12

Colt poczuł nagle, że się dusi, i przez oślepiający ułamek sekundy pomyślał, że ktoś wpakował mu w szyję kij bilardowy. Gdy zaczynał już tracić przytomność, dotarło do niego, że ta suka wepchnęła mu palec wskazujący w miękkie zagłębienie nad tchawicą. Nie mógł oddychać. W miarę jak nacisk się zwiększał, coraz bardziej wysuwał język, krztusił się, rozpaczliwie próbując złapać powietrze. W końcu wybałuszył oczy i osunął się na kolana, a wówczas zobaczył lufę pistoletu, wycelowaną prosto w nos. W uszach mu dzwoniło, krew w żyłach huczała, a ta dziwka darła się, jakby zamierzała pożreć go żywcem.

– Jeśli się ruszysz, rozwalę ci łeb, skurwysynu!

Minx kręciła się na scenie, klienci pili. Wezwani gliniarze wpadli przez frontowe drzwi i przemknęli przez ciemną, zadymioną salę. W tym czasie Virginia West przygniatała kolanem gruby kark Colta, zapinając ciasno kajdanki na jego nadgarstkach. Brazil patrzył na to ze szczerym podziwem. Gliniarze zabrali Colta i pijaczków, kręcących się pod drzwiami, do więzienia. Minx skorzystała z okazji i wymknęła się z sali, wyciągając po drodze wymięte dolary, które klienci zatknęli jej za stringi. Włożyła bluzę i zapaliła papierosa, z mocnym postanowieniem, że tym razem rzuci tę robotę już na dobre.

– Czemu dałam się w to wpuścić? – dziwiła się Virginia, otwierając samochód. – Nigdy więcej tego nie zrobię.

Wsiadła do wozu, zapięła pas i uruchomiła silnik.

Oboje wciąż byli poruszeni zajściem w barze, ale starali się tego nie pokazywać po sobie. Andy przytrzymywał ręką koszulę, której brakowało połowy guzików. Virginia zauważyła, że miał wspaniały tors, podobnie jak ramiona, ręce i nogi. Natychmiast zaczęła kontrolować wszystkie sygnały, jakie niezależnie od jej woli mogło wysyłać ciało, zdradzając podniecenie. Skąd się to wszystko bierze? Z kosmosu. Bo z pewnością nie od niej. Nie, co to, to nie. Otworzyła schowek w tablicy rozdzielczej i zaczęła szukać po omacku, aż znalazła maleńki zszywacz. Wiedziała, że tam był.

– Nie ruszaj się – właściwie wydała mu polecenie.

Przysunęła się bliżej, bo inaczej nie mogłaby zrobić tego, co zamierzała: zebrać jego koszuli i spiąć. Serce Brazila podskoczyło. Czuł zapach włosów kobiety obok, a jego własne niemal stanęły dęba. Zamarł z przerażenia, bał się nawet oddychać, gdy go dotykała. Miał wrażenie, że Virginia West wie, co czuł. Gdyby nieopatrznie jej dotknął, nigdy by nie uwierzyła, że stało się to przypadkiem. Pomyślałaby, że był jeszcze jednym palantem, który nie potrafi utrzymać w spodniach swojej fujary. Nie widziała w nim konkretnej, czującej istoty ludzkiej. Został zredukowany do tej jednej rzeczy, symbolu męskości. Jeśli przysunie się do niego jeszcze choćby o centymetr bliżej, Andy umrze natychmiast, tam na przednim siedzeniu samochodu.

– Kiedy ostatni raz robiłaś coś takiego? – udało mu się zadać pytanie.

Zasłoniła swoje dzieło przypinanym krawatem. Im bardziej uważała, aby nie dotknąć Brazila, tym bardziej niezdarne stawały się jej palce, koszula się wymykała i Virginia raz po raz muskała dłońmi jego tors. Chciała odłożyć zszywacz na miejsce, ale ze zdenerwowania upuściła go na podłogę.

– Używam go do spinania raportów – wyjaśniła, szukając dłonią pod siedzeniem. – Nie wyobrażaj sobie, że korzystałam już z niego przy takich okazjach.

Dopiero za trzecim razem udało jej się zatrzasnąć skrytkę.

– To niesamowite – odezwał się Brazil, przełykając ślinę. – Mam na myśli to, co tam zrobiłaś. Ten facet ważył chyba ze sto dwadzieścia kilogramów, a ty dosłownie rozłożyłaś go na łopatki. Sama, bez niczyjej pomocy.

Virginia zmieniła biegi.

– Ty też mógłbyś to zrobić – powiedziała. – Potrzebujesz tylko treningu.

– Może ty…?

Uniosła w górę rękę, jakby chciała zatrzymać ruch na drodze.

– Nie! Nie jestem żadną cholerną jednoosobową akademią policyjną! – Włączyła terminal danych. – Zamelduj, gdzie jesteśmy, partnerze.

Brazil na próbę położył palce na klawiaturze i zaczął pisać. Maszyna piknęła, jakby jej się to podobało.

– Boże, to całkiem przyjemne – zauważył.

– Małe móżdżki – skomentowała Virginia.

– Do jednostki siedemset – odezwał się dyspozytor Radar. – Zaginęła osoba na pięć-pięćdziesiąt-sześć Midland.

– Cholera. Tylko nie to. – Podała Brazilowi mikrofon. – Zobaczymy, czego dziś uczą wolontariuszy.

– Siedemset – zgłosił się, nadając do wszystkich. – Jesteśmy dziesięć-osiemnaście pięć-pięćdziesiąt sześć Midland.


Przy zgłoszeniu zaginięcia zawsze było nieprawdopodobnie dużo papierkowej roboty. W dodatku tego typu dochodzenia niemal zawsze okazywały się bezowocne, bo albo dana osoba tak naprawdę wcale nie zaginęła, albo zaginęła istotnie i odnajdowano ją martwą. Radar chciał, aby Virginia West dostała w tyłek w Fat Man’s. Nie udało się, więc teraz miał nadzieję, że do końca życia będzie ślęczeć nad raportami, a poza tym Midland z pewnością nie było miejscem miłym dla kobiety ani jeżdżącego z nią dziennikarza.


Luellen Wittiker mieszkała w jednopokojowym mieszkaniu. Numer pięćset pięćdziesiąt sześć wymalowany był wielkimi literami na drzwiach w charakterystyczny dla Midland Court sposób. Taka była decyzja miejskich urzędników, aby w nocy policjanci szybko mogli trafić do właściwego lokalu, przeszukując okolicę z latarkami i psami. Luellen Wittiker przeprowadziła się tu niedawno z Mint Hills, gdzie pracowała jako kontrolerka aż do momentu, gdy była w ósmym miesiąc ciąży i miała dość przychodzącego do niej Jeralda. Ileż to razy mówiła mu: nie. NIE.

Nerwowo krążyła po pokoju, a czteroletnia córeczka, Tangine, przyglądała się jej z łóżka, które stało tuż przy drzwiach. Pod ścianami piętrzyły się wciąż nierozpakowane kartony, chociaż nie było ich wiele; rodzina Wittiker nie podróżowała z dużą ilością rzeczy. Luellen każdego dnia modliła się, aby Jerald nie dowiedział się, dokąd przed nim uciekła.

W każdej chwili mógł się tu pojawić. To było pewne. Wciąż krążyła po pokoju. Gdzie, do cholery, jest ta policja? Czyżby nie potraktowali jej zgłoszenia jako pilne? Teraz nie możemy się tym zająć, zrobimy to później?

No tak. On może ją w każdej chwili znaleźć. Przez to przeklęte ziółko, jej syna. Wheatiego nie było w domu, Bóg jeden wiedział, gdzie się włóczył, prawdopodobnie sam usiłował odszukać Jeralda, choć ten nie był jego biologicznym ojcem, tylko ostatnim facetem jego matki. Wheatie był zapatrzony w Jeralda jak w obraz i na tym polegał problem. Tangine obserwowała, jak matka nerwowo krąży po pokoju. Jadła chrupki. Jerald był nędznym ćpunem, handlującym twardymi narkotykami.

Kokaina, heroina, odlot, całe to gówno. Spacerował w tym swoim luźnym garniturze, jakby był z NBA, nosił też diamentowe kolczyki. Gdyby się tu zjawił, Wheatie z pewnością zacząłby go naśladować, kląć, wyzywać, zupełnie tak jak Jerald. Zacząłby też obrzucać obelgami Luellen, może nawet ją bić i palić marihuanę. Zupełnie tak samo jak Jerald. Usłyszała czyjeś kroki na schodach i dla pewności zapytała, kto to.

– Policja – usłyszała kobiecy głos.

Luellen odsunęła spod drzwi duży kamienny blok i zdjęła stalową belkę do podtrzymywania betonu, którą znalazła na budowie. Tylne drzwi były zabezpieczone w ten sam sposób. Nawet jeśli Jerald lub jego kumple chcieliby się dostać do środka, w porę usłyszałaby hałasy i miałaby czas, aby wyjąć matowoczarny pistolet typu Baretta 92FS, kaliber dziewięć milimetrów, z magazynkiem na piętnaście naboi. Pistolet należał do Jeralda, który zrobił poważny błąd, zostawiając go jej. Gdyby zaczął się dobijać do drzwi, mógłby to być jego ostatni raz.

– Proszę wejść – powiedziała Luellen do dwójki policjantów, stojących na betonowych schodach.


Oczy Brazila spoczęły na świecącej żarówce umieszczonej w plastikowym kloszu, przedstawiającym grecką kolumnę. Niewielki telewizor był włączony, transmitowano mecz baseballowy między drużynami Braves i Dodgers. Ściany pokoju były zupełnie puste, na rozesłanym łóżku siedziała mała dziewczynka. Miała warkoczyki i bardzo smutne oczy. W mieszkaniu było piekielnie gorąco i Andy natychmiast zaczął się pocić. Virginia także. Wyjęła pokaźną ilość formularzy i ułożyła je na podkładce, przygotowując się do papierkowej roboty. Luellen zaczęła opowiadać policjantce o Wheatiem, o tym, że był dzieckiem adoptowanym, bardzo zazdrosnym o Tangine i nienarodzone maleństwo.

– Więc zadzwonił do pani po tym, jak spóźnił się na autobus – powtórzyła Virginia, robiąc notatki.

– Chciał, żebym po niego przyjechała, ale powiedziałam, że nie ma mowy – mówiła Luellen. – Gdy byłam w poprzedniej ciąży, skoczył mi na brzuch i straciłam dziecko. Miał wtedy piętnaście lat. Zawsze był pełen nienawiści, ponieważ został adoptowany, jak już wspominałam. Od samego początku mam z nim kłopoty.

– Ma pani jego aktualne zdjęcie? – zapytała policjantka.

– Są spakowane. Nie wiem, czy się teraz do nich dostanę.

Dokładnie opisała Wheatiego. Niskiego wzrostu, o brzydkiej cerze i płowych włosach, ubrany w adidasy, szerokie dżinsy, zielony podkoszulek i czapkę baseballową drużyny Hornets. Mógł być wszędzie. Luellen podejrzewała, że włóczy się gdzieś z jakimiś łobuziakami i bierze narkotyki. Brazil współczuł małej Tangine, zaniedbywanej z powodu innych spraw. Dziewczynka wyszła z łóżeczka, zafascynowana blondynem w zabawnym mundurze z błyszczącej skóry. Brazil wyjął policyjną latarkę i zaczął świecić na podłogę, chcąc rozweselić dziewczynkę, ale Tangine nie podjęła zabawy. Nagle się przestraszyła, zaczęła płakać i nie chciała się uspokoić, dopóki policjanci nie wyszli. Jej matka patrzyła, jak schodzili po schodach, niemal w absolutnej ciemności.

– Uważaj – ostrzegała Virginia swojego partnera, przekrzykując płacz dziewczynki.

Brazil nie wyczuł stopnia i wylądował na tyłku.

– Włożyłabym tu jakąś żarówkę, gdybym miała – krzyknęła z góry Luellen.

Kolejne dwie godziny spędzili w archiwum akt i rejestrów. Virginia wypełniała formularze zdziwiona, że jest ich aż tak dużo. To było zaskakujące, poza tym nie znała nikogo z policjantów, pełniących tej nocy dyżur. Byli niemili, wręcz niegrzeczni i nie respektowali jej rangi. Ogarnęło ją dziwne podejrzenie, że może to jakaś zmowa, że ktoś namówił obecnych, by dać nauczkę zastępczyni komendantki i utrudniać jej pracę. Wszyscy odwracali się do niej plecami, pisząc raporty lub pijąc dietetyczną colę. Mogłaby, oczywiście, domagać się należytego traktowania, ale nie zdecydowała się na to. Osobiście wprowadziła dane o zaginionym do ogólnokrajowego rejestru danych.

Potem pokręcili się jeszcze jakiś czas po Midland, w nadziei, że zauważą gdzieś w okolicy niewysokiego chłopca o brzydkiej cerze i w czapeczce Hornets. Przyglądali się wystającym na rogach i pod latarniami nastolatkom, którzy rzucali im pełne nienawiści spojrzenia. Wheatie się nie odnalazł, a w miarę upływu czasu Brazil coraz bardziej wczuwał się w jego sytuację. Usiłował sobie wyobrazić, jak mogło wyglądać jego nie do pozazdroszczenia życie, jaki musiał być samotny i rozżalony. Czy ktoś taki jak Wheatie mógł mieć szansę na bycie porządnym człowiekiem? Nie zetknął się przecież z niczym poza złymi przykładami i gliniarzami, którzy jak kowboje usiłowali zarzucić na niego lasso.

Dzieciństwo Andy’ego także nie było usłane różami, ale mimo wszystko to nie to samo. Uwielbiał grać w tenisa i miał miłych sąsiadów. Pracownicy ochrony w Davidson traktowali go jak krewniaka i chłopiec zawsze czuł się miłym gościem w ich małych domkach, gdzie słuchał opowiadań, plotek i pełnych emocji komentarzy. Kiedy przychodził, czuł się kimś ważnym. To samo było w pralni, pełnej leżących tam od lat zardzewiałych wieszaków, które zostawiali studenci. Doris, Bette i Sue zawsze miały dla niego czas. Podobnie jak pracownicy baru, sklepu M &M, księgarni i innych miejsc, gdzie się pojawiał.


Wheatie nigdy nie doświadczył niczego podobnego w swoim życiu i prawdopodobnie nie było mu to pisane w przyszłości. W chwili gdy porucznik West pouczała jakiegoś kierowcę, że należy jeździć w pasach, Wheatie szwendał się ze swoimi idolami po slumsach przy Beatties Ford Road. Był tam z trzema dużo starszymi od siebie kumplami. Jego koledzy nosili szerokie spodnie, mieli wysokie buty, duże spluwy, a w kieszeniach wielkie zwitki banknotów. Byli w doskonałych humorach, śmiali się, unoszeni na skrzydłach trawki. Tak, noc była cudowna i przez jedną słodką chwilę Wheatie zapomniał o tym pustym, bolesnym miejscu w sercu i czuł się dobrze.

– Daj mi spluwę, pójdę dla ciebie na robotę – powiedział do Slima.

– Chciałbyś ten drobiazg? – zaśmiał się Slim. – Ho, ho – potrząsnął głową. – Nagram ci robotę, dostaniesz łupnia i nic z tego nie będę miał.

– Bzdury – zaprzeczył Wheatie, starając się mówić możliwie niskim głosem. – Nikt mnie nie wykiwa.

– Gadanie, jesteś kiepski – powiedział Tote.

– Tak, jesteś kiepski – powtórzył Fright, poklepując Wheatiego po głowie.

– Człowieku, muszę zdobyć trochę żarcia – oświadczył Slim, który na haju mógłby zjeść nawet oponę. – Co myślicie o Hardee’s?

Slim i jego kumple byli pod wpływem narkotyków, mieli broń i napad na sklep Hardee’s wdawał się im tak samo dobrym pomysłem, jak wszystkie inne, które tej nocy mogły im przyjść do głowy. Wsiedli do czerwonego geotrackera, którym jeździł Slim. Ruszyli z piskiem opon i z radiem włączonym na cały regulator, tak że basy słychać było jakieś pięć samochodów od nich. Wheatie rozmyślał o Jeraldzie. Na pewno byłby z niego dumny, gdyby go teraz widział. Podobaliby mu się jego koledzy. Chłopak marzył, aby Slim, Tote i Fright zobaczyli Jeralda. Cholera, czy nie mogliby okazać Wheatiemu chociaż odrobiny szacunku? Kurwa, pewnie że mogliby. Przyglądał się mijanym samochodom i budkom telefonicznym, a serce biło mu coraz mocniej. Wiedział, co powinien zrobić.

– Daj mi spluwę, ja to załatwię – powiedział głośno, przekrzykując heavymetalową rąbaninę.

Slim, który prowadził, znowu się roześmiał, patrząc na niego w tylnym lusterku.

– Naprawdę? Czy napadałeś już na coś wcześniej?

– Na moją matkę.

Teraz roześmieli się wszyscy.

– On napadł na swoją matkę! Ha, ha, ha! Zły synek!

Krztusili się i zarykiwali ze śmiechu, jadąc zygzakiem po jezdni. Fright wyciągnął swój błyszczący rewolwer Ruger Blackhawk z nierdzewnej stali z szesnastocentymetrową lufą. Był naładowany sześcioma nabojami typu Hydra-Shoks. Wręczył spluwę Wheatiemu, który zachowywał się tak, jakby wiedział wszystko o broni palnej i sam miał co najmniej kilka pistoletów. Zatrzymali się przed sklepem Hardee’s. Wszyscy trzej spojrzeli na Wheatiego.

– No dobra, kurwa – powiedział Slim. – Wejdziesz do środka i poprosisz o dwanaście porcji, tylko białe mięso. – Rzucił mu dwudziestodolarowy banknot. – Zapłać i czekaj. Nie rób niczego, dopóki nie dostaniesz żarcia, kapujesz? Wtedy wsadzisz torbę pod pachę, wyciągniesz spluwę, oczyścisz kasę i w nogi.

Wheatie kiwał głową, serce waliło mu w piersi jak oszalałe.

– Będziemy czekać tam. – Fright wskazał głową na pobliską stację benzynową Payless. – Wymknij się od tyłu. Ale jeśli zejdzie ci, kurwa, zbyt długo, zostawiamy cię tutaj. Kapujesz?

Wheatie rozumiał.

– Spierdalajcie stąd – powiedział stanowczym i groźnym tonem, wsuwając rewolwer za pasek spodni i wyciągając na wierzch podkoszulek.

Nie miał jednak pojęcia, że ten sklep był już wcześniej obrabowany, o czym doskonale wiedzieli Slim, Fright i Tote. Gdy wysiadł, samochód ruszył, a kumple śmiali się i zaciągali kolejnym dżointem. Tej nocy dupek Wheatie skończy za kratkami. Nauczy się, co to znaczy siedzieć w pierdlu, spadną mu z dupy spodnie, ponieważ gliny zabiorą mu pasek, i będzie je za sobą ciągnął, aż jakiś skurwiel zechce zerżnąć jego słodki tyłeczek.

– Dwanaście kawałków, białe mięso. – Przy ladzie głos Wheatiego nie brzmiał już tak stanowczo.

Drżał cały i bał się, że ta gruba, czarna baba w siatce na włosach przejrzała go na wylot.

– Co do tego? – zapytała.

Cholera. Slim mu nie powiedział. O, cholera. Jak zrobi coś nie tak, zabiją go. Wyjrzał na ulicę, ale trackera nigdzie nie było.

– Smażona fasola. Kapusta. Pieczywo. – Starał się, jak mógł.

Wybiła to na kasie i wzięła od niego pieniądze. Nie ruszał położonej na ladzie reszty, bo bał się, że jeśli włoży pieniądze do kieszeni, kobieta zauważy jego spluwę. Gdy już trzymał pod pachą torbę z jedzeniem, wyciągnął rewolwer, niezbyt pewnym ruchem, ale wyciągnął i wycelował lufę w twarz grubej baby.

– Dawaj cały szmal, kurwa! – rozkazał najgroźniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć, trzymając w drżącej ręce broń.

Wyona była właścicielką sklepu i tej nocy pracowała za ladą, ponieważ obie jej pracownice zachorowały. Obrabowano ją już trzy razy i ten pieprzony mały gówniarz nie zrobi tego po raz czwarty. Oparła ręce na biodrach i spojrzała na niego groźnie.

– Co ty zamierzasz zrobić, draniu? Zastrzelisz mnie?

Wheatie nie przewidział tego. Zdjął palec ze spustu, ręce drżały mu coraz mocniej. Zwilżył wargi, oczy uciekały mu na boki. Musiał natychmiast podjąć jakąś decyzję. Nie mógł pozwolić, aby ta gruba kwoka pokrzyżowała mu plany. Do cholery. Jeśli wyjdzie stąd bez forsy, to koniec jego kariery. Nie był nawet pewien, czy dobrze zamówił dodatki. Kurwa, najwyraźniej miał kłopoty. Zamknął oczy i nacisnął spust. Odrzut był tak mocny, że rewolwer wyleciał mu z ręki. Kula przebiła na wylot napis „Duże frytki $1.99” nad głową Wyony. Kobieta chwyciła rewolwer, a Wheatie, nie oglądając się za siebie, wybiegł ze sklepu.


Wyona wierzyła święcie w postawę obywatelską. Rzuciła się w pościg za Wheatiem i biegła za nim przez parking, do stacji benzynowej Payless, gdzie stał czerwony tracker, pełen małolatów palących trawę. Pasażerowie zamknęli drzwi od środka. Wheatie szarpał rozpaczliwie za klamkę i krzyczał, aż ta wielka baba złapała go za tylną część spodni, ściągając je w dół do skórzanych adidasów. Upadł na chodnik, zaplątany w czerwone spodenki, a Wyona przytknęła rewolwer do szyby, na wysokości głowy kierowcy.


Slim popatrzył na nią i rozpoznał spojrzenie osoby gotowej na wszystko. Ta suka była gotowa zastrzelić go, jeśli tylko mrugnie okiem. Powoli zdjął dłonie z kierownicy i uniósł je w górę.

– Nie strzelaj – zaczął błagać. – Proszę, nie strzelaj.

– Weź swój telefon komórkowy i zadzwoń na policję! – zawołała.

Zrobił, co chciała.

– Powiedz im, gdzie jesteście i co zrobiliście i że jeśli nie przyjadą tu za dwie minuty, rozwalę ci ten pierdolony łeb! – krzyczała, przytrzymując nogą Wheatiego, który leżał na wznak i trząsł się, zakrywając twarz dłońmi.

– Właśnie napadliśmy na sklep Hardee’s, jesteśmy na tyłach stacji Payless na Central Avenue! – wrzeszczał Slim do telefonu. – Proszę, przyjeżdżajcie jak najszybciej!


Selma, dyspozytorka w centrali policyjnej, nie była pewna, o co chodzi. Nadała jednak komunikat jako pilny, ponieważ instynkt podpowiadał jej, że może dojść do jakiejś tragedii. Tymczasem Radar nie skończył jeszcze z panią porucznik West. Posłał to zlecenie do jej radiowozu.


– Niech to diabli – westchnęła Virginia, gdy przejeżdżali obok gimnazjum. Wolała uniknąć następnych problemów i nie życzyła już sobie żadnych wezwań od dyspozytora.

Brazil niezgrabnie chwycił mikrofon.

– Tu siedemset – powiedział.

– Jakieś problemy na Central Avenue, numer cztery tysiące. – Usłyszeli głos Radara, który uśmiechał się, nadając komunikat.

Virginia dodała gazu, pędząc wzdłuż Tenth Street. Minęli Veterans Park i Saigon Square. Inne radiowozy także zmierzały w tym kierunku, ponieważ wszyscy gliniarze w okolicy wiedzieli już, że szefowa dochodzeniówki przyjęła tego wieczora kilka niebezpiecznych zgłoszeń i nikt jej nie pomógł. Gdy podjechała pod stację benzynową Payless, tuż za nią pojawiło się sześć radiowozów z migającymi światłami alarmowymi. To nie była normalna sytuacja, ale Virginia nie dociekała, skąd się tu wzięło tylu policjantów, i była im raczej wdzięczna za pomoc. Razem z Brazilem wysiedli z samochodu. Widząc, że nadchodzi pomoc, Wyona opuściła rewolwer.

– Chcieli mnie obrabować – powiedziała Andy’emu.

– Kto? – zapytała Virginia.

– To białe gówno pod moim butem – wyjaśniła Wyona.

Virginia zwróciła uwagę na płowe włosy, brzydką cerę, koszulkę i czapkę ze znaczkiem Hornets. Spodnie chłopaka zwijały się wokół butów do gry w koszykówkę, miał też na sobie żółte, sportowe spodenki. Obok niego leżała duża torba z kurczakami i dodatkami.

– Wszedł, zamówił dwanaście porcji białego mięsa, a potem wyciągnął tę zabawkę. – Wyona wręczyła rewolwer Andy’emu, ponieważ był mężczyzną, a ona nigdy jeszcze nie miała do czynienia z policjantką i wcale tego nie chciała. – Wybiegłam więc i dogoniłam go, gdy dopadł do samochodu tych skurczybyków. – Wściekłym ruchem ręki pokazała na Slima, Frighta i Tote’a, którzy kulili się wewnątrz trackera.

Virginia wzięła od Brazila rewolwer i spojrzała na grupę sześciu policjantów, którzy stali obok i czekali na rozkazy.

– Przymknijcie ich – poleciła. – Dziękuję – zwróciła się do Wyony.

Po chwili wszyscy czterej stali przy radiowozie, skuci kajdankami. Teraz, gdy byli już oficjalnie uznani za przestępców i nikt nie mógł ich zastrzelić, powróciła im odwaga. Patrzyli na policjantów z nienawiścią i spluwali. Już w samochodzie Virginia obrzuciła Andy’ego uważnym spojrzeniem. Przekazywał właśnie do centrali informację, że skończyli już służbę.

– Czemu oni nas tak nienawidzą? – zapytał.

– Ludzie zwykle traktują innych tak samo, jak ich traktowano – odpowiedziała. – Weźmy takich gliniarzy. Przecież wielu z nich zachowuje się w podobny sposób.

Przez chwilę jechali w milczeniu, mijając ubogie podmiejskie dzielnice.

– A ty? – zapytał Brazil. – Czemu ty nie masz w sobie nienawiści?

– Miałam przyjemne dzieciństwo.

Ta odpowiedź go rozzłościła.

– No cóż, ja nie miałem i też nie czuję nienawiści do ludzi – odrzekł. – Nie muszę jednak okazywać im współczucia.

– Co mam ci odpowiedzieć? – Zapaliła papierosa. – Trzeba by się cofnąć do Edenu, wojny domowej, zimnej wojny, Bośni. Do tych sześciu dni, których potrzebował Bóg, aby to wszystko urządzić.

– Powinnaś rzucić palenie – zauważył i przypomniał sobie palce Virginii, które dotykały go, gdy spinała mu koszulę.

Загрузка...