnieżnobiałej koszuli służbowego munduru z mosiężnymi odznakami, przypominało derwisza wirującego na ciemnogranatowym tle. Tak naprawdę, większość gliniarzy nie miała pojęcia, co przedstawiał ów symbol. Niektórzy myśleli, że to tornado, biała sowa lub broda. Inni byli przekonani, że ma to jakiś związek z imprezami odbywającymi się w hali sportowej lub na nowym, wybudowanym za dwieście trzydzieści milionów dolarów stadionie, górującym nad centrum miasta niby pojazd kosmiczny. Virginia jednak, która nie raz już została użądlona, doskonale wiedziała, co to gniazdo szerszeni. Przypominała sobie o tym każdego ranka, gdy jadąc do pracy, przeglądała „The Charlotte Observer”. W ten poniedziałek była w wyjątkowo ponurym nastroju, gotowa do prawdziwego buntu.

Miejski departament policji został przeniesiony niedawno do nowego zespołu budynków z perłowego betonu. Kompleks nosił nazwę Centrum Zapobiegania Przestępczości i znajdował się w samym środku miasta, przy Trade Street, tej samej ulicy, którą dawno temu weszli do Charlotte brytyjscy najeźdźcy. Jak okiem sięgnąć, widać było dokoła nowe budowle, jakby zmiana była wirusem, który zaatakował życie porucznik West. Na parkingu przed centrum panował potworny bałagan, a poza tym nie całkiem jeszcze urządziła się w swoim nowym gabinecie. Wszędzie pełno było błotnistych kałuż i pyłu, a ona miała nowy, służbowy samochód. Tak więc musiała co najmniej trzy razy w tygodniu odwiedzać myjnię samochodową.

Kiedy dotarła do zarezerwowanego miejsca parkingowego przy frontowej ścianie budynku, osłupiała ze zdziwienia. Na jej miejscu stało jaskrawozielone suzuki, wyposażone w ulubione przez handlarzy narkotyków chromowane zderzaki pokaźnych rozmiarów. Auto, Virginia była tego pewna, nie raz już dachowało.

– Niech to szlag!

Rozejrzała się dookoła, jakby szukała śmiałka, który zdobył się na tak karygodny czyn.

Gliniarze przyjeżdżali i odjeżdżali spod budynku, transportując więźniów do znajdującego się w nieustannym ruchu departamentu, gdzie pracowało tysiąc sześciuset policjantów oraz wielu niezaprzysiężonych cywilów. Virginia przez chwilę siedziała w aucie, walcząc z pokusą sięgnięcia po przyjemnie pachnące tosty Bojangles z jajkami i bekonem, który z pewnością już wystygł. Wreszcie ustawiła samochód na płatnym miejscu parkingowym tuż przed błyszczącymi, szklanymi drzwiami frontowymi i wysiadła, starając się nie upuścić żadnej z najpotrzebniejszych rzeczy: teczki, notesu, akt, gazet, śniadania i kawy.

Właśnie zamykała biodrem drzwiczki, gdy zauważyła wychodzącego z budynku przyjemniaczka, za którym jeszcze przed chwilą się rozglądała. Lansował więzienną modę: spodnie spięte paskiem nisko na biodrach, tak że nad sprzączką wystawało jakieś piętnaście centymetrów pastelowych bokserek. Ten zwyczaj wywodził się z więzienia, gdzie zatrzymanym zabiera się paski, aby nie mogli się sami na nich powiesić ani też uśmiercić nikogo innego. Więzienny fason przekroczył wszelkie granice rasowe oraz socjoekonomiczne i wkrótce już połowa miasta nosiła opadające spodnie. Porucznik West zupełnie tego nie rozumiała. Zostawiła samochód tam, gdzie go zaparkowała, i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Goguś minął ją, mamrocząc pod nosem „dzień dobry”.

– Brewster!

Jej głos zatrzymał go natychmiast, jak wycelowany w plecy pistolet.

– Do cholery, co ty sobie wyobrażasz? Parkujesz na moim miejscu?

Uśmiechnął się do niej krzywo i rozłożył ręce, na których zabłysły pierścionki i podróbka roleksa, spod marynarki zaś wysunął mu się pistolet.

– Spójrz tylko. Co widzisz? W całym Charlotte nie ma żadnego wolnego miejsca do parkowania.

– Właśnie dlatego takim ważnym ludziom jak ja przyznaje się je ze specjalnej puli – powiedziała do podlegającego jej detektywa, wręczając mu kluczyki od samochodu. – Zwróć mi je, gdy przestawisz wóz – zażądała.

Virginia West miała czterdzieści dwa lata. Była atrakcyjną kobietą, za którą mężczyźni nadal się oglądali, ale nigdy nie wyszła za mąż i poświęciła się całkowicie temu, do czego, jak sądziła, została stworzona. Miała intensywnie rude włosy, domagające się już ręki fryzjera, nieco dłuższe, niż być powinny, ciemne, bystre oczy oraz piękne ciało, na które nie zasługiwała, ponieważ nie robiła absolutnie nic, aby zachować krągłości i płaskości we właściwych miejscach. Nosiła swój mundur w taki sposób, że inne kobiety patrzyły na nią z zazdrością, ale to nie był powód, dla którego wolała nosić policyjne błękity zamiast cywilnego ubrania. Podlegało jej ponad trzystu bezczelnych detektywów, takich jak Ronald Brewster, i przy każdej nadarzającej się okazji należało im przypominać o prawie i porządku.

Koledzy gliniarze pozdrawiali ją, gdy szła korytarzem. Skręciła w prawo, kierując się w stronę biur, gdzie jej szefowa, Judy Hammer, decydowała o wszystkim co istotne w dziedzinie przestrzegania prawa na tym terenie, zamieszkanym przez niemal sześć milionów łudzi. West uwielbiała swoją przełożoną, ale tego ranka jej nie znosiła. Doskonale wiedziała, dlaczego wezwano ją na to spotkanie tak wcześnie rano. Była to sprawa bez sensu i poza jej kontrolą. Po prostu chora. Weszła do sekretariatu komendantki, gdzie kapitan Fred Horgess rozmawiał przez telefon. Trzymając w ręku słuchawkę, potrząsnął głową w taki sposób, jakby chciał powiedzieć: „nic na to nie mogę poradzić”. Virginia podeszła do ciężkich drzwi z ciemnego drewna, na których wisiała błyszcząca, mosiężna tabliczka z nazwiskiem „Hammer”.

– Nie jest dobrze – ostrzegł ją, wzruszając ramionami.

– Ciekawe, dlaczego nie musisz mnie o tym uprzedzać? – zapytała poirytowanym głosem.

Starając się nie wypuścić niczego z rąk, zapukała w drzwi czubkiem błyszczącego, czarnego pantofla, a potem nacisnęła łokciem klamkę, o mały włos nie wylewając kawy. Szefowa siedziała przy zarzuconym papierami biurku, na którym stały także fotografie jej dzieci i wnuków. Na ścianie za nią wisiała tabliczka z wyrytą sentencją: „Zapobiegaj kolejnej zbrodni”. Judy Hammer, kobieta około pięćdziesiątki, miała na sobie elegancki kostium w czarnobiałą kratkę. Telefon dzwonił bez przerwy, ale głowę komendantki zaprzątały teraz ważniejsze sprawy.

Virginia położyła swoje rzeczy na krześle i usiadła na drugim, stojącym obok brązowej statuetki Uskrzydlonej Wiktorii, nagrody Międzynarodowego Stowarzyszenia Szefów Policji, którą Judy Hammer otrzymała w zeszłym roku. Do tej pory nie zadbała o to, aby postawić ją na bardziej eksponowanym miejscu. Blisko metrowej wysokości trofeum zajmowało wciąż ten sam kawałek dywanu przy biurku, czekając na przeniesienie w lepsze miejsce. Judy zdobywała takie nagrody, ponieważ nie to ją motywowało. Virginia zdjęła przykrywkę z kubka kawy i para uniosła się w górę.

– Wiem, o co chodzi – powiedziała – a ty wiesz, co o tym myślę.

Szefowa przerwała jej gestem dłoni. Pochyliła się w jej stronę i złożyła ręce na blacie biurka.

– Virginio, od dawna nie miałam takiego zgodnego poparcia rady miasta, szefa administracji, burmistrza… – zaczęła.

– I każdy z nich, łącznie z tobą, jest w błędzie – odparła jej zastępczyni, mieszając śmietankę i cukier w kawie. – Nie mogę uwierzyć, że namówiłaś ich do tego, i powiem ci teraz, że znajdą jakiś powód, aby ukręcić łeb tej sprawie, ponieważ tak naprawdę wcale nie są do niej przekonani. Ty też tak naprawdę tego nie chcesz. To cholerny konflikt interesów dla dziennikarza piszącego o policji, gdy pracuje jako gliniarz wolontariusz i wychodzi z nami na ulicę.

Bibułka zaszeleściła, gdy Virginia rozwinęła tłusty tost Bojangles, którego Judy nigdy nie wzięłaby do ust, nawet dawniej, gdy ważyła dużo mniej i była cały czas na nogach, pracując w więzieniu, z nieletnimi przestępcami, pisząc raporty o popełnionych przestępstwach, zajmując się inspekcjami, kradzieżami samochodów, tymi wszystkimi niezwykle wyczerpującymi obowiązkami, do których kobiety wracają, gdy już nie wychodzą na patrole. Wtedy nie wierzyła, że można utyć.

– No więc przypomnij sobie! – ciągnęła Virginia, przełykając kęs tosta. – Ostatni policyjny reporter z „Observera” przypieprzył nam tak mocno, że pozwałaś gazetę do sądu.

Jej przełożona nie lubiła wspominać Weinsteina, ciekawskiego cwaniaka, tak naprawdę kryminalistę, którego modus operandi polegał na wchodzeniu do biura dyżurnego kapitana lub sekcji detektywów, gdy nikogo nie było w pobliżu. Kradł raporty wprost z biurek, drukarek i faksów. To nieuczciwe postępowanie najdobitniej dało o sobie znać w jego artykule o Judy Hammer, na pierwszej stronie niedzielnego wydania gazety, w którym zarzucił szefowej policji, że wykorzystywała do prywatnych celów służbowy helikopter, kazała policjantom po służbie wozić się samochodem i wykonywać różne prace u siebie w domu. A kiedy jej córkę zatrzymano za jazdę po pijanemu, komendantka rzekomo użyła swoich wpływów, aby zniszczyć raport. Wszystko to były wyssane z palca kłamstwa. Nawet nie miała córki.

Judy Hammer wstała z krzesła, najwyraźniej rozdrażniona i zdenerwowana bałaganem, jaki panował na świecie. Wyjrzała przez okno, trzymając ręce w kieszeniach spódnicy, odwrócona tyłem do podwładnej.

– „The Charlotte Observer”, miasto, oni wszyscy myślą, że ich nie rozumiemy lub mamy ich w nosie – znowu zaczęła wygłaszać swoją ewangelię. – I ja wiem, że oni nie rozumieją nas. Albo nie chcą nas rozumieć.

Virginia zmięła serwetkę śniadaniową.

– „Observer” dba jedynie o to, aby po raz kolejny zdobyć nagrodę Pulitzera – powiedziała.

Judy się odwróciła. Na jej twarzy malowała się taka powaga, jakiej porucznik West nigdy jeszcze nie widziała.

– Jadłam wczoraj lunch z nowym właścicielem gazety. Po raz pierwszy od co najmniej dziesięciu lat odbyłam cywilizowaną rozmowę z kimś od nich. To cud. – Rozpoczęła rytualne krążenie po gabinecie, gestykulując z pasją. Uwielbiała swoje posłannictwo. – Naprawdę chcemy spróbować. Czy może nam to wybuchnąć prosto w twarz? Oczywiście. – Przerwała na chwilę. – Ale jeśli się uda? Andy Brazil…

– Kto? – zapytała jej zastępczyni z naburmuszoną miną.

– Jest bardzo, bardzo zdeterminowany – mówiła dalej Judy Hammer. – Skończył naszą szkołę dla wolontariuszy z najwyższą oceną, jaką tam kiedykolwiek przyznano. Instruktorzy są o nim jak najlepszego zdania. Czy to znaczy, że nie będziemy mieli z nim problemów? Nie, z pewnością nie. Ale przede wszystkim nie chcę, aby ten młody dziennikarz utrudniał dochodzenie albo wyrobił sobie błędne zdanie o tym, co robimy. Nie można mu kłamać i nie można także pozwolić, aby przeszkadzał, czy też aby ktoś go skrzywdził albo zranił.

Virginia objęła dłońmi głowę i głośno jęknęła. Judy Hammer wróciła do biurka i usiadła.

– Jeśli wszystko pójdzie dobrze – mówiła dalej – pomyśl o korzyściach dla departamentu, dla społeczności lokalnych tu i na całym świecie. Ileż to razy słyszałam, jak mówiłaś: „Gdyby tylko jakiś szary obywatel mógł pojeździć z nami chociaż jedną noc?”.

– Nigdy już tego nie powiem – obiecała porucznik West.

Judy pochyliła się na biurku, wyciągając palec wskazujący w stronę swojej zastępczyni, którą wprawdzie podziwiała, ale czasami miała ochotę nią potrząsnąć za zbyt wąskie postrzeganie problemów.

– Chcę, abyś znowu patrolowała ulicę – oświadczyła. – Razem z Andym Brazilem. Daj mu taką próbkę, aby nie mógł jej zapomnieć.

– Cholera, Judy! – wykrzyknęła Virginia. – Nie rób mi tego! Mam po uszy problemów z koordynowaniem dochodzeń. We wszystkich brygadach do spraw przestępstw ulicznych panuje bałagan, dwaj moi kapitanowie odeszli. Jeannie Goode i ja w niczym się nie zgadzamy, jak zwykle…

Szefowa nie słuchała. Założyła okulary do czytania i zaczęła przeglądać notatki.

– Przygotuj się na dzisiaj – powiedziała.

Andy Brazil biegł szybko i zapamiętale. Oddychał głośno. Sprawdził czas na swoim zegarku Casio, mijając furgonetkę z napisem „Davidson College”. W miasteczku o tej samej nazwie, położonym na północ od wielkiego miasta, dorastał i chodził do szkoły, zdobywając stypendia sportowe i naukowe. Tak się złożyło, że całe życie mieszkał na terenie college’u, w zniszczonym, drewnianym domu przy Main Street, na wprost cmentarza, który, podobnie jak szkoła, zmieniona ostatnio na koedukacyjną, pochodził sprzed wojny domowej.

Jeszcze siedem lat temu jego matka pracowała w college’u, w dziale żywienia. Brazil dorastał na kampusie, obserwując bogate nastolatki i stypendystów Cecila J. Rhodesa, śpieszących do swoich zajęć. Nawet gdy już był bliski dyplomu z wyróżnieniem, niektórzy z jego kolegów z roku, zwykle ci najbardziej widoczni i przebojowi, sądzili, że był pracownikiem z miasta. Żartowali z nim, gdy nakładał na talerze jajka i kaszę. I zawsze potwornie się dziwili, gdy mijał ich na korytarzach, obładowany podręcznikami, przestraszony, że spóźni się na zajęcia.

Tak naprawdę Brazil nigdy nie czuł, że przynależy tu lub gdziekolwiek indziej. Było tak, jakby obserwował ludzi przez grubą, szklaną szybę. Niezależnie od tego, jak bardzo się starał, nie potrafił się do nikogo zbliżyć, podobnie jak nikt nie zdołał zbliżyć się do niego, chyba że byli to wykładowcy lub inni ludzie, których uważał za swoich mentorów. Odkąd pamiętał, zakochiwał się w nauczycielach, trenerach, pastorach, ochroniarzach z kampusu, administratorach, dziekanach, doktorach i pielęgniarkach. Cenili jego oryginalne refleksje i samotne wędrówki, a także podobało im się to, co pisał, gdy z zażenowaniem pokazywał własne próby owym idolom, odwiedzając ich po zajęciach i przynosząc lemoniadę ze sklepu M &M oraz ciasteczka matki. Mówiąc najprościej, Andy był pisarzem, rejestratorem życia i tego wszystkiego, co ono ze sobą niesie. Przyjmował swoje powołanie z pokorą i odwagą.

Było jeszcze za wcześnie na przechodniów. Spotkał tylko żonę jednego z wykładowców, której obfite kształty mogłaby zmienić tylko śmierć, oraz dwie inne kobiety w obszernych bluzach, bezustannie narzekające na swoich mężów, choć dzięki nim mogły sobie teraz spacerować, podczas gdy większość ludzi na świecie pracowała. Brazil miał na sobie koszulkę z napisem „Charlotte Observer” i krótkie spodenki. Wyglądał na mniej niż dwadzieścia dwa lata. Był przystojny i tryskał energią, miał wystające kości policzkowe, blond włosy oraz mocne, atletyczne, wspaniałe ciało. Zachowywał się tak, jakby nie zwracał uwagi na to, jak inni reagują na jego widok, a może rzeczywiście nie miało to dla niego znaczenia. Jego uwaga była skupiona na czymś zupełnie innym.

Odkąd sięgał pamięcią, zawsze pisał, i kiedy po ukończeniu College’u Davidson szukał pracy, obiecał wydawcy „Observera”, Richardowi Panesie, że jeśli tylko da mu szansę, gazeta z pewnością na tym nie straci. Panesa zatrudnił go w dziale „Tydzień w telewizji”, gdzie Andy zajmował się przygotowywaniem bieżącego programu telewizyjnego i pisaniem notek o programach i filmach. Nienawidził pisania o czymś, czego nawet nie oglądał. Poza tym nie lubił kolegów z działu i swojego szefa, nadciśnieniowca z nadwagą. Jedyną szansę dla siebie widział w obietnicy, jaką złożył mu wydawca, że któregoś dnia zleci mu napisanie materiału dnia. W związku z tym zaczął się pojawiać w redakcji już o czwartej rano, dzięki czemu zwykle koło południa miał zebrane wszystkie informacje o programach telewizyjnych.

Przez resztę dnia mógł wędrować po redakcji od biurka do biurka, prosząc o artykuły, które doświadczeni dziennikarze wyrzucali do koszy na śmieci, jako nieudane. Zwykle było tego mnóstwo. Dział ekonomiczny podrzucił mu kiedyś sensację o najnowszym kompresorze powietrza firmy Ingersoll Rand. Brazil napisał też duży artykuł o pokazie mody „Ebony”, który odbył się w Charlotte, jak również o kolekcjonerach znaczków pocztowych i o mistrzostwach tryktraka w Radisson Hotel. Przeprowadził również wywiad z Rickiem Flairem, zapaśnikiem o długich, platynowych włosach, gościem honorowym na zjeździe skautów.

Po pięciu miesiącach pracy w „Observerze” miał aż sto nadgodzin i napisał więcej artykułów niż większość zatrudnionych tam dziennikarzy. Gdy przepracował w gazecie pół roku, Panesa zwołał zebranie za zamkniętymi drzwiami, na które zaprosił redaktora naczelnego, szefa administracji gazety oraz redaktora merytorycznego, aby przedyskutować możliwość zatrudnienia tego zdolnego praktykanta jako dziennikarza. Uzyskał zgodę współpracowników i nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy reakcję Brazila. Podejrzewał, że ta wiadomość zrobi na młodym adepcie wstrząsające wrażenie. Nie zrobiła.

Andy zapisał się już wcześniej do szkoły dla wolontariuszy przy departamencie policji w Charlotte. Wstępne testy przeszedł pozytywnie i zakwalifikował się na kurs rozpoczynający się wiosną. Do tego czasu postanowił kontynuować swoje nudne zajęcie w dziale telewizyjnym, ponieważ zapewniało mu ruchomy czas pracy. Miał nadzieję, że po ukończeniu kursu wydawca przydzieli mu sprawy związane z policją i będzie mógł kontynuować pracę w gazecie, a jednocześnie być wolontariuszem. Zamierzał pisywać najbardziej rzeczowe i wnikliwe artykuły o pracy policji, jakie kiedykolwiek czytano w tym mieście. Gdyby „Observer” nie poszedł na to, Brazil miał zamiar znaleźć jakąś agencję informacyjną, która chciałaby skorzystać z jego materiałów. Mógłby też zostać zawodowym policjantem. Zresztą niezależnie od tego, co inni pomyślą, i tak będzie robił swoje.

Ranek był gorący i parny i Andy zaczął się pocić jak mysz na początku dziewiątego kilometra. Przyglądał się pochodzącym sprzed wojny domowej domom z czerwonej cegły, porośniętym bluszczem, zwieńczonemu kopułą budynkowi z salami wykładowymi i kortom tenisowym, na których zmagał się z kolegami ze studiów z taką determinacją, jakby przegrana oznaczała śmierć. Przez całe swoje dotychczasowe życie walczył o to, aby mieć prawo przesunąć się trzydzieści kilometrów wzdłuż drogi numer I-77, na South Tryon Street, do samego serca miasta, gdzie mógłby zarabiać na życie pisaniem. Pamiętał, że zaczął jeździć do Charlotte w wieku szesnastu lat. Wtedy sylwetka miasta wyraźnie rysowała się na tle nieba, a centrum było miejscem, gdzie miło spędzało się czas. Teraz przypominało ponad miarę rozrośnięte imperium z kamienia i szkła, które wciąż się powiększało. Nie był już pewien, czy wciąż jeszcze je lubi. Nie był też pewien, czy ono lubi jego.

Po dziewięciu kilometrach rzucił się na trawę i zaczął robić pompki. Ramiona miał silne i dobrze umięśnione, a napięte żyły podkreślały ich kształt. Na wilgotnej skórze Andy’ego lśniły złote włoski, twarz zaczerwieniła mu się z wysiłku. Przewrócił się na plecy i wdychał świeże powietrze. Po chwili powoli usiadł, leniwie się przeciągnął i bez pośpiechu stanął na nogi, co znaczyło, że na dziś koniec.

Pobiegł z powrotem do swojego zaparkowanego na ulicy dwudziestopięcioletniego czarnego BMW 2002. Auto było wywoskowane i pokryte lakierem firmy Armor Ali, oryginalny białoniebieski emblemat na bagażniku dawno już wytarł się całkowicie i został pięknie pomalowany nową farbą. Samochód miał na liczniku prawie sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów i psuł się mniej więcej raz na miesiąc, ale Andy sam wszystko reperował. Auto miało skórzaną tapicerkę, a do tego było wyposażone w policyjny skaner i radio. Chociaż obowiązki Brazila w „Observerze” zaczynały się dopiero o czwartej po południu, już o dwunastej zatrzymał wóz na swoim miejscu do parkowania przed redakcją. Był dziennikarzem od spraw policyjnych i musiał parkować na specjalnie wydzielonym miejscu tuż przy drzwiach, aby w razie konieczności móc natychmiast ruszyć w miasto.

Gdy wszedł do holu, natychmiast poczuł zapach świeżej farby drukarskiej, tak jak wampiry wyczuwają zapach ludzkiej krwi. Ta woń podniecała go tak samo silnie jak światła policyjnego radiowozu i dźwięk syren. Brazil był zadowolony, że strażnik w recepcji nie prosi go już o przepustkę. Czuł się tu zadomowiony. Wszedł na ruchome schody i pobiegł w górę, przeskakując po kilka metalowych stopni, jakby był spóźniony. Po drugiej stronie barierki stali nieruchomo ludzie zjeżdżający w dół. Przyglądali mu się ze zdziwieniem. Chociaż w redakcji „Observera” wszyscy doskonale znali młodego pracoholika, nikt się z nim nie przyjaźnił.

Pomieszczenie redakcji było obszerne, ale urządzone bez wyrazu. W środku aż huczało od zmasowanych uderzeń w klawiatury, dzwonków telefonicznych, warkotu drukarek, przekazujących najnowsze wiadomości wprost z ekranów komputerów. Dziennikarze wpatrywali się z napięciem w monitory, przerzucając nerwowo notatniki z nazwą gazety na kartonowych okładkach. Kręcili się po sali, a reporterka zajmująca się lokalną polityką po każdej sensacyjnej wiadomości wybiegała na zewnątrz. Brazil ciągle nie mógł uwierzyć, że należy do tego ważnego, burzliwego świata, gdzie słowa mogły zmienić losy i sposób myślenia ludzi. On sam czuł się w stresujących sytuacjach jak ryba w wodzie, być może dlatego, że był nimi karmiony od urodzenia, aczkolwiek nie zawsze wychodziło mu to na dobre.

Jego nowe biurko stało w dziale miejskim, zaraz za przeszklonym gabinetem Panesy, którego Brazil lubił i za wszelką cenę chciał na nim zrobić dobre wrażenie. Wydawca był przystojnym, szczupłym mężczyzną o srebrzystosiwych włosach i nawet po przekroczeniu czterdziestki nie stracił nic ze swojej atrakcyjności. Wysoki i wyprostowany, nosił eleganckie granatowe lub czarne garnitury i używał doskonałej wody kolońskiej. Andy uważał Panesę za mądrego człowieka, chociaż nie miał jeszcze konkretnych dowodów, że było tak w istocie.

Panesa pisywał felietony do niedzielnego wydania gazety. Dostawał mnóstwo listów od kobiet z Charlotte, które w skrytości ducha zastanawiały się, jaki jest w łóżku Richard Panesa, chociaż może Andy tylko to sobie wyobrażał. Panesa miał właśnie spotkanie w swoim gabinecie, kiedy Brazil zasiadł za biurkiem i zerkał ukradkiem na znajdujące się za przezroczystą ścianą królestwo wydawcy. Chciał wyglądać na bardzo zajętego, kartkował więc gorączkowo notatki, otwierał szuflady i przeglądał wycinki ze starymi artykułami. Panesa zauważył, że młody, gorliwy dziennikarz przyjechał do pracy cztery godziny przed rozpoczęciem nowych obowiązków na dyżurze policyjnym. Nie był jednak ani trochę tym zaskoczony.

Pierwszą rzeczą, jaką Andy zauważył po przyjściu do pracy, była róża, nie pierwsza zresztą, którą Tommy Axel postawił mu na biurku. Kwiat był smutny i bez wyrazu, z gatunku tych sprzedawanych w nowo otwieranych sklepach, gdzie przy ladzie oferuje się ciemnoczerwoną, ciasno zwiniętą namiętność za dolara dziewięćdziesiąt osiem centów. Wciąż była zapakowana w przezroczysty celofan, a Axel wstawił ją w butelkę po wodzie Snapple. Tommy był krytykiem muzycznym i Brazil wiedział, że przyglądał mu się teraz bezczelnie, oczekując na reakcję. Andy wyciągnął spod biurka kartonowe pudełko.

Jeszcze nie skończył się tu urządzać, ale bynajmniej nie dlatego, że otrzymał jakieś czasochłonne zadanie. Nie przydzielono mu żadnego tematu, skończył jedynie pierwszy szkic artykułu o policyjnej szkole dla wolontariuszy, który zresztą sam postanowił napisać. Rozbudowywał, skracał i szlifował ten materiał w nieskończoność, przerażała go bowiem wizja bezczynnego siedzenia w redakcji. Z tego samego powodu przeglądał wszystkie sześć wydań gazety, wiszących na drewnianych drążkach obok miejskich książek telefonicznych. Często czytał też tablice z ogłoszeniami i co pewien czas sprawdzał swoją pustą skrzynkę na listy, jak również bardzo skrupulatnie i celowo powoli zajmował się przenoszeniem rzeczy z biurka, które zajmował poprzednio, na nowe miejsce odległe zaledwie o dwanaście metrów.

Był wśród nich służbowy notes z kilkoma ważnymi telefonami do różnych stacji telewizyjnych i programów oraz do filatelistów i Ricka Flaira, które obecnie stały się już całkowicie bezużyteczne. Poza tym puste notatniki, długopisy, ołówki, kopie tekstów, plany miasta, a niemal wszystko to mógł bez problemu zmieścić w teczkę, którą kupił na wyprzedaży w sklepie Belk, zaraz po tym, gdy dostał stałą pracę w gazecie. Teczka była z błyszczącej, czerwonawej skóry, miała mosiężne okucia i Brazil czuł się bardzo dumny, gdy zaciskał na niej palce.

Nie posiadał żadnych zdjęć, które mógłby ustawić na biurku, był bowiem jedynakiem, nie miał nawet ulubionego psa lub kota. Przyszło mu do głowy, że mógłby zadzwonić do domu i sprawdzić, co się dzieje. Kiedy wrócił po porannym bieganiu, aby wziąć prysznic i przebrać się, jego matka robiła to co zwykle: spała na kanapie w dużym pokoju, a telewizor był włączony na jakąś mydlaną operę, z której matka i tak później nic nie pamiętała. Pani Brazil codziennie oglądała mydlane opery na kanale siódmym, ale nigdy nie potrafiła opowiedzieć fabuły. Telewizja dawała jej jedyny kontakt z ludźmi, jeśli nie liczyć spotkań z synem.

Pół godziny po tym, gdy Brazil pojawił się w redakcji, na jego biurku zadzwonił telefon. Całkowicie go to zaskoczyło. Chwycił słuchawkę, a serce zabiło mu szybciej, gdy rozglądał się wokół, zastanawiając się, kto wiedział, że tutaj pracuje.

– Andy Brazil – odezwał się bardzo profesjonalnie.

Natychmiast rozpoznał ciężki oddech i głos tej samej kobiety, która od miesięcy do niego telefonowała. Brazil wyobrażał ją sobie leżącą na kanapie lub na rozesłanym łóżku, gdzie sprawiała sobie przyjemność.

– W moim ręku – usłyszał niski, drżący głos. – Mam go. Wślizguje się i wyślizguje jak wąż…

Brazil rzucił słuchawkę na widełki i posłał oskarżające spojrzenie Axelowi, ale on rozmawiał właśnie z jakimś specjalistą od żywienia. Andy po raz pierwszy w życiu dostawał obsceniczne telefony. Z podobną, a nawet bardziej dosłowną, sytuacją zetknął się przedtem tylko raz, gdy pucował swoje BMW w myjni samochodowej Wash & Shine niedaleko stacji benzynowej Corneliusa. Pod myjnię podjechał jakiś facet o twarzy jak pizza, zatrzymał żółtego volkswagena i zapytał Brazila, czy chce zarobić dwadzieścia dolarów.

W pierwszej chwili Andy pomyślał, że facet proponuje mu, aby umył jego samochód, widząc, jak fachowo zajmuje się własnym autem. Mylił się jednak. Po usłyszeniu właściwej propozycji Brazil puścił na faceta strumień wody z węża zupełnie za darmo. Zapisał też numer rejestracyjny tego sukinsyna i wciąż nosił go w portfelu, mając nadzieję, że pewnego dnia go dopadnie. To, co zaproponował mu mężczyzna z volkswagena, było przestępstwem przeciw naturze, tak by to określiło konserwatywne prawo Karoliny Północnej. I tego właśnie chciał ów facet w zamian za swoje pieniądze. Brazil nie wyobrażał sobie, jak można robić coś takiego z obcym. On sam nie pił nawet z tej samej butelki, co ktoś, kogo znał.

Andy nie był naiwny, ale wiedział, że jego seksualne doświadczenia z Davidson są znacznie uboższe niż chociażby kolegi z pokoju. W ciągu ostatniego semestru na roku dyplomowym większość nocy spędził w męskiej toalecie w budynku biblioteki college’u. Była tam całkiem wygodna kanapka i podczas gdy jego kolega spał z dziewczyną, on spał z książkami. Nikt się niczego nie domyślał, może z wyjątkiem portierów, którzy regularnie widywali Brazila wychodzącego z gmachu około szóstej rano, chociaż nie widzieli go przedtem wchodzącego. Wracał potem do swojego mieszkanka, które dzielił z kolegą. Oczywiście, mieli osobne pokoje, ale ściany były cienkie i nie mógł się skupić, gdy aktywność Jennifer i Todda wzrastała. Słyszał każde ich słowo i wszystko, co robili.

Od czasu do czasu Brazil umawiał się na randki z Sophie, która pochodziła z San Diego. Trwało to przez wszystkie lata college’u. Nigdy jednak nie był w niej zakochany i być może dlatego dziewczyna przestała panować nad swoimi emocjami. Zapewne to właśnie było powodem, że nie odniosła sukcesu w nauce. Najpierw straciła na wadze, później zaś utyła. Zaczęła palić, ale szybko rzuciła papierosy, potem zachorowała na mononukleozę i wyzdrowiała, aż w końcu poszła do psychoterapeuty i wszystko mu opowiedziała. Żaden z tych faktów nie okazał się jednak afrodyzjakiem, na co liczyła Sophie, ale na ostatnim roku jej stan się ustabilizował i podczas ferii zimowych poszła do łóżka z nauczycielem gry na fortepianie. Potem wyznała swój grzech Brazilowi. Analizowali całą sprawę w jej saabie i w jej pokoju w akademiku. Sophie była doświadczona, chętna i przygotowywała się do studiów medycznych. Z wielką ochotą i cierpliwie tłumaczyła mu, jak funkcjonuje ludzki organizm, on zaś był otwarty na takie badania, chociaż w zasadzie nie widział ich potrzeby.

O pierwszej po południu Andy zalogował się do swojego komputera i właśnie miał po raz kolejny przejrzeć tekst o szkole policyjnej, gdy przy jego biurku pojawił się redaktor Packer. Ed Packer miał co najmniej sześćdziesiątkę, falujące, siwe włosy i szare oczy, patrzące z dystansem. Nosił niegustowne krawaty, byle jak zawiązane, rękawy koszuli miał zwykle podwinięte. Był dość tęgi, lubił obszerne spodnie, a jedną rękę zawsze wtykał za pasek, upychając wyłażącą koszulę. Robił to i tym razem. Brazil spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

– Wygląda na to, że dziś jest ta noc – powiedział Packer, gdy uporał się już z koszulą.

Andy doskonale wiedział, o co chodzi, i przebił pięścią powietrze, jakby właśnie wygrał US Open.

– Tak! – wykrzyknął.

Packer nie mógł się powstrzymać i zerknął na tekst, widniejący na monitorze komputera. Najwyraźniej przyciągnął jego uwagę, bo wyjął okulary z kieszeni na piersiach.

– To coś w rodzaju relacji z pierwszej ręki o tym, jak było w szkole policyjnej – wyjaśnił speszony Andy, niepewny reakcji tamtego. – Wiem, że nie była zamówiona, ale…

Packerowi naprawdę podobało się to, co czytał, i uderzył knykciem w ekran.

– Ten akapit ma coś w sobie. Możesz trochę przesunąć w górę?

– Oczywiście. Oczywiście. – Podekscytowany, przejechał kursorem do początku tekstu.

Packer przysunął sobie bliżej krzesło, aby lepiej widzieć, i zagłębił się w tekście, który był dość długi. Jego zdaniem doskonale nadawałby się do niedzielnego wydania. Zastanawiał się, kiedy, do diabła, młody dziennikarz zdążył to napisać. Przecież przez ostatnie dwa miesiące normalnie pracował, a wieczorami uczył się w szkole policyjnej. Czy ten chłopak w ogóle sypiał? Packer nigdy przedtem nie spotkał się z takim przypadkiem. To, co robił Brazil, odbierało mu pewność siebie i sprawiało, że narastało w nim poczucie nieprzydatności. Naprawdę czuł, że się starzeje. Packer pamiętał, jak bardzo fascynowało go dziennikarstwo, gdy sam był w wieku Andy’ego, a świat nieustannie go zadziwiał.

– Przed chwilą rozmawiałem z zastępczynią komendantki, Virginią West – powiedział do swojego protegowanego, nie przerywając czytania. – Szefowa dochodzeniówki…

– No więc, z kim mam jeździć? – przerwał mu Brazil, który tak bardzo chciał już zacząć pracę w policji, że z trudem nad sobą panował.

– O czwartej po południu masz się spotkać z porucznik West w jej gabinecie, będziesz z nią jeździł aż do północy.

Andy poczuł się wykiwany i nie mógł w to uwierzyć. Wpatrywał się w redaktora, który właśnie zawalił jedyną rzecz, jakiej Brazil od niego oczekiwał.

– Nie ma mowy, żebym dał się wrobić w jazdę jak dzieciak, kontrolowany przez jakiegoś ważniaka! – wykrzyknął, nie dbając o to, kto go słyszy. – Nie po to chodziłem do tej cholernej szkoły, aby…

Packer też nie zwracał uwagi na to, kto go słyszy, ale z innych powodów. Przez trzydzieści lat sam ciągle narzekał, w pracy i w domu, a światełka kontrolne jego uwagi migotały i gasły w czasie, gdy odbywał podróż mentalną przez swoje komórki mózgowe, koncentrując się na wybranych fragmentach różnych rozmów. Ni z tego, ni z owego przypomniał sobie nagle, co powiedziała dziś przy śniadaniu żona. Miał kupić jedzenie dla psa w drodze powrotnej do domu. Pamiętał też, że o trzeciej powinien zawieźć jej ulubieńca do weterynarza na jakiś zastrzyk, a potem stawić się na umówioną wizytę u lekarza.

– Nie rozumiesz? – denerwował się Andy. – Wmanipulowali mnie. Chcą mnie wykorzystać jako swojego rzecznika.

Packer wstał. Unosił się ciężko nad Brazilem jak wyschnięte drzewo, dające z wiekiem coraz więcej cienia.

– Co mogę ci powiedzieć? – zafrasował się, a koszula znowu wyszła mu ze spodni. – Nigdy przedtem tego nie robiliśmy. Taka jest propozycja glin i miasta. Będziesz musiał podpisać zobowiązanie. Możesz robić notatki, ale żadnych zdjęć i żadnych filmów wideo. Robisz tylko to, co ci powiedzą. Nie chcę, aby cię tam zastrzelili.

– Dobrze, pojadę do domu przebrać się w mundur – zdecydował Brazil.

Packer odszedł w stronę męskiej toalety, podciągając opadające spodnie. Andy wyciągnął się na krześle i zaczął ponuro patrzeć w sufit, jakby właśnie stracił swój jedyny kapitał. Panesa obserwował go przez szklane drzwi, ciekaw, jak sobie z tym poradzi. Miał jednak przeczucie, że poradzi sobie doskonale. Brenda Bond, analityczka systemów komputerowych, także bezczelnie przyglądała się Brazilowi znad komputera, który właśnie sprawdzała. Andy nigdy nie zwracał na nią uwagi. Chuda i blada, z czarnymi włosami jak szczecina, budziła w nim odrazę. Była zawistna, zazdrosna i z pewnością inteligentniejsza niż Brazil, ponieważ eksperci od komputerów już tacy są. Wyobrażał sobie, że Brenda spędza życie w Internecie, bo któż by ją chciał?

Westchnął i wstał z krzesła. Panesa widział, jak wyjął paskudną czerwoną różę z butelki po wodzie Snapple. Wydawca się uśmiechnął. On i jego żona bardzo pragnęli mieć syna. Spłodzili jednak pięć córek i mogli przeprowadzić się do większego domu, przejść na katolicyzm, zostać mormonami lub stosować bezpieczny seks. Zamiast tego się rozwiedli. Nie potrafił sobie wyobrazić, jakie to uczucie mieć takiego syna jak Andy Brazil. Był przystojny, wrażliwy i chociaż jeszcze tego nie udowodnił, miał bez wątpienia największy talent, z jakim wydawca „Observera” zetknął się w ciągu ostatnich lat.

Tommy Axel wpisywał do komputera obszerny tekst na temat nowego albumu muzycznego, słuchając go jednocześnie przez słuchawki. To nieudacznik, ktoś w rodzaju Matta Dillona, tylko nigdy nie był sławny i z pewnością nie będzie, pomyślał Brazil, podchodząc do jego biurka. Postawił różę tuż przy klawiaturze, podczas gdy Axel wybijał rytm na swojej koszulce ze Star Trekiem. Zaskoczony, zdjął z uszu słuchawki, które opadły mu na szyję. Dobiegały z nich słabe dźwięki muzyki. Miał taką minę, jakby dostał w twarz. To był przecież Ten, o którym marzył. Wiedział o tym od chwili, gdy skończył sześć lat. Miał niejasne przeczucie, że takie boskie stworzenie, jak Andy Brazil, złączy kiedyś swoją orbitę z jego.

– Axel – powiedział Brazil głosem, który brzmiał jak grzmot – nigdy więcej kwiatów!

Potem oddalił się z godnością, a Tommy utkwił wzrok w swojej ślicznej róży. Był pewien, że Andy nie mówił tego poważnie. Axel cieszył się, że jego biurko stało tam, gdzie stało. Odsunął się trochę na krześle, skrzyżował nogi i z ciężkim sercem obserwował, jak jasnowłosy bóg opuszczał redakcję. Zastanawiał się, dokąd on idzie. Wziął ze sobą teczkę, jakby nie zamierzał już tu wracać. Axel miał telefon domowy Brazila, znalazł go w książce telefonicznej. Wiedział, że obiekt jego uwielbienia nie mieszka w centrum, tylko gdzieś na peryferiach, czego Tommy nie mógł zrozumieć.

Oczywiście, Brazil nie zarabiał dwudziestu tysięcy dolarów rocznie i miał naprawdę okropny samochód. Axel jeździł fordem escortem, który też nie był nowy. Stan lakieru na karoserii zaczynał mu już przywodzić na myśl twarz Keitha Richardsa. Nie miał też odtwarzacza CD i „Observer” nie chciał mu go kupić, chociaż Axel przypominał wszystkim, że kiedyś pracował dla „Rolling Stone’a”. Miał trzydzieści dwa lata. Był kiedyś żonaty, dokładnie przez rok. W tym czasie urządzali sobie z żoną kolacje przy świecach, a ich układy na zawsze pozostaną tajemnicą, gdyż każde z nich wydawało się pochodzić z innej planety.

Jak przybysze z obcych planet rozstali się w zgodzie, aby wyruszyć ku nowym światom, dokąd nikt z ludzi jeszcze nie dotarł. To nie miało nic wspólnego z jego zwyczajem podrywania małolatów na koncertach Meatloaf, Glorii Estefan, czy Michela Boltona i bajerowania ich na potęgę. Axel znał kilka sposobów. Umieszczał zdjęcia tych chłopców w gazecie, z ich świecącymi butami, ogolonymi głowami, dredami, kolczykami w różnych częściach ciała. Dzwonili potem do niego podekscytowani i dopraszali się większej liczby egzemplarzy gazety, fotografii, wywiadów, biletów na koncerty, wejściówek za kulisy. Jedna rzecz prowadziła zwykle do następnej.

Podczas gdy Axel myślał o Brazilu, ten bynajmniej nie zaprzątał sobie nim głowy. Jechał swoim BMW, usiłując obliczyć, kiedy będzie musiał ponownie zatankować, ponieważ w jego samochodzie nie działały już ani wskaźnik zużycia paliwa, ani szybkościomierz. Części do BMW były dla Andy’ego równie niedostępne jak części do samolotu, całkowicie poza możliwością zakupu. Nie była to korzystna sytuacja dla kogoś, kto jeździł prędko i nie lubił kłopotów w stylu przymusowego postoju na poboczu i czekania, aż kolejny nieseryjny morderca podwiezie go do najbliższej stacji benzynowej.

Matka wciąż chrapała przed włączonym telewizorem. Brazil nauczył się poruszać po swoim popadającym w ruinę domu i życiu rodzinnym, niedostrzegając destrukcji ani pierwszego, ani drugiego. Poszedł wprost do maleńkiej sypialni, otworzył drzwi i dokładnie je za sobą zamknął. Włączył radio, ale niezbyt głośno, pozwalając, aby Joan Osborne otuliła go swoim głosem, a następnie otworzył szafę. Wkładanie munduru traktował jak rytuał i był pewien, że ta czynność nigdy mu się nie znudzi.

Na początku zawsze rozkładał go na łóżku i pozwalał sobie na chwilę przyjemności, przyglądając się ubraniu, bo nie mógł uwierzyć, że wolno mu nosić coś tak wspaniałego. Jego mundur policjanta z Charlotte był granatowy, zaprasowany w kant i zupełnie nowy, ze śnieżnobiałym emblematem gniazda szerszeni, które wyglądało jak biały wir, umieszczonym na pagonach obu ramion. Najpierw włożył czarne, bawełniane skarpetki, a następnie ostrożnie wciągnął letnie spodnie, zdecydowanie za ciepłe na tę porę roku. Wzdłuż obu nogawek miały delikatne, cienkie paski.

Najbardziej lubił koszulę, z uwagi na pagony i to wszystko, co mógł do niej przypiąć. Włożył ręce w krótkie rękawy i zaczął zapinać guziki, z dołu do góry, cały czas patrząc w lustro. Potem zawiązał krawat. Wreszcie nadeszła pora na plakietkę z nazwiskiem i gwizdek. Do ciężkiego, skórzanego paska przypiął futerał z latarką Mag-Lite i pager, zostawiając miejsce na radio, które miał dostać w Centrum Zapobiegania Przestępczości. Buty z miękkiej skóry nie przypominały tych w stylu militarnym, były raczej podobne do obuwia sportowego dobrej jakości. Mógł w nich biegać, gdyby zaszła taka konieczność, i miał nadzieję, że do tego dojdzie. Nie dostał kapelusza, ponieważ komendant Judy Hammer ich nie lubiła.

Brazil obejrzał się dokładnie w lustrze, aby sprawdzić, czy wszystko jest w należytym porządku. Wracał do miasta samochodem. Otworzył okna i szyberdach, i co jakiś czas wyciągał na zewnątrz rękę, ciesząc się reakcją kierowców na sąsiednim pasie, którzy widzieli jego policyjne insygnia. Tamci zwalniali. Dawali mu pierwszeństwo, gdy zapalało się zielone światło. Ktoś zapytał go o drogę. Jakiś facet splunął na jego widok z oburzeniem, na które Brazil nie zasłużył, ponieważ nie zrobił tamtemu nic złego. Dwóch nastolatków w ciężarówce zaczęło na jego widok stroić miny, ale patrzył przed siebie i jechał jakby nigdy nic. Nie robiło to na nim wrażenia. Był gliną od zawsze.

Budynek Centrum znajdował się kilka przecznic od redakcji gazety i Andy tak dobrze znał drogę, jakby jechał do domu. Skierował samochód do sektora dla gości i zaparkował swoje BMW w części dla prasy, ustawiając auto pod takim kątem jak zwykle, aby ludzie nie uderzali w jego drzwi. Wysiadł i ruszył lśniącymi korytarzami do gabinetu zastępczyni komendantki, nie miał bowiem pojęcia, gdzie znajdował się wydział dochodzeniowy i czy można tam wejść bez przepustki. W szkole policyjnej spędzał czas w klasie, w sali z nadajnikiem radiowym, lub na ulicach, gdzie uczył się, jak kierować ruchem i zażegnywać drobne incydenty. W tym czteropiętrowym kompleksie budynków czuł się zagubiony. Stanął w jakichś drzwiach, nagle zawstydzony, w mundurze, przy którym nie było pistoletu, pałki, rozpylacza ani żadnej innej broni.

– Przepraszam – odezwał się, aby zwrócić na siebie uwagę.

Przy biurku siedział kapitan dyżurny, starszy mężczyzna okazałej postury. Wspólnie z sierżantem przeglądali zdjęcia podejrzanych. Najwyraźniej ignorowali przybyłego. Przez chwilę Brazil przyglądał się reporterowi telewizyjnemu z kanału trzeciego, Brentowi Webbowi, który grzebał w papierach i kradł wszystko, co mogło mu się przydać. To niesłychane. Andy patrzył, jak ten gnojek upychał w swojej teczce raporty, których żaden inny dziennikarz z miasta już nie zobaczy, tak jakby to było zupełnie naturalne, że oszukuje Brazila i każdego, kto chce przekazać najnowsze informacje. Spojrzał na Webba, a potem na sierżanta i kapitana, chociaż ci najwyraźniej nie przejmowali się przestępstwem, które popełniano na ich oczach.

– Przepraszam – spróbował jeszcze raz, tym razem głośniej.

Wszedł do środka, bezczelnie ignorowany przez gliniarzy, którzy od tak dawna nienawidzili tych z gazet, że już zapomnieli, dlaczego.

– Szukam gabinetu zastępczyni komendantki, Virginii West.

Nie można było ignorować Brazila.

Dyżurny kapitan jak gdyby nigdy nic wziął do ręki kolejną partię zdjęć. Sierżant odwrócił się tyłem do intruza. Webb przerwał swoją robotę i uśmiechnął się z satysfakcją, a nawet nieco szyderczo, taksując przybysza spojrzeniem z góry na dół. Ten chłopak wyglądał, jakby szedł na bal przebierańców. Brazil tak często widywał Webba w telewizji, że rozpoznałby go wszędzie; poza tym wiele o nim słyszał. Dziennikarze przezywali Webba „Bomba”, właśnie z powodu takich akcji, jak ta, której świadkiem był przed chwilą Andy.

– No i jak ci się podoba praca wolontariusza? – zapytał łaskawie Webb, nie mając pojęcia, kim jest ten chłopak.

– Którędy do dochodzeniówki? – odwzajemnił pytanie Andy, przeszywając go wzrokiem.

Reporter pokiwał głową.

– Schodami na górę, z pewnością trafisz.

Z zainteresowaniem studiował strój Brazila, a potem zaczął się śmiać, podobnie jak sierżant i kapitan dyżurny. Brazil podszedł do teczki Webba i wyciągnął z niej garść ukradzionych raportów. Wygładził je i wyprostował. Przejrzał pobieżnie i nie śpiesząc się, złożył na pół. Wszyscy patrzyli na niego, a twarz reportera nabiegła krwią.

– Wierzę, że komendant Hammer będzie chciała zobaczyć „Bombę” w akcji. – Andy uśmiechnął się do Webba i wyszedł.

Загрузка...