11

Nazwa Presto Grill była akronimem od Prędko, Rewelacyjnie, Ekspresowo Służymy, Tylko Opłać. Bar wcale nie znajdował się w najlepszej części miasta. Każdy gliniarz z okręgu Charlotte-Mecklenburg wiedział, że w każdy piątek Judy Hammer i Virginia West jadały tam lunch. Informację o tym przekazywano sobie dużo bardziej precyzyjnie, niż się wydawało gliniarzom i niż przypuszczały obie kobiety, żaden oficer na służbie bowiem nie chciałby ryzykować, że komendantce lub jej zastępczyni stanie się coś złego podczas jego dyżuru.

Maleńki grill przypominał lokale z lat czterdziestych. Znajdował się na West Trade Street, w pobliżu zaniedbanych parkingów, niedaleko kościoła baptystów Mount Moriah Primitive. Gdy dopisywała pogoda, Judy lubiła chodzić tam z biura policji spacerkiem, tak jak tego dnia. Virginia nigdy nie chodziła piechotą, gdy mogła gdzieś dojechać samochodem, ale w tym wypadku dostosowywała się do zwyczajów szefowej.

– Przyjemny zestaw – pochwaliła Judy swą zastępczynię, która postanowiła zostawić w domu mundur i miała na sobie czerwoną bluzkę i granatowe spodnie. – Czemu nigdy nie nosisz spódnic? – zapytała.

Nie krytykowała jej, była jedynie ciekawa. Virginia miała świetną figurę i szczupłe, zgrabne nogi.

– Nienawidzę spódnic – odpowiedziała teraz, ciężko oddychając, ponieważ szefowa narzuciła ostre tempo marszu. – Uważam, że pończochy i wysokie obcasy to wynik męskiej zmowy. To wiązanie stóp. Okaleczanie nas. Spowolnianie naszych ruchów.

Złapała oddech.

– Interesujące – stwierdziła Judy Hammer.

Troy Saunders, policjant z rewiru David One, zauważył je pierwszy i natychmiast umknął, skręcając w Cedar Street. Był sztywny z przerażenia, niezdolny do podjęcia decyzji, co dalej. Czy powinien ostrzec kumpli? Nagle, jak nocny koszmar, przypomniała mu się wizyta komendant Hammer podczas odprawy i surowe ostrzeżenie, aby policjanci nie śledzili obywateli, nie nękali ich i nie jeździli za nimi bez powodu. Czy w oczach szefowej wyglądałoby to jak nękanie, gdyby on, Saunders, zrobił coś takiego, że obie poczułyby się szpiegowane podczas lunchu? Chryste. Saunders zatrzymał się na najbliższym parkingu. Serce waliło mu jak młotem.

Zerknął w lusterko na stojące obok samochody, wciąż bijąc się z myślami, jak postąpić. Zdecydowanie, gra nie była warta świeczki. Tym bardziej że uczestniczył w tym spotkaniu i słyszał każde słowo, jakie komendant Hammer skierowała do Jeannie Goode. Komendantka z pewnością mogłaby sprawdzić, że brał udział w tej odprawie, siedział trzy krzesła od niej. Łatwo dobrałaby mu się do skóry za niesubordynację i nieprzestrzeganie poleceń. Pamiętał jej świdrujący wzrok, gdy mówiła: „Następnym razem odpowiesz za to”. Saunders nie włączył nawet radia. Zaparkował w najdalszym kącie płatnego parkingu i zapalił papierosa.

Dochodziła za dwadzieścia dwunasta i wszyscy stali klienci zajęli już ulubione miejsca przy barze. Ostatni pojawił się Gin Rummy, który jak zwykle miał w tylnej kieszeni banana, zachomikowanego na później, gdyby znowu poczuł się głodny, prowadząc swoją czerwonobiałą taksówkę Ole Dixie.

– Możesz mi zrobić hamburgera? – zapytał Spiker, który stał przy grillu.

– Pewnie, hamburger dla ciebie – odpowiedział ten, naciskając prasę do bekonu.

– Wiem, że jest wcześnie.

– Człowieku, wcale nie jest wcześnie. – Spike wyczyścił grill i położył na nim bułkę. – Rummy, kiedy ostatni raz patrzyłeś na zegarek?

Tak zwracali się do niego przyjaciele. Rummy uśmiechnął się i z zakłopotaniem pokręcił głową. Zwykle jadał tu śniadania, ale tego dnia przyszedł trochę później. Te dwie białe kobiety najwyraźniej także były stałymi gośćmi. Może tu tkwił problem. Trudno mu się było w tym połapać. Znowu potrząsnął głową, skrzywił się i przesunął banana, aby go nie rozgnieść.

– Czemu nosisz tam banana? – zapytał go siedzący obok Jefferson Davis, który był operatorem żółtego traktora i przechwalał się, że budował US-Bank. – Wsadź go do kieszeni koszuli. – Puknął Rummy’ego w kieszeń naszytą na koszulę w czerwoną kratkę. – Wtedy na pewno na nim nie usiądziesz.

Mężczyźni siedzący przy barze, a było ośmiu, rozpoczęli dyskusję o bananie Rummy’ego i propozycji Davisa. Niektórzy jedli wołowinę w sosie, inni smażoną wątróbkę z kapustą.

– Jeśli wsadzę go do kieszeni na piersi, będę go cały czas widział – Rummy usiłował wyłożyć im swoją filozofię. – I wtedy zjem go szybciej. Rozumiecie? Nigdy nie wytrwałby do trzeciej lub czwartej.

– No to włóż go do kasetki w desce rozdzielczej.

– Tam nie ma miejsca.

– A na siedzeniu pasażera z przodu? Twoi klienci jeżdżą z tyłu, prawda?

Spike podał mu hamburgera, jak zwykle z podwójnym sosem jogurtowym zamiast majonezu, podwójnym amerykańskim serem i smażonymi cebulkami.

– Nie da rady. Czasami z przodu kładą jakieś bagaże. – Rummy delikatnie podzielił na pół swój lunch. – Zdarza się też, że biorę czterech klientów z przystanku autobusowego i wtedy jeden siada z przodu. Kiedy widzą banana, myślą, że jem podczas pracy.

– No tak, ale przecież jesz, człowieku.

– O to chodzi.

– To prawda.

– Tak, bracie.

– Ale nie, gdy kogoś wiozę, wtedy nie jem.

Rummy pokręcił głową, przeżuwając kęs hamburgera. Banan wciąż pozostawał w tylnej kieszeni spodni, tam gdzie jego miejsce.

Judy Hammer nie pamiętała, kiedy ostatni raz w Presto było tak głośno. Przyglądała się facetom przy barze, spodziewając się, że w każdej chwili mogą zacząć bójkę. Wyglądało na to, że jeden z nich powiedział drugiemu, aby włożyć coś gdzie indziej, a inni też byli tego zdania. Judy od dawna z nikim nie walczyła, jeśli nie liczyć kłótni z Sethem. Oczywiście, nie była głupia. Wiedziała, że po okolicy krążyło co najmniej dwadzieścia radiowozów, z których śledzono każdy kęs sałatki nakładanej przez nią na widelec. Irytowało ją to, ale nie winiła swoich policjantów, a nawet doceniała ich troskę i uwagę. To było wręcz wzruszające, chociaż domyślała się, że tak naprawdę przede wszystkim dbali o swoją skórę, a dopiero potem o bezpieczeństwo szefowej.

– Zapewne powinnam dać jej reprymendę na osobności. – Nawiązała do porannego zdarzenia.

Virginia życzyłaby sobie, aby szefowa ochrzaniła Jeannie Goode przed całym departamentem policji w liczbie tysiąca sześciuset policjantów lub na spotkaniu rady miasta transmitowanym przez telewizję.

– Niepotrzebnie robisz sobie wyrzuty – odrzekła dyplomatycznie, kończąc frytki.

– Przysięgam, że mają tu rewelacyjne jedzenie – powiedziała komendantka. – Spójrz na te rumsztyki. Świeżutkie, że palce lizać.

Virginia obserwowała, jak Spike przygotowywał dania, zwijając się jak w ukropie i trzaskając pokrywkami. Faceci przy barze wciąż się spierali, gdzie ukryć skradzione rzeczy, może nawet chodziło o narkotyki. W skrytce w desce rozdzielczej. Pod fotelem. Trzymać je przy sobie. Była zdumiona, jak bezczelni potrafią być w obecnych czasach przestępcy. Chociaż obie były po cywilnemu, wszyscy wiedzieli, kim są, a przenośne radio Virginii stało włączone na stole obok niej. Ale czy tym cwaniakom to przeszkadzało? Czy mieli chociaż trochę respektu dla prawa?

– Posłuchaj – odezwał się jeden z nich, wskazując palcem na gościa w czerwonej koszuli w kratkę.

– Chcesz wiedzieć, co z tym zrobić? Dam ci radę. Zjedz go. Szybko, zanim ktoś zauważy. I co wtedy powiedzą, ha?

– Nic nie powiedzą.

– Ani słowa.

– Masz rację.

– Rummy, siedzenie na nim to kiepskie wyjście – odezwał się Spike. – Poza tym, u nas możesz dostać bez porównania lepsze. Najwyższej jakości, importowane, za dobrą cenę. Codziennie świeży towar. – Złożył omlet z szynką i serem. – Ale co z tego? Codziennie przychodzisz tu z tą samą cholerną rzeczą wetkniętą do tylnej kieszeni. Po co? Może ci się wydaje, że to robi wrażenie na kobietach? Myślą, że cieszysz się na ich widok?

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, poza Virginią West, szefową miejskiego wydziału dochodzeniowego. Była gotowa natychmiast wezwać tu kilku swoich ludzi i rozerwać ten krąg, wyśledzić wszystkich wspólników, nawet w samej Kolumbii, i pozamykać do więzienia.

– Narkotyki – szepnęła do szefowej.

Judy była pochłonięta myślami i wciąż tak wściekła na Jeannie Goode, że czuła, jak burzy się w niej krew. Jak ta głupia, zadufana w sobie suka śmiała narazić na szwank reputację całego departamentu policji, a zwłaszcza kobiet. Komendantka nie pamiętała już, kiedy ostatni raz coś ją do tego stopnia wyprowadziło z równowagi. Zauważyła, że Virginia także jest rozdrażniona, i to sprawiło jej ulgę. Niewiele osób zdawało sobie sprawę z odpowiedzialności i stresu, jakie są udziałem kogoś na kierowniczym stanowisku. Virginia West była ze wszech miar uczciwa i prawa. Doskonale wiedziała, co znaczy nadużywanie władzy.

– Czy możesz w to uwierzyć? – zapytała teraz, z wściekłością gniotąc serwetkę i patrząc na handlarza narkotyków w czerwonej koszuli w kratkę, któremu z tylnej kieszeni spodni wystawał banan. – Czy wierzysz w ludzi?

Judy potrząsnęła głową, hamując narastającą złość.

– Nie – powiedziała. – Zawsze mnie zdumiewa… Przerwała i obie zaczęły się wsłuchiwać w komunikat nadawany właśnie przez radio.

– Do wszystkich patroli w rejonie, West Trade numer sześćset. Napad w toku, uzbrojony biały mężczyzna w autobusie, rabuje pasażerów…

Policjantki zerwały się na równe nogi i wybiegły z baru, kierując się w stronę dworca greyhoundów, który był zaraz obok. Natychmiast zgłosiły się radiowozy z rewiru David One, ale żaden z nich nie znajdował się wystarczająco blisko miejsca przestępstwa. Zdziwiło to komendantkę, która z pewnym trudem biegła w pantoflach na wysokich obcasach. Virginia była tuż za nią. Okrążyły dworzec i skierowały się w stronę autobusu z czterdziestoma siedmioma miejscami dla pasażerów, który z otwartymi drzwiami stał na swoim stanowisku.

– Będziemy udawać pasażerki – wyszeptała Virginia, gdy zwolniły.

Judy pokiwała głową, rozumiejąc, co zamierza jej zastępczyni.

– Wchodzę pierwsza – rzuciła.

Virginia wyobrażała to sobie nieco inaczej, ale absolutnie nie chciała w tej chwili, ani zresztą nigdy, udowadniać, że komendant Hammer zapomniała, jak to jest być gliniarzem. Obcasy szefowej głośno stukały na metalowych stopniach, gdy z uśmiechem wchodziła do autobusu jak nieświadoma niczego kobieta, mająca zamiar wybrać się w podróż. Pasażerowie siedzieli sparaliżowani ze strachu i sterroryzowani przez tajemniczego, młodego białego mężczyznę, który chodził między fotelami i zabierał portfele, pieniądze, biżuterię, wrzucając to wszystko do plastikowego worka na śmiecie.

– Przepraszam – zagadnęła uprzejmie Judy, chociaż nikt z pasażerów jej nie słuchał.

Mężczyzna, zwany Czarodziejem, odwrócił się i spojrzał na elegancką kobietę w wytwornym kostiumie. W tej samej chwili komendantka zauważyła w jego ręku pistolet. Jej uśmiech zbladł, a twarz stężała, podobnie jak tej następnej kobiecie, która weszła zaraz za nią. Nieźle. Te suki wyglądały na dziane.

– Czy to autobus do Kannapolis? – zapytała ta starsza, w czerni.

– To autobus, w którym oddacie mi swoje pieniądze.

Czarodziej wycelował w jej stronę dwudziestkędwójkę.

– Dobrze. Nie chcę żadnych kłopotów – powiedziała ta w czarnym kostiumie.

Czarodziejowi wydawało się, że wyglądała na bardzo przestraszoną, jakby zaraz miała zemdleć lub zsikać się w majtki. Trzęsąc się jak osika, podeszła do niego bliżej, grzebiąc w swojej dużej, skórzanej torbie. Czarodziej ją też miał ochotę skonfiskować, dla swojej matki. Może również te czarne pantofle? Ciekawe, jaki to rozmiar? Wciąż jeszcze zastanawiał się nad kwestią butów, gdy ta suka kopnęła go znienacka ostrym czubkiem pantofla tak mocno w goleń, że aż ugryzł się w język. Nagle w jej ręku pojawiła się wielka spluwa, którą mu przystawiła do głowy, ktoś wyrwał mu pistolet i chwilę potem leżał już między fotelami twarzą do ziemi, a ta druga suka zakładała mu plastikowe kajdanki na nadgarstki.

– Ludzie, chwileczkę. To za mocno – jęknął Czarodziej, czując, że drętwieją mu ręce. – Chyba złamałem nogę.

Pasażerowie w autobusie gapili się na nich z otwartymi ustami i w całkowitym milczeniu, przyglądając się, jak dwie eleganckie damy wyprowadzały z autobusu tego skurczybyka, bandytę. Nadjechały radiowozy na sygnale, migające niebieskoczerwonymi światłami, i wtedy wszyscy w autobusie nagle zdali sobie sprawę z tego, co się stało.

– Dzięki ci, Jezu – westchnął ktoś.

– Rany boskie.

– To istny cud.

– Batman i Robin!

– Podajcie tu tę torbę, abym mógł wyjąć swój złoty łańcuszek.

– Ja chcę z powrotem moją obrączkę.

– Proszę, aby wszyscy zostali na swoich miejscach i niczego nie ruszali – rozkazał policjant, który wszedł do autobusu.

Saunders miał nadzieję, że komendantka nie zauważy, jak wysiadał z radiowozu.

– Gdzie byłeś? – zapytała go jednak, szybko podchodząc do auta. Następnie zwróciła się do porucznik West. – Nie wydaje ci się to trochę dziwne? Zwykle kręcą się po okolicy, gdy przychodzimy na śniadanie.

Virginia także tego nie rozumiała, nabrała jednak szacunku do spódnicy i wysokich obcasów swojej szefowej. Nie tylko nie spowolniły jej ruchów, ale pantofle jeszcze się na coś przydały. Była z niej dumna, gdy wróciły do grilla, aby uregulować rachunek. Faceci przy barze palili papierosy, wciąż się sprzeczając, nieświadomi, co zaszło tuż obok, na dworcu autobusowym. Virginia pomyślała, że handlarze narkotyków nie przejmują się, kiedy ktoś napada na niewinnych ludzi. Rzuciła im złowieszcze spojrzenie, podczas gdy szefowa dopijała swoją mrożoną herbatę, zerkając przy tym na zegarek.

– No dobrze, musimy już wracać – stwierdziła.


Andy Brazil dowiedział się o incydencie na dworcu autobusowym z włączonego skanera, podczas pracy nad tekstem o długofalowych konsekwencjach gwałtów i efektach, jakie tego typu czyny wywierały na rodzinach ofiar. Zanim zdążył zjechać windą, wsiąść do samochodu i dotrzeć na West Trade, cały dramat miał już swój finał w areszcie.

Virginia West i Judy Hammer właśnie wychodziły, gdy dobiegał do Presto Grilla. Zdumiony Brazil zatrzymał się i utkwił w nich wzrok. Po pierwsze, nie mógł zrozumieć, dlaczego dwie najwybitniejsze kobiety w mieście jadają w takiej spelunce. Poza tym, nie był w stanie pojąć, jak mogły spokojnie kończyć lunch, gdy tuż obok, pięćdziesiąt metrów stąd, zagrożone było ludzkie życie, a one z pewnością o tym wiedziały. Virginia miała przy sobie policyjne radio.

– Andy. – Pani Hammer uśmiechnęła się na powitanie.

Virginia West rzuciła mu zachęcające spojrzenie, więc zaczął zadawać pytania. Obie kobiety ubrane były elegancko, a w czarnej, skórzanej torebce komendant Hammer znajdował się sekretny schowek na pistolet. Brazil domyślał się, że schowała tam też swoją policyjną odznakę. Podobał mu się sposób, w jaki napinały się jej łydki, gdy odchodziła. Idąc w kierunku dworca autobusowego, zastanawiał się, jak wyglądały łydki porucznik West. Policjanci zwijali się jak w ukropie, spisując zeznania, a było tego sporo. Brazil naliczył czterdziestu trzech pasażerów, nie licząc kierowcy, z którym przeprowadził całkiem interesujący wywiad.

Antony B. Burgess od dwudziestu dwóch lat pracował jako zawodowy kierowca i niejedno już widział. Okradziono go, obrabowano, napadli na niego uzbrojeni bandyci i dostał nożem. W motelu w Shreveport postrzelono go, gdy wziął do samochodu kobietę, która okazała się facetem. Wszystko to, a nawet dużo więcej, opowiedział Brazilowi, ponieważ ten blondasek był piekielnie miły i wystarczająco spostrzegawczy, aby rozpoznać gawędziarza.

– Nie miałem pojęcia, że to były gliny – jeszcze raz powtórzył Burgess, drapiąc się po głowie. – Nigdy bym nie pomyślał. Weszły do środka, całe w czerni, czerwieni i błękicie, zupełnie jak Batman i Robin. Batman natychmiast kopnęła tego bydlaka i miała zamiar rozwalić jego pieprzony mózg po całym autobusie, Robin zaś skuła go kajdankami. Do diabła! – Potrząsnął głową, jakby zobaczył to wszystko na nowo. – I to była komendantka policji! Tak przynajmniej słyszałem. Możesz w to uwierzyć?

O piątej po południu tekst był już gotowy i miał się ukazać na pierwszej stronie. Brazil widział już nagłówek w składzie: „Komendantka policji i jej zastępczyni udaremniły porwanie autobusu. Batman i Robin w szpilkach?”.

Virginia West dowiedziała się o tym nieco później, gdy Brazil, znowu w mundurze, wskoczył do jej samochodu, aby spędzić kolejną noc, jeżdżąc z nią po mieście. Był z siebie bardzo zadowolony i uważał, że napisał najlepszy tekst w całej swojej dotychczasowej karierze. Z niecierpliwością oczekiwał opinii obu zainteresowanych, niemal miał zamiar poprosić je o autografy lub o plakat z ich wizerunkami, który mógłby powiesić w swoim pokoju.

– Ja to chrzanię! – wykrzyknęła po raz kolejny Virginia, gdy jechali South Boulevard bez konkretnego celu. – Nie musiałeś w to mieszać tego cholernego Batmana.

– Musiałem – upierał się Andy, a jego nastrój pogarszał się, jakby słońce zaszło za ciemnymi i burzowymi chmurami. – To cytat. Ja tego nie wymyśliłem.

– Pieprzę to. – Przewidywała, że jutro będzie pośmiewiskiem całego departamentu. – Cholerny skurwiel. – Zapaliła papierosa, wyobrażając sobie ryczącą ze śmiechu Jeannie Goode.

– Tu chodzi o problem z twoim ego. – Brazil nie lubił, gdy krytykowano jego pracę, wręcz nie mógł tego znieść. – Jesteś wściekła, bo nie lubisz być postacią drugoplanową, Robinem zamiast Batmanem, za bardzo przypomina ci to rzeczywistość. Ty nie jesteś Batmanem. A ona tak.

Virginia rzuciła mu spojrzenie, które mogłoby zabić. Jeśli chciał przeżyć tę noc, powinien siedzieć cicho.

– Byłem po prostu szczery – tłumaczył się. – To wszystko.

– Czyżby? – Spojrzała na niego ponownie. – Dobrze, ja także przez chwilę będę szczera. Mam w dupie to, co tam sobie cytujesz, rozumiesz? Wiesz, jak nazywa się takie cytaty? Nazywa się je gównami. Nazywa się je kłamstwem, pogłoską, zniesławieniem, pozbawieniem pieprzonego szacunku.

– Jak brzmiało to ostatnie określenie? Chyba z łącznikami? – Brazil z trudem powstrzymywał się od śmiechu i starał się notować, podczas gdy Virginia gestykulowała dłonią z papierosem i robiła się coraz zabawniejsza.

– Chodzi o to, Sherlocku, że nie zawsze to, co ktoś coś powiedział, nadaje się do powtarzania, a tym bardziej do druku. Kapujesz?

Pokiwał głową ze śmiertelną powagą.

– A poza tym, ja nie noszę pantofli na szpilkach i nie chcę, aby ktokolwiek tak myślał – dodała.

– Dlaczego? – zapytał.

– Co, dlaczego?

– Nie chcesz, aby ludzie tak myśleli? – wyjaśnił.

– W ogóle nie chcę, aby ludzie o mnie myśleli. Kropka.

– Dlaczego nigdy nie nosisz pantofli na wysokich obcasach ani spódnic? – Brazil nie chciał dać się zbyć unikami.

– To nie twój cholerny interes. – Virginia wyrzuciła papierosa przez okno.

Policyjne radio podało adres na Wilkinson Boulevard, który każdy, kto chociaż trochę znał miasto, rozpoznałby jako Paper Doli Lounge, spelunę ze striptizem. Tego typu lokale były w Charlotte bardzo popularne, występowały w nich kobiety, mające na sobie jedynie stringi, by kusić mężczyzn, którzy mieli w kieszeniach pełno banknotów. Tej nocy bezdomni włóczędzy popijali przed wejściem piwo z ćwierćlitrowych butelek, zakamuflowanych w torbach z brązowego papieru. Nieopodal kręcił się po śmietniku zniszczony życiem, ale jeszcze młody mężczyzna.

– Nie była dużo starsza ode mnie. – Andy opowiadał policjantce o młodej prostytutce, którą zauważył na ulicy poprzedniej nocy. – Straciła prawie zupełnie przednie zęby, miała długie, tłuste włosy i tatuaże. Ale założyłbym się, że kiedyś musiała być całkiem ładna. Chciałbym z nią kiedyś porozmawiać, dowiedzieć się, dlaczego jej życie przemieniło się w coś tak ohydnego.

– Ludzie powtarzają swoje historie i znajdują innych, których wykorzystują – odrzekła dziwnie zirytowana jego zainteresowaniem prostytutką, która kiedyś była ładną dziewczyną.

Wysiedli z samochodu. Virginia podeszła do pijaka w baseballowej czapce. Zataczał się, mocno dzierżąc w dłoni butelkę.

– Dobrze się dzisiaj bawimy – zagadnęła go.

Mężczyzna zataczał się, ale wyglądał na całkiem zadowolonego.

– Czołem – wybełkotał. – Niezła z ciebie lala. A ten drugi to kto?

– Wylej to albo pójdziesz do pierdla – poleciła.

– Tak, proszę pani. To łatwa decyzja, niech mi pani wierzy.

Wylał na parking zawartość butelki, o mały włos przy tym się nie wywracając, i ochlapał przy okazji spodnie od munduru Brazila i jego czyściutkie buty. Andy miał dobry refleks, uskoczył jednak o sekundę za późno. Natychmiast zaczął się zastanawiać, gdzie jest najbliższa męska toaleta. Miał nadzieję, że Virginia go tam zaprowadzi, jednak dalej rozpędzała pijaczków, każąc im opróżniać flaszki, a oni przyglądali się jej i obliczali swoje szanse, zastanawiając się, jak szybko mogliby się dostać do jednego z najbliższych barów.

Brazil poszedł za nią do samochodu. Wsiedli do środka i zapięli pasy. Andy’ego krępował kwaśny odór, który wydzielały nogawki jego spodni. Ta część pracy policjanta najmniej mu odpowiadała. Nie lubił pijaków i strasznie go irytowali. Przyglądał im się przez szyby samochodu i widział, że chociaż porządnie chwiali się już na nogach, alkohol znów się pojawi, zanim ich patrol na dobre się oddali. Ludzie najwyraźniej akceptowali ten sposób na życie, uzależnienie, wyniszczenie, brak szans i sprawianie kłopotów innym.

– Jak można upaść tak nisko? – mruczał, obserwując przez okno ulice, gotów w każdej chwili wysiąść.

– Każdy z nas może – odrzekła Virginia. – To właśnie jest takie przerażające. Jedno piwo za dużo. To grozi każdemu.

W swoim czasie miewała już okresy, że była bardzo blisko tej drogi, pijąc noc w noc, aby zasnąć. Nie pamiętała wówczas swoich myśli ani tego, co czytała, czasami gdy się budziła, w pokoju wciąż paliło się światło. Niedorozwinięty młody mężczyzna z uśmiechem na twarzy zmierzał w stronę ich samochodu i zaczęła się zastanawiać, co sprawia, że los umieszcza jednych ludzi tam, gdzie ona się znajdowała, a innych rzuca na parkingi i do śmietników. Nie zawsze jest to tylko kwestia wyboru. Z pewnością nie było tak chociażby w przypadku tego niedorozwiniętego chłopaka, który mieszkał na ulicy, dobrze znanego policji.

– Jego matka usiłowała dokonać aborcji, ale nie całkiem jej się to udało – wyjaśniła spokojnie. – To jest jego historia. – Opuściła szybę od strony Brazila. – Odkąd pamiętam, mieszka na ulicy. – Wychyliła się i zawołała: – Jak leci?

Chłopak nie mówił żadnym językiem, który Andy mógłby zrozumieć. Jak szalony wymachiwał rękami, wydając dziwne przerażające dźwięki. Brazil chciał, aby jak najszybciej stąd odjechali, zanim ten stwór zionie na niego lub go zaślini. Boże, ten facet śmierdział jak brudne butelki po piwie i sterta śmieci razem wzięte. Brazil odsunął się od okna, opierając się o mocne ramię Virginii.

– Śmierdzisz – zauważyła, uśmiechając się do chłopaka na ulicy.

– To nie ja – zaoponował Brazil.

– Ależ tak – upierała się, po czym zwróciła się do swojego znajomego: – Co ty tam robisz?

Młody człowiek zaczął jeszcze mocniej gestykulować z podnieceniem, opowiadając tej miłej pani policjantce o wszystkim, co się zdarzyło, a ona uśmiechała się, najwyraźniej ucieszona, że z nią rozmawia. Jej partner natomiast wyglądał na onieśmielonego.

Chłopak, jak go tu wszyscy nazywali, zawsze rozpoznawał nowego gliniarza po tym, że był spięty, a to zawsze go kusiło, aby się trochę zabawić kosztem żółtodzioba. Zaczął się przyglądać Brazilowi, szeroko otwierając obślinione usta, jakby zobaczył nieznaną mu egzotyczną istotę. Gdy dotknął lekko młodego policjanta, ten cofnął się ze wstrętem. To bardzo uradowało Chłopaka, zaczął więc zachowywać się jeszcze głośniej, tańczyć na ulicy i jeszcze raz udało mu się dotknąć tego blondyna. Virginia zaśmiała się, zerkając na swego towarzysza.

– No wiesz co – powiedziała – chyba mu się spodobałeś.

Wreszcie zasunęła szybę, a Brazil poczuł się kompletnie sponiewierany. Nie dość, że miał mundur zalany piwem, to jeszcze dotykał go jakiś bezzębny facet, który spędził całe życie na śmietnikach. Chciało mu się wymiotować. Był oburzony i dotknięty, podczas gdy ona śmiała się, jadąc dalej, i zapalała kolejnego papierosa. Nie tylko nie zapobiegła jego upokorzeniom, ale sama się do nich przyczyniła i na dodatek jeszcze ją to bawiło. Milczał urażony, gdy jechali West Boulevard w stronę lotniska.

Skręciwszy w Billy Graham Parkway, Virginia zaczęła się zastanawiać, co by czuła, gdyby główną arterię nazwano jej nazwiskiem. Nie była pewna, czy zaakceptowałaby to, że dniami i nocami gnają po niej samochody osobowe i ciężarówki, pozostawiając ślady na asfalcie, kierowcy wyrzucają śmiecie i wykrzykują nieprzyzwoite uwagi pod adresem innych jadących, wykonują obraźliwe gesty i wyciągają spluwy. Im więcej o tym myślała, tym bardziej była przekonana, że nie ma żadnych analogii między drogą a chrześcijaństwem, poza tym, że używano jej symboliki w biblijnych metaforach, takich jak droga do piekła. Współczuła wielebnemu Billy’emu Grahamowi, urodzonemu w Charlotte w domu, który później został włączony, wbrew woli jego właściciela, do pobliskiego parku, należącego do kościoła.

Brazil nie miał pojęcia, dokąd jechali, ale z pewnością nie tam, gdzie się coś działo, ani nie tam, gdzie mógłby się wyczyścić. Wsłuchiwał się w komunikaty, nadawane przez skaner, i wiedział, że było wezwanie do Charlie Two na Central Avenue. Dlaczego zatem jechali w przeciwną stronę? Rozmyślał o swojej matce, która całymi dniami oglądała w telewizji Billy’ego Grahama, niezależnie od tego, co było w tym czasie na innych kanałach, lub też co chciał oglądać Andy.

– Dokąd jedziemy? – zapytał, gdy skręcili w Boyer, kierując się znowu w stronę Wilkinson Boulevard.

Na tej trasie z pewnością mogło się coś wydarzyć, ale Virginia nie zamierzała długo na niej zostać. Szybko minęli Greenbriar Industrial Park i skręcili w lewo, na Alleghany Street, w kierunku Westerly Hills, gdzie mieściła się szkoła średnia Hardinga. Brazil miał coraz gorszy humor. Podejrzewał, że jego przewodniczka zachowywała się w ten sposób, aby mu przypomnieć, że tak naprawdę wcale nie chciała z nim jeździć, i wyraźnie dać do zrozumienia, że nie powinny go interesować policyjne wezwania, na które wcale nie miała zamiaru odpowiadać.

– Do wszystkich jednostek w okolicy numeru dwieście pięćdziesiąt na Westerly Hills Drive. – Skaner przerwał nagle spokój, jaki zdawał się ogarniać Virginię. – Podejrzani osobnicy na parkingu przy kościele.

– Cholera – zaklęła, przyspieszając.

Co za parszywe szczęście. Jak na ironię byli właśnie na Westerly Hills Drive, a Zjednoczony Kościół Żywego Boga mieli dokładnie po prawej stronie. Niewielki, biały kościółek należał do zielonoświątkowców. O tej porze nocy nie było w nim już nikogo. Parking, na który wjechała, także wydawał się pusty. Jednak po chwili zauważyła tam grupkę ludzi, z pół tuzina młodych mężczyzn oraz kobietę na wózku inwalidzkim. Wszyscy wpatrywali się wrogo w policyjny radiowóz. Virginia nie była pewna, jak rozwinie się sytuacja, i gdy oboje wysiedli, poleciła Brazilowi, aby został przy wozie.

– Dostaliśmy komunikat… – zwróciła się do kobiety wyglądającej na matkę tamtych.

– Tylko tędy przechodziliśmy – odezwał się na ochotnika najstarszy syn, Rudof.

Matka rzuciła mu karcące spojrzenie.

– Nie musisz nikomu odpowiadać! – warknęła. – Słyszysz mnie? Nikomu!

Rudof spuścił wzrok. Nosił opadające spodnie i widać było spod nich czerwone spodenki gimnastyczne. Miał dość pouczeń matki i ukrywania się przed policją. Co on takiego zrobił? Nic. Po prostu wracał do domu ze sklepu, ponieważ matce zachciało się papierosów i wszyscy z nią poszli, robiąc sobie miły spacer i skracając drogę przez kościelny parking. Co w tym złego?

– Nie zrobiliśmy nic złego – powiedział, krzyżując ręce na piersi.

Brazil był pewien, że szykuje się awantura, tak jak potrafił wyczuć nadchodzącą burzę. Był cały spięty. Obserwował niewielką grupkę zdenerwowanych ludzi, stojących w ciemności. Kobieta podjechała na wózku bliżej do Virginii. Miała ochotę powiedzieć coś, co już dawno chciała z siebie wyrzucić, a teraz nadarzyła się doskonała okazja. Niech wszystkie jej dzieci to usłyszą, zresztą ci policjanci nie wyglądali na ludzi, którzy mogliby skrzywdzić kogoś bez powodu.

– Po prostu tu przyszliśmy – zwróciła się do policjantki. – Wracamy do domu, spacerujemy, jak wszyscy inni. Mam już tego dość, że nas prześladujecie.

– Nikt… – zaczęła Virginia.

– Ależ tak. Ależ tak, prześladujecie. – Matka zaczęła mówić głośniej i z większą złością. – To wolny kraj! Myślicie, że jeśli bylibyśmy biali, ktoś wzywałby policję?

– To dobry argument – przytaknęła Virginia.

Kobieta była zdumiona. Jej synowie także. Nigdy nie słyszeli, aby biała policjantka mówiła coś takiego. To istny cud.

– A więc zgadzasz się ze mną, że wezwano was tylko dlatego, ponieważ jesteśmy czarni? – chciała się upewnić.

– Musiałabym zgadywać, a to zupełnie nie fair. Nie wiedziałam, że jesteście czarni, gdy odebrałam komunikat przez radio – mówiła spokojnym, stanowczym tonem porucznik West. – Nie przyjechaliśmy dlatego, że myśleliśmy, iż jesteście czarni, biali, żółci czy jacyś inni. Przyjechaliśmy, ponieważ to nasz zawód, chcemy się upewnić, czy wszystko w porządku.

Matka starała się jeszcze podtrzymywać złość, odjeżdżając na wózku i zaganiając całą gromadkę do odwrotu. Czuła jednak, że się rozkleja. Miała ochotę się rozpłakać i nie wiedziała dlaczego. Patrol wrócił do samochodu i odjechał.

– Rudof, podciągnij spodnie, synu – gderała. – Potkniesz się jeszcze i skręcisz sobie kark. To samo ty, Joshua. Przysięgam.

Odjechała w mrok, w stronę ich skromnego mieszkania.

Brazil i Virginia w milczeniu zmierzali w kierunku Wilkinson Boulevard. Andy zastanawiał się, co powiedziała tej rodzinie. Na pewno kilka razy użyła liczby mnogiej, „my”, w sytuacji, gdy wiele osób powiedziałoby „ja”, jakby jego tam nie było. To bardzo miłe, że pomyślała o nim, był też wzruszony jej delikatnością wobec tej rozżalonej, pełnej nienawiści rodziny. Chciał się odezwać, powiedzieć, co czuje, okazać wdzięczność, ale znowu był dziwnie skrępowany, zupełnie tak samo jak przy komendant Hammer.

Virginia wracała do centrum miasta, zastanawiając się, czemu jej pasażer jest taki milczący. Może był na nią zły, że unikała przyjmowania zgłoszeń, a przynajmniej tak to wyglądało. Jak by sama się czuła w takiej sytuacji, gdyby odwrócić role? To nie było w porządku z jej strony i miał prawo ją za to znielubić. Zrobiło jej się wstyd. Włączyła skaner i podniosła mikrofon.

– Siedemset – powiedziała.

– Siedemset – zgłosił się dyżurny dyspozytor.

– Tu dziesięć osiem.

Brazil nie wierzył własnym uszom. Zastępczyni komendantki właśnie powiedziała przez radio, że jest na służbie, co oznaczało, że chce przyjmować zlecenia jak każdy inny patrol w mieście. Oboje byli gotowi stawiać czoło kłopotom, które już wkrótce się pojawiły. Ich pierwsze zlecenie dotyczyło kościoła katolickiego pod wezwaniem Naszej Pani Pocieszycielki.

– Sprawdźcie głośną muzykę, dochodzącą z lokalu w centrum handlowym po drugiej stronie ulicy – dostali zlecenie przez radio.

Dyspozytor nie bez przyczyny miał przezwisko Radar. Zaczął swoją karierę zawodową w North Carolina Highway Patrol, gdzie wsławił się maniackim namierzaniem wszystkiego, co się ruszało: samochodów, ciężarówek, przechodniów, nisko przelatujących samolotów, balonów napełnionych helem i łapaniu wszystkich na przekroczeniu limitu prędkości. Po prostu uwielbiał posługiwać się radarem. Zaczajał się na autostradach i zatrzymywał tych, którzy łamali przepisy drogowe, śpiesząc się na ważne spotkania lub uciekając przed czymś. Kiedy Radar przeszedł na emeryturę, zaczął nową karierę jako dyspozytor. Jego koledzy pracujący pod numerem dziewięćset jedenaście wierzyli, że Radar potrafił wyczuć problem, zanim się jeszcze pojawił. Weźmy, na przykład, to wezwanie do kościoła katolickiego. Radar miał przeczucie, naprawdę złe przeczucie.

Przekazał więc to wezwanie porucznik West, ponieważ uważał, że żadna kobieta nie powinna nosić munduru, no chyba że jest pod nim zupełnie naga i w dodatku na okładce tych pism, które sam bardzo lubił oglądać. Oprócz kierowania się intuicją, Radar doskonale wiedział, że spelunę Fat Man’s Lounge prowadziła grupa zbirów wyznających podobną jak on sam filozofię na temat miejsca kobiety. Radar osobiście znał Colta, wykidajłę z tego lokalu, i wiedział, że nie będzie zachwycony, kiedy wkroczy tam Virginia West, ze swoją odznaką, dupą i dużymi cyckami.


Ona jednak nie zdawała sobie z tego sprawy, gdy zapalała papierosa i skręcała w Stateville Avenue. Wskazała ruchem głowy na terminal danych.

– Mnie zajęło czterdzieści minut, aby nauczyć się, jak to działa – powiedziała Brazilowi. – Ty masz dziesięć.

W kościele katolickim pod wezwaniem Naszej Pani Pocieszycielki odbywała się nocna impreza muzyczna i na pobliskim parkingu stało mnóstwo samochodów. W ciemnościach żarzyły się kolorowe witraże, przedstawiające sceny z życia Jezusa.

– Jesteś pewna, że to nie ktoś z baru skarżył się na imprezę w kościele? – zastanawiał się Brazil.

Virginia także była zdziwiona. Do diabła, jak ktoś z kościoła mógł słyszeć cokolwiek poza śpiewem chóru, któremu towarzyszyły gitary, organy, perkusja i skrzypce? Skręciła w stronę centrum handlowego, które znajdowało się dokładnie na wprost kościoła, i wjechała na parking. Fat Man’s Lounge zajmował się zupełnie inną działalnością niż kościół. Przed wejściem kręciło się kilku podejrzanych typków, pijących piwo, palących i gapiących się na ulicę.

Brazil nie słyszał najmniejszego nawet hałasu, z klubu nie dochodził żaden dźwięk. Zaczął podejrzewać, że ktoś z kościoła złożył skargę tylko po to, aby wywołać bójkę w Fat Man’s, który faktycznie był podejrzaną speluną. Parafianie z pewnością woleliby mieć po drugiej stronie ulicy inne sąsiedztwo, coś bardziej przyzwoitego i związanego z rodziną, na przykład wypożyczalnię wideo czy bar dla sportowców. Goście spod klubu nieprzyjaznym wzrokiem przypatrywali się policjantce, która wysiadła z radiowozu. Oboje ruszyli w stronę komitetu powitalnego.

– Podobno są tu jakieś hałasy? – zapytała Virginia. – Otrzymaliśmy skargę.

– Jedyne hałasy dochodzą stamtąd – odrzekł jeden z typków, wskazując głową w stronę kościoła. Leniwie pociągnął z butelki łyk piwa.

– Powiedziano nam, że to wy hałasujecie – upierała się porucznik West.

Skierowała się do drzwi, Brazil ruszył za nią, a zebrane przed drzwiami typki niechętnie zrobiły im przejście. Fat Man’s był ponurą, ciemną speluną.

W potwornie zadymionym pomieszczeniu grała muzyka, ale niezbyt głośno. Przy drewnianych stołach siedzieli faceci, pili i gapili się na kobietę na scenie, która kołysała ociężale swoim nagim ciałem, potrząsała piersiami, odziana jedynie w stringi i chwościki na brodawkach. Brazil nie chciał zbyt natrętnie się jej przyglądać, ale był niemal pewien, że na lewej piersi miała wytatuowaną jaskrawożółtą planetę Saturn z pierścieniami. Bez wątpienia były to największe piersi, jakie widział w życiu.

Striptizerka, której sceniczne imię brzmiało Minx, potrzebowała kolejnego valium. Poza tym chciało jej się pić i palić, no i pojawiły się te cholerne gliny. Która to godzina? Zaczęła się obracać w odwrotną stronę, a potem na przemian to w jedną, to w drugą. Zwykle podnieca to facetów, ale tej nocy zebrał się tu tłum skąpców, ponurych jak cmentarzysko. Minx uśmiechnęła się, widząc, że młody policjant nie może oderwać od niej oczu.

– Nigdy przedtem nie widziałeś cycków? – zapytała go, gdy przechodził obok sceny.

Brazil przyjął to obojętnie. Porucznik West obrzuciła Minx chłodnym spojrzeniem i pomyślała, że jej tatuaż na lewej piersi, przedstawiający smażone jajko, jest dość interesujący i na miejscu. Boże, miała rozstępy, cellulitis, ale jej klienci i tak nie byli zainteresowani niczym, co nie znajdowało się w szklankach. Wykidajło Colt stanowił wyjątek. Sunął w stronę policjantów jak pociąg towarowy. Potężny i groźny, miał na sobie błyszczący, czarny garnitur, czerwony, skórzany krawat, a na szyi grube, złote łańcuchy. Najwyraźniej chciał się rozprawić z niepożądanymi gośćmi, najpierw z Brazilem.

– Dostaliśmy skargę, że za głośno puszczacie muzykę – poinformowała go policjantka.

– Słyszeliście coś? – Colt poruszył ciężką szczęką, a na jego potężnym karku nabrzmiały grube jak postronki żyły.

Przepełniała go nienawiść do białych gliniarzy, zwłaszcza do tej suki. Do cholery, co ona sobie wyobrażała, wkraczając do Fat Man’s w swoim śmiesznym mundurku i z tym całym błyszczącym gównem, aby znieważyć ciężko pracujących ludzi, takich jak on? Rzucił okiem w stronę sceny, chcąc się upewnić, że Minx nie przestała tańczyć. Każdej nocy musiał ją wzmacniać zastrzykiem energii, zadać kobiecie ból tam, gdzie nie było tego widać, by zachęcić ją do lepszego wykonywania pracy. Zauważył, że opuszczały ją już siły. Nikt nie zwracał na to uwagi. Nikt nie dawał napiwków. Dwaj klienci zbierali się do wyjścia, a noc była jeszcze młoda. To wszystko przez te gliny.

Colt kopniakiem otworzył boczne drzwi wychodzące na małą uliczkę. Złapał Brazila za koszulę z taką siłą, że rozerwała się na piersi.

– Heeej! – zawołał Andy.

Colt uniósł frajera i wyrzucił za drzwi, prosto w śmieci, gdzie jego miejsce. Rozległ się głośny łoskot, pojemniki z odpadkami przewróciły się na chodnik, zabrzęczały puste butelki. W tej sytuacji Brazil mógł się tylko pocieszać, że i tak był już brudny. Natychmiast zerwał się na nogi i zobaczył, że Virginia wyciąga kajdanki. Wykidajło trzymał ją za koszulę i zamierzał zrobić to samo, co z Brazilem, ale ta mała suka zaczęła wzywać pomoc.

– Mayday! Mayday! – wołała do mikrofonu.

Загрузка...