Bubba nazywał się Joshua Rickman i pracował jako operator podnośnika widłowego w zakładach Ingersoll-Rand w Cornelius. Czasy największej świetności firma przeżywała we wczesnych latach osiemdziesiątych, kiedy to skonstruowano w niej maszynę do wytwarzania śniegu, wykorzystywaną na zimowych igrzyskach olimpijskich. Bubba nie znał szczegółów, ale niewiele go to obchodziło. Sprężarki powietrzne zaś spotykało się często na dużych autostradach, używano ich na całym świecie. Producenta czekała międzynarodowa kariera. Tego poniedziałkowego ranka Bubba ładował skrzynki do magazynu, głęboko zatopiony w myślach.
Żona wspomniała mu o chłopaku z Davidson, który spotyka się z jakąś kobietą, grubą rybą w policji. Tak. Bubba nie musiał się długo zastanawiać, aby połączyć jedno z drugim. Nos bolał go jak diabli, ale nie zamierzał iść do lekarza. Po co? Wyznawał filozofię, że nie da się nic zrobić z rozwalonym nosem, naderwanym uchem, wybitymi zębami i innymi, niezagrażającymi życiu obrażeniami głowy, chyba że ktoś ma zamiar zrobić sobie operację plastyczną, czego on z pewnością nie planował. Jego nos zawsze wyglądał jak wielki kartofel i w tym wypadku chodziło tylko i wyłącznie o ból. Za każdym razem, gdy Bubba wydmuchiwał nos, pojawiała się krew, oczy napełniały mu się łzami, a wszystko to z powodu tego małego skurwysyna. Joshua Rickman nie zamierzał puścić tego płazem.
Miał kilka książek o tym, jak sobie radzić z życiowymi problemami i kiedy trzeba, zawsze do nich zaglądał. Do najpożyteczniejszych zaliczał: „Niech zapłacą” i „Załatw sam swoje porachunki”, tom pierwszy i drugi. Były to podręczniki skutecznych metod zemsty, napisane i opublikowane własnym sumptem przez znanych oszustów w Kolorado. Bubba odkrył je na pokazach strzelniczych, na które jeździł od czasu do czasu. Jednym z polecanych tam sposobów rewanżu były bomby. A co z telewizyjną lampą elektronową, która może eksplodować, lub piłeczką do ping-ponga, wypełnioną chloranem potasowym i czarnym prochem? Może jednak nie to. Bubba chciał dokonać konkretnych zniszczeń, ale nie był zainteresowany ściągnięciem na siebie uwagi agentów FBI. Wcale nie tęsknił za więzieniem. Zastanawiał się raczej nad jakimś innym sposobem, sztuczką, czymś w rodzaju specjalnych zapachów kupowanych w sklepie dla myśliwych, które przyciągnęłyby na podwórko tej policjantki gryzonie, robale, gady i inne zwierzęta z całej okolicy. Już one w jedną noc zniszczyłyby teren wokół domu. Bubba szarpnął wózkiem, zafascynowany swoim pomysłem.
Mógłby też wlać śmierdzącą piwem urynę do jej samochodu, zamontowawszy rurkę pod przednimi drzwiami wozu. Mógłby anonimowo wysyłać jej pocztą włosy. Czy w końcu by się stąd wyprowadziła? Do diabła, z pewnością tak. Sama by tego zapragnęła, tak, tak. A może spróbować z Morską Bryzą w gimnastycznych gatkach tego blondasa, z którym się pieprzy, chyba że oboje są homo-niewiadomo, a na ten temat Bubba też miał swoje zdanie. Prawdę powiedziawszy, jeśli mężczyzna jest taki przystojny, a babka ma taką władzę, to oboje są podejrzani. Po tym, co się wydarzyło, nie miał już wątpliwości. Tamten laluś dostanie to, na co zasłużył, od mężczyzny takiego jak Bubba, którego ulubionym filmem było „Uwolnienie”. Da nauczkę temu gnojkowi, oj da. Bubba tak bardzo nienawidził pedałów, że wypatrywał ich w każdym barze dla sportowców, na każdym postoju ciężarówek, w każdym wozie, który mijał na autostradach, a także w polityce i przemyśle rozrywkowym.
Virginia West i Brazil nie mieli pojęcia o grożącym im niebezpieczeństwie. Nie myśleli o własnych sprawach w tamten wtorkowy wieczór, kiedy światła policyjnego radiowozu wydobywały z mroku rozbite szkło i pogięte szczątki wozu patrolowego, który rozbił się w sąsiedztwie zamożnej dzielnicy mieszkalnej Myers Park. Raines i inni sanitariusze musieli skorzystać z narzędzi hydraulicznych, aby wydobyć ciała z mercedesa 300E, który dosłownie owinął się wokół drzewa. Wszyscy byli spięci i zdenerwowani. Syreny policyjne wyły, a policjanci ustawiali bramki, blokując ulicę. Brazil zaparkował swoje BMW tak blisko, jak tylko mu pozwolono, i pobiegł w stronę czerwononiebieskich świateł i warczących silników.
Chwilę potem przyjechała porucznik West. Na jej widok policjanci cofnęli się, ustępując z drogi. Od razu zauważyła, że Andy swoim zwyczajem gorączkowo robił notatki. Był wyraźnie wstrząśnięty, widząc, jak Raines i inni sanitariusze wynoszą z mercedesa kolejne zwłoki i pakują do plastikowego worka. Ratownicy ułożyli ciało ofiary obok trzech innych na chodniku, poplamionym olejem i krwią. Virginia oglądała rozbity wóz patrolowy z Charlotte, na drzwiach którego widać było emblemat z gniazdem szerszeni. Po chwili jej uwagę zwrócił stojący w pobliżu inny radiowóz. Z tyłu siedziała policjantka Michelle Johnson, trzymając przy poranionej twarzy zakrwawioną chusteczkę. Jej ciałem wstrząsały dreszcze. Virginia podeszłą do wozu, otworzyła tylne drzwi i usiadła obok będącej w szoku policjantki.
– Wszystko będzie dobrze – powiedziała, obejmując ramieniem młodą kobietę, która nie mogła pojąć, co się stało. – Zawieziemy cię do szpitala.
– Nie! Nie! – krzyknęła Michelle, zakrywając głowę rękami, jakby samolot spadał w dół. – Nie widziałam go, aż do chwili gdy przejeżdżał przez skrzyżowanie. Ja miałam zielone światło. Odpowiadałam przez radio dziesięć-trzydzieścitrzy, ale miałam zielone światło. Przysięgam. Och, Boże. Nie, nie. Błagam, błagam, błagam.
Brazil też podszedł do radiowozu i usłyszał, co mówiła młoda policjantka. Przez szyby widział, jak Virginia uspokajała Michelle Johnson, która kilkanaście minut wcześniej staranowała tamten samochód i zabiła wszystkich pasażerów. Virginia spojrzała na Andy’ego, a ich oczy na moment się spotkały. Długopis, który trzymał w ręku, zawisł w powietrzu. Chciał robić dalsze notatki, lecz doskonale wiedział, że nie mógłby zamieścić tego w swoim artykule. Zrezygnowany, opuścił ręce i wolnym krokiem oddalił się od radiowozu, czując, że nie jest już tym samym dziennikarzem i człowiekiem, jakim był jeszcze przed chwilą.
Wrócił do redakcji i wolno podszedł do swojego biurka. Był zgaszony i osowiały. Odsunął krzesło, wpisał do komputera hasło i zaczął przeglądać pliki. Betty Cutler, redaktorka nocnego wydania, wyglądała jak stara wrona. Krążyła po pokoju, czekając na Brazila, i gdy tylko go zauważyła, rzuciła się nań jak drapieżnik. Gdy mówiła, miała nieznośny zwyczaj pociągania nosem. Andy zastanawiał się nawet, czy nie był to przypadkiem efekt problemów kokainowych.
– Musimy to oddać w ciągu czterdziestu pięciu minut – oświadczyła. – Co mówiła policjantka?
Brazil zaczął spisywać informacje z notesu.
– Jaka policjantka? – zapytał, chociaż doskonale wiedział, o kogo pyta Betty Cutler.
– Chryste Panie, policjantka, która właśnie wyprawiła na tamten świat całą pięcioosobową rodzinę. – Pociągnęła nosem, ukazując dolne zęby.
– Nie rozmawiałem z nią.
Redaktorka nocnego wydania nie mogła w to uwierzyć. Nie chciała w to uwierzyć. Jej oczy żarzyły się, jakby zamierzała prześwidrować go nimi na wylot.
– Do cholery, co to znaczy, że z nią nie rozmawiałeś, Brazil? – Podniosła głos tak, że wszyscy usłyszeli. – Przecież tam byłeś!
– Trzymali ją w radiowozie – powiedział, kartkując notes.
– Więc trzeba było zapukać w okno – beształa go głośno Betty. – Otworzyć drzwi i zrobić to, co należało.
Andy przestał pisać i spojrzał na kobietę, która naprawdę działała na niego przygnębiająco. Nie interesowało go nawet, czy zdawała sobie z tego sprawę.
– Może jednak ty powinnaś to zrobić – powiedział.
Gdy następnego dnia o szóstej rano na podłodze werandy wylądowała poranna gazeta, Andy był już na nogach. Zdążył nawet przebiec pięć okrążeń bieżni. Wziął też prysznic i ubrał się w policyjny mundur. Otworzył drzwi, podniósł gazetę i ściągnął gumkę z rulonu, chcąc jak najprędzej zobaczyć swój tekst. Szybko przeszedł przez ponuro wyglądający pokój i zagraconą, brudną kuchnię, gdzie przy nakrytym ceratą stole siedziała jego matka i w trzęsących się rękach trzymała kubek z kawą. Paliła papierosa i tylko chwilami miała kontakt z rzeczywistością. Brazil rzucił gazetę na stół. Na pierwszej stronie wielkimi literami krzyczał tytuł: „W policyjnej kraksie ginie pięcioosobowa rodzina”. Na dużej, kolorowej fotografii widać było zbite szyby, poskręcane fragmenty karoserii i policjantkę Michelle Johnson płaczącą w radiowozie.
– Nie mogę w to uwierzyć! – zawołał Brazil. – Spójrz! Ten cholerny nagłówek sugeruje, że to wina policjantki, chociaż nikt jeszcze nie wie, jaka była przyczyna wypadku!
Matka nie wykazywała najmniejszego zainteresowania sprawą. Powoli wstała z krzesła, kierując się w stronę drzwi prowadzących na ganek z tyłu domu. Jej syn przyglądał się z obawą, gdy niepewnym krokiem podeszła do ściany, by zdjąć z wieszaka klucze.
– Dokąd idziesz? – zapytał.
– Do sklepu. – Zaczęła szukać czegoś w starej, zniszczonej torbie.
– Byłem tam wczoraj.
– Skończyły mi się papierosy. – Otworzyła portmonetkę i zmarszczyła brwi.
– Kupiłem ci cały karton, mamo.
Popatrzył na nią z niepokojem.
Doskonale wiedział, co matka chciała kupić, i ogarnęło go dobrze znane uczucie klęski. Westchnął ze złością, widząc, jak matka przelicza pieniądze.
– Możesz mi dać dziesięć dolarów?
– Nie będę ci kupował alkoholu – oświadczył. Zatrzymała się przy drzwiach, spoglądając na swojego jedynego syna, którego nie umiała kochać.
– Dokąd się wybierasz? – zapytała z okrutnym grymasem, który nadawał jej twarzy nieprzyjemny i obcy wyraz. – Na bal przebierańców?
– Na paradę – odpowiedział ze złością. – Będę kierował ruchem.
– Srada parada – zadrwiła. – Nie jesteś policjantem i nigdy nie będziesz. Tak ci spieszno, żeby dać się zabić? – Na moment ogarnął ją smutek. – Chcesz, bym została sama? – Trzasnęła drzwiami i wyszła.
Później wcale nie było lepiej. Andy piętnaście minut przebijał się przez zatłoczony, wielokondygnacyjny parking policyjny i w końcu zostawił swoje BMW na miejscu dla prasy, chociaż w zasadzie nie przyjechał tam w sprawach gazety. Dzień był piękny, ale Brazil nie miał ochoty spotykać ludzi, udał się więc do departamentu policji tunelem, łączącym parking z budynkiem. Po każdym spięciu z matką napełniał go wewnętrzny spokój. Chciał być wtedy sam. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać.
W dziale kontroli wyposażenia otrzymał krótkofalówkę i kluczyki do nieoznakowanego auta, którym miał jeździć podczas dorocznej Parady Wolności w sektorze Charlie Two, między Tryon a Independence Boulevard. Była to skromna impreza, sponsorowana przez lokalnych Shrinersów, którzy brali w niej udział na skuterach, wystrojeni w swoje kapelusze z kitkami. Brazil nie mógł dostać gorszego samochodu. Ford crown victoria był stary, z porysowaną karoserią i miał na liczniku sto siedemdziesiąt tysięcy kilometrów. Połączenie radiowe w każdej chwili mogło się urwać, zakładając oczywiście, że ten cholerny grat w ogóle ruszy, co wcale nie było pewne.
Brazil po raz kolejny włożył kluczyk do stacyjki i przycisnął pedał gazu tak mocno, jakby chciał wywrócić ten stary silnik na drugą stronę. Akumulator dostarczał tylko tyle prądu, aby uruchomić skaner i radio, ale na więcej już nie starczało. W końcu samochód rozpaczliwie zakwilił. Brazil się wściekł.
– Cholera.
Walnął w kierownicę, uderzając niechcący w klakson. Stojący niedaleko gliniarze odwrócili się zdziwieni.
Komendant Judy Hammer też przeżywała złe chwile, siedząc nieopodal w restauracji Carpe Diem na South Tryon, naprzeciwko budynku Knight-Ridder. Dwie jej zastępczynie, Virginia West i Jeannie Goode, zajęły miejsca w zacisznym kącie stołu. Jadły lunch i zawzięcie dyskutowały. Goode, w wieku Virginii, była zazdrosna o każdą kobietę, która czegoś w życiu dokonała, zwłaszcza jeśli w dodatku nieźle wyglądała.
– To najbardziej zwariowana rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam – mówiła teraz, nabierając na widelec sałatkę z kurczaka. – Trzeba zacząć od tego, że on w ogóle nie powinien tam z nami być. Widziałyście nagłówek w dzisiejszej gazecie? Sugeruje, że to policja jest odpowiedzialna za wypadek, bo Michelle Johnson ścigała tego mercedesa. Niewiarygodne. Nie wspomnę już o tym, iż droga hamowania jednoznacznie pokazuje, że nasz wóz nie przejechał na czerwonym świetle.
– Andy Brazil nie napisał tego – oświadczyła Virginia, zwracając się do swojej szefowej, która jadła ser z owocami. – Proszę tylko, abym mogła przynajmniej jeszcze przez tydzień zabierać go na patrole.
– Chcesz jeździć do wezwań? – zdziwiła się Judy, sięgając po mrożoną herbatę.
– Zdecydowanie – odrzekła szefowa dochodzeniówki, widząc, że Jeannie patrzy na nią wzrokiem pełnym potępienia.
Judy Hammer odłożyła widelec i spojrzała na Virginię.
– Dlaczego on nie może jeździć z normalnym patrolem? Poza tym mamy jeszcze pięćdziesięciu innych wolontariuszy. Nie mógłby pracować z nimi?
Virginia zawahała się i dała znak kelnerce, że napiłaby się jeszcze kawy. Poprosiła też o dodatkowy majonez oraz keczup do swojej kanapki i frytek. Dopiero potem zwróciła się do przełożonej, ignorując zupełnie Jeannie.
– Nikt nie chce z nim jeździć – powiedziała. – Ponieważ jest dziennikarzem. Dobrze wiesz, co gliniarze sądzą o „Observerze”. Tego się nie da zmienić do jutra. Poza tym czuję tu spory element zazdrości. – Spojrzała znacząco na szefową patroli.
– Zapomniałaś dodać, że jest aroganckim mądralą o roszczeniowej postawie – wtrąciła tamta.
– Roszczeniowej? – Virginia przeciągnęła wypowiedziane słowo, które jak smuga pary wypełniło rozrzedzone powietrze w Carpe Diem, gdzie regularnie spotykały się silne kobiety. – Powiedz mi, Jeannie, kiedy ostatnio kierowałaś ruchem?
To była wstrętna robota. Mieszkańcy miasta nie traktowali poważnie policjantów z drogówki. Poziom tlenku węgla był niebezpiecznie wysoki, a zasada, że nie wolno odwracać się plecami do kierunku ruchu pojazdów, stawała się fikcją w przypadku poczwórnego skrzyżowania. Jak można stać przodem jednocześnie do czterech kierunków? Andy kwestionował to już w szkole policyjnej. Oczywiście bez skutku, zresztą i tak najgorszy był ten brak szacunku. Kiedy Brazil stał na skrzyżowaniu, co najmniej pół tuzina małolatów, kobiet i biznesmenów nabijało się z niego lub wykonywało obraźliwe gesty, na które nie mógł zareagować. O czym to świadczyło? Obywatele tego miasta dobrze znali takich stróżów prawa jak on, którzy nie nosili broni i wydawali się niedoświadczeni w swojej pracy. Zwracali na to uwagę. Komentowali.
– Hej, Star Trek! – wołała przez okno kobieta w średnim wieku. – Weź sobie miotacz ognia! – krzyknęła, skręcając w Enfield Road.
– Strzelasz ślepymi nabojami, prawda, królowo elfów? – darł się gość w zielonym dżipie, który miał wgnieciony zderzak, stelaż na sprzęt sportowy na dachu i drzwi typu safari.
Brazil przepuścił dżipa, zaciskając zęby i wpatrując się w kierowcę wzrokiem, który mógłby zabić. Właściwie chciałby, aby ten dupek wysiadł i stanął do walki. Andy poczuł, że świerzbi go ręka. Pragnął kogoś zatrzymać i czuł, że to tylko kwestia czasu i może znowu rozwali komuś nos.
Czasami Judy Hammer miała dość swojej diety. Pamiętała jednak, że gdy skończyła trzydzieści dziewięć lat, musiała się poddać zabiegowi częściowej histeroktomii, ponieważ jej macica przestała prawidłowo funkcjonować. Przytyła wtedy osiem kilogramów w ciągu trzech miesięcy, zmieniając rozmiar ubrań z czwórki na ósemkę. Lekarze powiedzieli, że za dużo jadła, ale jej zdaniem to głupoty. Zwykle winę za takie zmiany ponoszą hormony. Są w życiu kobiety jak pogoda. Hormony przepływają nad kobiecą planetą i decydują, czy panuje na niej nastrój kojący czy lodowaty, a może nadchodzi czas burzy. Hormony wywołują wilgoć lub wysuszają. Wpływają na to, czy kobieta chce pójść z kimś na spacer w księżycową noc czy też woli być sama.
– Co ma do tego kierowanie ruchem? – zapytała Jeannie Goode.
– Chodzi o to, że ten chłopak pracuje ciężej niż większość z nas, policjantów – wyjaśniła Virginia West. – A przecież jest tylko wolontariuszem. Nie musi tego robić. Mógłby zająć się własnymi problemami, ale nie chce.
Judy zastanawiała się, czy sól bardzo jej zaszkodzi. Boże, jak to byłoby wspaniale posmakować tego i owego i nie wyglądać potem jak jej mąż.
– To mnie podlegają patrole. A on właśnie tam został przydzielony – powiedziała Jeannie, odwracając widelcem liść sałaty, aby sprawdzić, czy nie zostało pod nim coś smacznego, na przykład kawałek grzanki lub orzeszek.
Brazil pocił się w swoim mundurze i jaskrawopomarańczowej kamizelce odblaskowej. Po zablokowaniu bocznej ulicy zwijał się jak w ukropie. Kierował samochody okrężną drogą w lewo lub w prawo, gwiżdżąc i sygnalizując polecenia rękami. Klaksony trąbiły, a jakiś kierowca natarczywie dopytywał się przez okno o kierunek jazdy. Andy pomagał wszystkim, jak mógł, lecz nikt tego nie doceniał ani mu nie dziękował. To była strasznie niewdzięczna robota, ale kochał ją, chociaż naprawdę nie rozumiał, dlaczego.
– Tak więc dzięki niemu przynajmniej jeden zawodowy policjant nie musi pełnić dyżuru na skrzyżowaniu – powiedziała Virginia do szefowej, która postanowiła nie słuchać obu swoich zastępczyń.
Prawdę powiedziawszy, Judy przywykła do kłótni między podwładnymi, ale wszystko miało swoje granice. To po prostu wydawało się nie mieć końca. Spojrzała na zegarek i wyobraziła sobie Cahoona na szczycie swojej korony. Głupiec. Gdyby ktoś go nie powstrzymał, zamieniłby to miasto w żandarma Ameryki. Byłoby zamieszkane przez prostaków ze spluwami, złotymi kartami kredytowymi i wypełnione lożami dla kibiców Panthers and Hornets.
Cahoona aż trzy razy zatrzymywano w drodze na lunch do restauracji na szesnastym piętrze. Czekał tam na niego przewodniczący, czterech wiceprzewodniczących, prezes i wiceprezes oraz członkini zarządu Dominion Tabacco Company, która to firma w ciągu najbliższych dwóch lat zamierzała pożyczyć z US-Bank ponad czterysta milionów dolarów na badania nad rakiem. Przy talerzu Sola piętrzyły się wydruki komputerowe. Stół był ozdobiony świeżymi kwiatami, a obok czekali w gotowości kelnerzy w smokingach.
– Dzień dobry. – Dyrektor przywitał się skinieniem głowy z siedzącymi gośćmi, zatrzymując na chwilę wzrok na kobiecie z zarządu firmy tytoniowej.
Cahoon nie lubił jej, chociaż nie był pewny dlaczego, jeśli nie chodziło tu o jego zadeklarowaną niechęć do papierosów, którą wykazywał od siedmiu lat, kiedy sam rzucił palenie. Sol miał poważne obawy przed udzieleniem tak poważnej pożyczki na projekt, który był tak bardzo naukowy i tajny, że nikt nie mógł dokładnie wyjaśnić, na czym polegał, poza oczywistym faktem, że US-Bank miałby swój udział w badaniach nad wynalezieniem pierwszych na świecie naprawdę nieszkodliwych dla zdrowia papierosów. Przejrzał materiały z niekończącymi się wykresami i projektami papierosa z filtrem, wokół którego widniała złota korona. Ów niezwykły produkt miał się nazywać US-Choice. Papierosy nowej generacji mogliby palić wszyscy, byłyby całkowicie nieszkodliwe, a nawet zawierałyby w swoim składzie różne witaminy, minerały i środki uspokajające, które po inhalowaniu zostały natychmiast zabsorbowane przez układ krwionośny. Gdy Cahoon sięgnął po wodę gazowaną, poczuł się nagle szczęśliwy. Pojął bowiem, że jego bank mógłby stać się dobroczyńcą całej ludzkości.
Czekając na Paradę Wolności, ludzie zgromadzeni wzdłuż Eastway Drive także czuli się szczęśliwi. Byli pełni nadziei i oczekiwań, Shrinersi jeździli zygzakiem na skuterach, machali do tłumu, przypominając wszystkim o karach i dobrych uczynkach. Brazil zauważył, że policjanci na innych skrzyżowaniach nudzili się trochę i niecierpliwili. Nie było aż takich tłumów, jak się spodziewano. W pewnej chwili Andy zobaczył jadący w jego stronę wóz patrolowy. Usłyszał klakson i krzyki jakiejś wściekłej kobiety w chevrolecie. Chociaż bardzo się starał, była nieprzyjemna i nie chciała go słuchać.
– Proszę pani – powiedział uprzejmie – musi pani zawrócić i pojechać Shamrok Drive.
Parsknęła coś opryskliwie i odjechała z rykiem silnika, a tuż za nią do stanowiska Brazila zbliżył się wóz patrolowy z wyraźnie zdenerwowanym policjantem za kierownicą.
– Okazało się, że parada i pogrzeb spotkają się dokładnie w tym miejscu – wyjaśnił pośpiesznie Brazilowi.
– Co takiego? – zapytał Andy z niedowierzaniem. – Jak to?
Ale wóz patrolowy już odjechał.
– Nic mnie nie obchodzi, że pomaga w kierowaniu ruchem – mówiła Jeannie Goode, kończąc jedzenie. – Nie chcę go. On jest szpiegiem, CIA, KGB, jak wolicie.
– Czy musimy wysłuchiwać tych głupot? – zapytała Virginia, odsuwając talerz. – Na Boga.
Judy Hammer milczała, rozglądając się po restauracji i szukając znajomych twarzy.
Nieopodal jedli lunch felietonista z „Observera” i pewien redaktor z tej samej gazety, ale siedzieli przy osobnych stolikach. Komendantka nie miała zaufania do żadnego z nich. Nie znała osobiście Andy’ego Brazila, ale może to wcale nie jest zły pomysł. Z opowiadań Virginii wydawał się interesującym młodym człowiekiem.
Karawany jechały wolno, spowite w czerń, z zapalonymi światłami. Brazil przyglądał się im z niedowierzaniem, usiłując jednocześnie zatrzymać ruch po swojej stronie ulicy i kierując samochody na objazd. Niekończący się kondukt pogrzebowy posuwał się do przodu powoli i z godnością, a setki ludzi oczekiwało Shrinersów na skuterach, pijąc wodę sodową, patrząc i machając rękami. Nie tego się spodziewali, gdy rano wyruszali z domów po odrobinę darmowej rozrywki, ale skoro już tu przyszli, niech będzie, jak jest.
Wewnątrz długiej, czarnej limuzyny lincoln Continental, z siedzeniami z białej skóry, telewizorem i magnetowidem, siedzieli odświętnie ubrani osierocony brat i wdowa, wyglądając przez przyciemnione szyby. Byli pod wrażeniem tłumów zgromadzonych wzdłuż ulicy. Ludzie składali hołd zmarłemu. Wielu miało ze sobą coś do jedzenia i picia, a dzieci trzymały w rękach amerykańskie flagi. Machali do nich i pozdrawiali, bo tak to właśnie miało być, gdy ktoś przechodził na drugą stronę, aby znaleźć się w kochających ramionach Jezusa, bardzo uroczyście.
– Nie wiedziałem, że Tyvola miał tylu przyjaciół – dziwił się brat zmarłego, pozdrawiając tłumy.
– I tylu policjantów tu przyjechało. – Wdowa także nieśmiało machała ręką.
Brazil zagwizdał ostro, gdy omal nie przejechał go dodge’em dart starszy mężczyzna, który najwyraźniej nie zrozumiał, że policjant wyciągający przed siebie obie dłonie daje znak, żeby się zatrzymał. Nieprzerwany potok limuzyn, miejskich samochodów, karawanów, wszystkich czarnych i z włączonymi światłami najwyraźniej z niczym się nie kojarzył Howiemu Songowi, który jechał swoim dodge’em, nie zwracając na nic uwagi. Ugrzązł w połowie skrzyżowania, a tuż za nim stał rząd samochodów, zderzak przy zderzaku. Nie mógł się już cofnąć, chyba że ktoś zrobiłby mu miejsce.
– Nie ruszaj się! – ostrzegł Brazil niecierpliwego kierowcę, który miał włączone na cały regulator radio i słuchał muzyki country.
Andy ustawił przed dodge’em trzy słupki, które rozsypały się jak kręgle w tej samej chwili, gdy odszedł skierować inne wozy do tyłu. Amator westernowej muzyki z darta posuwał się dalej w stronę Boulevard pewien, że sunące wolno pogrzebowe limuzyny pozwolą mu przejechać i dostać się w końcu do sklepu z narzędziami.
O to ci właśnie chodzi, pomyślał Chad Tilly, dyrektor Rodzinnego Domu Pogrzebowego Tilly, słynącego z klimatyzowanego budynku, wybitych pluszem salonów i wysokiej jakości trumien. Pokaźnych rozmiarów ogłoszenie firmowe na pięćset trzydziestej siódmej stronie Yellow Pages zostało niefortunnie wydrukowane zaraz obok anonsu firmy zajmującej się usuwaniem grzybów i pleśni. Sekretarka ciągle musiała tłumaczyć ludziom przez telefon, że aczkolwiek mogą im pomóc przy zorganizowaniu pogrzebu, nie są w stanie nic poradzić na pleśń w piwnicy lub przeciekającą pompę ściekową.
Tilly nie pamiętał już nawet, w ilu uroczystościach pogrzebowych brał udział. Nie był ofermą, ale świetnym biznesmenem, który nosił wykwintne garnitury i kosztowną biżuterię. Najpierw udaremnił temu śmieciowi w niebieskim dodge’u przejechanie przez kondukt, a potem włączył radio w samochodzie. Natychmiast skontaktował się ze swoim pracownikiem, jadącym w pierwszym aucie na czele kolumny.
– Flip – odezwał się do człowieka numer dwa w swojej firmie.
– Słucham, szefie.
– Daj po hamulcach – polecił Tilly.
– Jest pan pewien?
– Jak zawsze – oświadczył Tilly.
Cały kondukt czarnych samochodów z zapalonymi światłami zatrzymał się nagle. Teraz dart nie mógł przejechać przez ulicę i Song nagle stracił orientację. Zatrzymał się, a wówczas kierujący ruchem policjant szarpnął drzwiczki auta i wyciągnął z niego upartego faceta.
– Flip. – Tilly ponownie połączył się ze swoim pracownikiem. – Jedziemy.
Zachichotał cicho.
Judy Hammer nie było do śmiechu, gdy po lunchu poprawiała szminkę i słuchała, jak jej zastępczynie kłóciły się ze sobą niczym zazdrosne siostry.
– Ja kieruję patrolami – oznajmiła Jeannie Goode w Carpe Diem, jakby nazwa restauracji właśnie do niej się odnosiła. – I nie pozwolę, aby on z nami jeździł. Bóg jeden wie, co tam jeszcze powypisuje w tej swojej gazecie. Jeśli jesteś tak na niego napalona, niech jeździ z twoimi ludźmi.
Judy zamknęła puderniczkę i spojrzała na zegarek.
– Dochodzeniówka nie bierze nikogo do samochodów. Nigdy – odpowiedziała porucznik West. – To wbrew naszym zasadom.
– Co zatem proponujesz? – zapytała Goode.
– Odkąd tu pracuję, osoby towarzyszące i wolontariusze zawsze jeździli z patrolami – przypomniała jej Virginia ostrym tonem.
Judy Hammer wyjęła portfel i zaczęła studiować rachunek.
– Zastanawiam się, czy nie wchodzą tu w grę jakieś sprawy osobiste – stwierdziła Jeannie.
Virginia doskonale wiedziała, co ta suka usiłuje insynuować. W całym departamencie już gadano, że Andy Brazil to niezły przystojniaczek, chociaż zastępczyni komendantki była znana z tego, że nie umawia się na randki. Aktualna plotka głosiła jednak, że znalazła sobie zabawkę, ponieważ nie mogła mieć prawdziwego faceta. Porucznik West już dawno nauczyła się ignorować takie opinie.
– Chodzi też o to – kontynuowała tamta – że wolontariusze zwykle nie jeżdżą z zastępczynią komendantki, która od pięćdziesięciu lat nikogo nie aresztowała ani nawet nie wypisała mandatu. On nawet nie może czuć się bezpieczny z kimś takim jak ty.
– W kilku sytuacjach poradziliśmy sobie lepiej niż regularny patrol – oświadczyła Virginia.
Ich szefowa miała już dosyć.
– Oto, co zrobimy – powiedziała. – Virginio, zgadzam się, abyś jeździła z nim na patrole. To ciekawy pomysł. Może nauczymy się czegoś nowego. Ja z pewnością już dawno powinnam zrobić to samo. – Położyła na stole pieniądze, a obie jej zastępczynie zrobiły to samo. Komendantka spojrzała znacząco na Jeannie Goode.
– A ty zrobisz wszystko, aby pomóc – rozkazała.
Jeannie wstała i chłodno spojrzała naVirginię.
– Liczę, że nie będzie z tym żadnych problemów – wyraziła nadzieję. – Pamiętaj, że twoje stanowisko nie jest stałe.
– Podobnie jak twoje – przypomniała jej szefowa. – Mogę cię zwolnić bez powodu. Ot tak. – Strzeliła palcami, w głębi duszy życząc sobie, aby ta kobieta znalazła sobie jakąś inną pracę. Na przykład w zakładzie pogrzebowym.