Grupa specjalna zorganizowana przez porucznik West do obserwowania handlarzy narkotyków działających w okolicy baru Presto Grill także miała za zadanie grzebać się w brudach, i o ile dopisze szczęście, zapobiegać przestępstwom w mieście. Tajny detektyw Mungo jadł kurczaka z grilla, podczas gdy Brazil, którego gliniarz nie znał, sączył obok czarną kawę. Mungo nie bez powodu miał takie przezwisko. Wyglądał jak góra odziana w dżinsy i koszulkę, nosił portfel przymocowany łańcuchem do paska, a długie, gęste włosy ściągał gumką na karku i dodatkowo przewiązywał je na czole bandanką. W uchu miał kolczyk. Mungo palił papierosa, jednym okiem obserwując blondyna, który rozmawiał ze stojącym przy grillu Spikiem.
– Nie, proszę pana. – Spike przewrócił hamburgera na drugą stronę i zaczął siekać cebulę. – Rozumie pan, to nikt z okolicy, wie pan, co chcę powiedzieć?
Mówił z wyraźnym portugalskim akcentem.
– Nie ma znaczenia, skąd oni są – powiedział Brazil. – Ale to się zaczęło, kiedy się tu pojawili. Posłuchaj, przyczyna tego gówna w mieście znajduje się dokładnie tu, gdzie my. – Zaczął używać dosadnego języka, uderzając wskazującym palcem o bar. – To kwestia lokalna. Jestem tego pewien. A ty co myślisz?
Spike nie zamierzał wypowiadać się na ten temat szerzej i Mungo niczego więcej się nie dowiedział. Ten blondyn kogoś mu przypominał. Mungo musiał go już gdzieś widzieć i dlatego wydał mu się jeszcze bardziej podejrzany. Ale wszystko w swoim czasie. Detektyw postanowił posiedzieć dłużej w barze, zobaczyć, co się wydarzy, a poza tym nie skończył jeszcze śniadania.
– Jeszcze kilka tostów – powiedział do Spike’a, gdy Brazil wyszedł. – Kto to był? – Mungo wskazał głową w kierunku drzwi.
Spike wzruszył ramionami, bo już dawno nauczył się nie odpowiadać na takie pytania, a poza tym Mungo był gliną, wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy Spike zaczął napełniać pojemnik na wykałaczki, Brazil jechał już w kolejne miejsce. Obok Presto stał Traveler’s Hotel, gdzie już za pięćdziesiąt dolarów można było dostać pokój na tydzień, jeśli tylko ktoś potrafił gadać z Binkiem Lydle’em z recepcji. Brazil zapytał go o to samo co Spike’a i otrzymał taką samą odpowiedź jak w barze.
Lydle nie był zbyt przychylnie nastawiony do obcych. Siedział za porysowanym blatem recepcji, na którym stał dzwonek i telefon z jedną linią, ręce skrzyżował na wątłej piersi. Powiedział temu białemu, że nic nie wie o biznesmenach, których załatwiono w tej okolicy, i nie wydaje mu się, aby to gówno było lokalne. Osobiście Lydle nigdy nie spotkał nikogo, kto wydałby mu się podejrzany, a już na pewno nie w tym hotelu, który stanowił relikt dawnych czasów, a jego historia sięgała epoki Old Southern Train Station.
Brazil przeszedł jeszcze kilka przecznic do Fifth Street i wszedł do Jazzbone’s Pool Hall. Chciał tu z kimś pogadać, nawet gdyby to miało być ryzykowne. O tak wczesnej porze w barze było pustawo, siedziało tam tylko kilku facetów, którzy przy stolikach popijali Colty 45, palili i opowiadali sobie ulubione historie o rozróbach i kobietach. Stoły bilardowe z wyświechtanym filcem i równo poukładanymi na nich w trójkąty kulami czekały na wieczór, kiedy w tym miejscu zaczynało robić się tłoczno i niebezpiecznie aż do następnego rana. Jeśli ktoś mógł wiedzieć, co dzieje się w okolicy, to z pewnością był to Jazzbone.
– Szukam Jazzbone’a – powiedział Brazil do pijących facetów.
Jeden z nich wskazał ręką na bar, gdzie właściciel rozpakowywał zgrzewkę piwa Schiltz, obserwując spod oka palanta o złotych włosach, ubranego jak z college’u.
– Taak! – zawołał. – O co chodzi?
Brazil ruszył w jego stronę po dywanie upstrzonym dziurami od papierosów i śmierdzącym whisky. Drogę przebiegł mu olbrzymi karaluch, a na stołach, między którymi przechodził, walały się rozsypana sól i popiół z papierosów. Im bliżej podchodził do Jazzbone’a, tym więcej widział szczegółów. Gość miał na każdym palcu złoty pierścionek, a na przednich zębach złote koronki. Na prawym biodrze nosił półautomatyczny pistolet. Jazzbone układał równo butelki piwa w lodówce.
– Z zimnych napoi mamy w tej chwili tylko Pabst Blue Ribbon – powiedział.
Ostatnia noc była bardzo męcząca i właściciel baru nie był w najlepszej formie. Mimo to czuł, że ten chłopak chce czegoś więcej niż piwa, nie był jednak tajniakiem jak Mungo. Jazzbone na odległość wyczuwał gliniarzy i facetów z FBI. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio udało im się go zmylić. Dawał się zaskoczyć tylko innym cwaniakom z okolicy, ludziom przychodzącym na jego teren, którzy wyglądali tak samo jak on, mieli spluwy i wszystko inne.
– Pracuję w „The Charlotte Observer” – oświadczył Brazil, który wiedział, kiedy należy się podawać za policjanta-wolontariusza, a kiedy nie. – Chciałbym pana prosić o pomoc.
– Ach tak? – Jazzbone przestał ustawiać piwa, bo zawsze wierzył, że potrafi opowiedzieć dobrą historię. – O jaką pomoc chodzi? Taką dla gazety?
– Tak, proszę pana.
Powiedział to grzecznie, okazując szacunek rozmówcy. Jazzbone bacznie go obserwował, żując w zębach wykałaczkę i unosząc w górę jedną brew.
– No więc, o co chodzi? – Przeszedł na drugą stronę baru i przysunął sobie stołek.
– Słyszał pan zapewne o zabójstwach, które miały miejsce w tej okolicy – zaczął Brazil.
Tamten był wyraźnie zaskoczony.
– Hmm – mruknął. – Możesz powiedzieć coś więcej?
– Ofiarami są przyjezdni. Czarna Wdowa. – Brazil zniżył głos niemal do szeptu.
– Ach, te. – Jazzbone nie przejmował się, kto go słyszy. – To z pewnością robota jednej i tej samej osoby.
– I ta osoba może spierdolić pana biznes. – Brazil użył dosadniejszego języka, jakby też nosił broń. – Jakiś drań psuje interesy wszystkim.
– A więc o to chodzi, bracie. Prowadzę czysty interes. Nie chcę żadnych kłopotów ani też nikomu ich nie przysparzam. – Zapalił salema. – To inni tak działają. Dlatego noszę to. – Poklepał swój pistolet.
Brazil popatrzył na jego broń z zazdrością.
– Cholera, człowieku – westchnął. – Do diabła, co za sztuka.
To prawda, Jazzbone był dumny ze swojej broni. Odebrał ją pewnemu handlarzowi narkotyków, grającemu z nim w bilard. Ten palant z Nowego Jorku nie wiedział, że Jazzbone nie bez powodu jest właścicielem baru bilardowego. Jeśli Jazzbone zapalał się do czegoś, czy to była kobieta, samochód czy bilard, chciał to mieć, i był piekielnie dobrym graczem. Wyciągnął pistolet z kabury, aby Brazil mógł go lepiej zobaczyć.
– Colt Double Eagle czterdziestkapiątka z blisko trzynastocentymetrową lufą – wyjaśnił.
Brazil widział taki model w katalogu broni. Nierdzewna stal z matową powierzchnią, regulowane celowniki, szeroki, stalowy język spustowy i profesjonalna iglica. Takie cudo kosztowało około siedmiuset dolarów. Jazzbone widział, że chłopak był pod wrażeniem i miał ogromną ochotę dotknąć broni. Nie znał jednak na tyle faceta, aby mu na to pozwolić.
– A więc pan uważa, że tych białych facetów spoza miasta załatwiła ta sama osoba? – powtórzył Brazil.
– Nie mówiłem, że byli biali – poprawił go Jazzbone. – Ten ostatni, senator frajer, był czarny. Ale tak, to robi jeden skurwysyn.
– Podejrzewa pan kogoś? – Brazil ze wszystkich sił starał się ukryć podniecenie w głosie.
Jazzbone dobrze wiedział, kto to, i nie chciał więcej kłopotów w swojej okolicy, nie mniej niż ci bogaci faceci w wynajętych samochodach. Poza tym był zwolennikiem wolnej inicjatywy i zarabiał nie tylko na bilardzie i trunkach. Robił interesy z kilkoma dziewczynami z ulicy. Zarabiały dla niego kilka dodatkowych dolców i dotrzymywały mu towarzystwa. Czarna Wdowa bardzo psuł im robotę. Jazzbone odczuł to już na własnej kieszeni. Przypuszczał, że faceci, którzy przyjeżdżali ostatnio do miasta, znali wiadomość z CCN oraz pierwszych stron gazet. Woleli więc wypożyczyć sobie kasety z filmami i zostać w hotelach. Jazzbone nie miał do nich o to pretensji.
– Jest tu jeden taki, Dyniogłowy, który ma kilka dziewczyn – powiedział dziennikarzowi, który robił notatki. – Obserwowałem go.
– Co to za jeden, ten Dyniogłowy?
Właściciel baru bilardowego uśmiechnął się do naiwniaka złotym uśmiechem.
– Po prostu, Dyniogłowy. – Wskazał na swoją głowę. – Włosy pomarańczowe jak dynia, splecione w warkoczyki tuż przy skórze. Taki jeden skurwysyn.
– Zna pan jego nazwisko? – zapytał Brazil.
– Nie było mi potrzebne – odrzekł Jazzbone.
Virginia West, kierująca miejską dochodzeniówką, nic nie słyszała o żadnym Dyniogłowym w kontekście zabójstw Czarnej Wdowy. Kiedy Brazil zadzwonił do niej z budki telefonicznej, nie chcąc przekazywać poufnych informacji przez telefon komórkowy, wyczuła w jego głosie wielkie podniecenie i napięcie. Na wszelki wypadek zapisała wszystko, co jej powiedział, ale nie traktowała tych rewelacji poważnie. Specjalna grupa operacyjna Phantom Force, złożona z pracowników operacyjnych pracujących po cywilnemu, od tygodni działała w mieście. Brazil spędził piętnaście minut w barze Jazzbone’a i znalazł rozwiązanie zagadki? Nie wierzyła w to. Nie czuła też ani odrobiny sympatii do dwulicowego, sprzedajnego dziennikarza.
– Jak się czuje komendantka? – zapytał.
– Może ty mi to powiesz? – odwzajemniła się pytaniem.
– Słucham?
– Wiesz co, nie mam czasu na pogawędki – dodała opryskliwie.
Brazil rozmawiał z telefonu przed gmachem sądu federalnego i czekający w kolejce ludzie patrzyli na niego z wściekłością. Nic go to jednak nie obchodziło.
– Co ja takiego zrobiłem? – wyrzucił z siebie. – Kiedy ostatni raz się do mnie odezwałaś? Nie dzwonisz, nie prosisz mnie o nic, nie interesuje cię nawet, co u mnie słychać?
To nie było w stylu Virginii. Nigdy nie telefonowała do Rainesa. Nigdy nie dzwoniła do żadnych facetów i nigdy nie będzie tego robić. Brazil był do pewnego stopnia wyjątkiem. Więc o co, do cholery, mu chodziło i dlaczego tak się wściekał?
– Odniosłam wrażenie, że kontaktujesz się ze mną tylko wtedy, gdy masz jakąś sprawę – odpowiedziała. – Przestało mi się to podobać. Poza tym Niles doprowadza mnie do szału. Nie wiem, dlaczego nie dzwoniłam, rozumiesz? Ale tyle już dla ciebie zrobiłam, że nie powinieneś robić mi wymówek.
– Chcesz zagrać w tenisa? – zapytał szybko.
Wciąż jeszcze miała drewnianą rakietę Billie Jean King, choć już dawno przestali je produkować. Miała też całe pudełko starych piłek firmy Tretorn, które nie wiotczeją, tylko pękają jak skorupki jajek. Jej ostatnia para butów do tenisa, śnieżnobiałe Converse, także stała się już zabytkiem. Zresztą, nie wiedziała nawet, gdzie są, i nie miała sportowego stroju. Już dawno przestała się pasjonować sportem w telewizji, poza tym na obecnym poziomie własnej ewolucji wolała baseball. Z tych właśnie złożonych powodów udzieliła Brazilowi takiej, a nie innej odpowiedzi.
– Zapomnij o tym.
Odłożyła słuchawkę i poszła prosto do gabinetu komendantki. Tego dnia Horgess nie był tak otwarty i przyjacielski, jak zwykle. Współczuła mu. Chociaż szefowa wielokrotnie powtarzała, aby przestał się zadręczać, nie mógł przeboleć tego, że zamiast telefonu użył wtedy radia. To właśnie on, tak lubiący schlebiać swojej przełożonej oficer dyżurny, spowodował, że cały świat dowiedział się o kompromitującej strzelaninie w jej domu. Wszyscy już o tym mówili i spekulowali o przyczynach zajścia. Virginia za wszelką cenę chciałaby uchronić Judy przed dowcipami na jej temat, jakich można się było spodziewać przy tej okazji. Horgess był blady i roztrzęsiony. Ledwo skinął przybyłej głową.
– Jest u siebie? – zapytała.
– Tak myślę – powiedział przygnębiony.
Virginia zapukała i od razu weszła do środka. Szefowa rozmawiała przez telefon, stukając długopisem o bloczek różowych kartek. Wyglądała na zadziwiająco opanowaną i pewną siebie, ubrana w ciemnobrązowy spodnium i bluzkę w białożółte paski, Virginia zdziwiła się i ucieszyła zarazem, widząc, że komendantka znowu nosi spodnie i czółenka. Przysunęła sobie krzesło i czekała, aż Judy Hammer skończy rozmowę.
– Nie chciałam ci przeszkadzać – przeprosiła szefową.
– W porządku, w porządku – odpowiedziała komendantka, odkładając słuchawkę.
Po chwili skupiła całą swoją uwagę na Virginii, składając dłonie na blacie uporządkowanego biurka, które należało do osoby, mającej na głowie zbyt wiele ważnych spraw. Mimo to Judy nigdy nie uginała się pod ich ciężarem. Nigdy tak nie było i nie będzie. To nie leżało w jej naturze. Im była starsza, tym bardziej wątpliwe wydawały się jej problemy, które kiedyś uważała za ważne. W ostatnich dniach jej perspektywa wyraźnie się przesunęła, Judy mogłaby to porównać do lodowca tworzącego nowe kontynenty i jednocześnie niszczącego stare światy.
– Właściwie nie miałyśmy okazji pogadać – zaczęła delikatnie Virginia. – Jak sobie z tym radzisz?
Szefowa posłała jej słaby uśmiech, w którym pojawił się smutek, zanim zdążyła nad sobą zapanować.
– Najlepiej jak potrafię, Virginio. Dziękuję, że pytasz.
– Te wstępniaki, historyjki obrazkowe, to wszystko, co wypisują w gazetach, jest naprawdę okropne – mówiła dalej Virginia. – Za to artykuł Brazila to naprawdę świetny tekst. – W tym momencie zawahała się, bo temat Andy’ego Brazila wciąż ją drażnił, chociaż do końca nie wiedziała dlaczego.
Za to Judy rozumiała ją doskonale.
– Posłuchaj, Virginio – powiedziała, znowu się uśmiechając, ale tym razem nieco rozbawiona. – On jest bardzo wrażliwy, muszę to przyznać. Ale jeśli chodzi o mnie, nie musisz się niczego obawiać.
– Słucham? – Porucznik West zmarszczyła brwi.
Brazil spacerował w słońcu po takiej części miasta, gdzie nie powinien się pokazywać bez broni. Znajdował się w okolicy skrzyżowania zwanego Five Points. W tym miejscu główna arteria Interstate 77 rozgałęziała się na State, Trade, Fifth Streets, Beatties Ford i Rozzelles Ferry Roads, którymi to ulicami przyjezdni mogli się dostać do centrum miasta. Wśród nich było tysiące biznesmenów, jadących z międzynarodowego lotniska Charlotte-Douglas do Queen City. Na przybyłych czekali już różni cwaniacy, wśród nich seryjny morderca, Dyniogłowy.
Dyniogłowy uważany był przez tych nielicznych, którzy zauważali obecność alfonsa, za nią-niego. Miał kilka dziewczyn, a te zawsze spotykały się z klientami w jego furgonetce, granatowym fordzie rocznik 84, z oknami tylko w przedniej części wozu. Cokolwiek działo się z tyłu, pozostawało prywatną sprawą Dyniogłowego, który również tam spal. Tego słonecznego ranka furgonetka parkowała na swoim zwykłym miejscu przy Fifth Street, na Ulubionym Parkingu, którego właściciel wiedział, że ma jej właściciela zostawić w spokoju, za co mógł czasami korzystać z usług świadczonych przez firmę Dyniogłowego.
Ten czytał gazetę i jadł trzecią kanapkę z jajecznicą, bekonem, masłem i ostrym sosem, które przyniósł mu właściciel parkingu. Już jakiś czas temu zwrócił uwagę na spacerującego w pobliżu białego chłopaka z notesem w ręku. W okolicy nazywano tego gościa Blondie i Dyniogłowy doskonale wiedział, co ten frajer chciał wyniuchać. Bardzo mu się to nie podobało. Obserwował go, rozmyślając, a kiedy skończył śniadanie, otworzył puszkę Michelob Dry i wrócił do artykułu na pierwszej stronie „Observera”.
Dziennikarz o nazwisku Brazil napisał coś zbyt osobistego o Dyniogłowym, a to nie było przyjemne. Przede wszystkim nie podobało mu się, że ludzie kojarzą go z jakimś pająkiem, a pomarańczowy symbol, który morderca malował na ciele ofiar, odczytywali jako klepsydrę. Dyniogłowy malował to, ponieważ lubił pomarańczowy kolor. Zamierzał załatwić i obrabować ośmiu biznesmenów i zakończyć swoją działalność. Siedzenie dłużej w tej samej okolicy mogłoby być ryzykowne, a cyfra osiem była jedynie przypomnieniem, że już wkrótce nadejdzie dzień, kiedy on i Cykuta wsiądą do furgonetki i wyjadą daleko stąd.
W tym samym artykule dziennikarz o nazwisku Brazil podał charakterystykę Dyniogłowego, przygotowaną przez psychologa z FBI. Zdaniem agenta specjalnego Birda Czarna Wdowa miał trudności w kontaktach z ludźmi, nigdy nie był żonaty ani nigdy dłużej nie pracował, był seksualnie niedopasowany, podobnie jak i w innych dziedzinach, oraz cierpiał z powodu kryzysu tożsamości seksualnej. Dyniogłowy, którego oczywiście nazywano mordercą, czytał i oglądał przez całe życie dużo twardej pornografii, pochodził z rodziny patologicznej i nigdy nie ukończył szkoły średniej, o ile w ogóle tam trafił. Miał samochód, zapewne stary, amerykański, i przez większą część swojego dorosłego życia mieszkał z ojcem, którego nienawidził. Zabójca był niechlujny, możliwe, że gruby, i używał wulgarnego języka.
Dalej agent specjalny Bird przewidywał, że morderca już wkrótce straci kontrolę nad tym, co robił, i wtedy może popełnić błąd, przeliczyć się z własnymi siłami i pogubić. Z psychopatami zawsze tak było. Czytający ze wstrętem odrzucił gazetę. Najwyraźniej ktoś tu niuchał, bo do prasy przedostały się szczegóły z jego życia. Nadal obserwował Blondiego, który zatrzymał się przy barze Cadillac Grill, skąd pochodziły kanapki Dyniogłowego. Po chwili wahania blondyn zdecydował się wejść do środka.
Klienci Cadillaca nie byli zadowoleni, widząc go tutaj. Wiedzieli, że Blondie jest dziennikarzem, i nie chcieli mieć z nim nic wspólnego, a tym bardziej odpowiadać na pytania. Co on sobie wyobrażał? Że byli szaleni? Że mieliby ryzykować i sypnąć Dyniogłowego, wiedząc, iż to kończy się zwykle kulą w głowie? Ten alfons był obrzydliwą kreaturą, znienawidzoną przez wszystkich w okolicy Five Points, i oczywiście chcieli, żeby się stąd wyniósł lub żeby ktoś go załatwił. Ale jednocześnie, tak jak to się zdarzało w reżimach faszystowskich, nikt nie miał wystarczającej odwagi ani czasu, aby się zbuntować przeciwko Dyniogłowemu. Żołnierzom, którzy do późna w nocy popijali Night Train, palili trawę i grali w bilard, zabrakło energii i jasnych myśli.
Głównym kucharzem w Cadillacu był Remus Wheelon, potężny Irlandczyk z tatuażami. On także słyszał już o Blondiem i nie chciał widzieć tego kapusia na swoim terenie. Remus właśnie skończył przyrządzać dla Dyniogłowego trzy wykwintne kanapki „Wschód słońca”, a to gówno, które morduje z zimną krwią, siedziało prawdopodobnie w swojej furgonetce, obserwowało okolicę i czekało, kiedy Remus poda Blondiemu filiżankę kawy. Remus także czekał za kontuarem. Zajął się czyszczeniem grilla. Zrobił więcej kawy i zaczął czytać „Observera”.
Brazil zajął miejsce przy barze i zaczął przeglądać oprawione w laminat, wypisane ręcznie zatłuszczone menu z dość przystępnymi cenami. Czuł, że ludzie w barze przyglądają mu się z wyraźną wrogością. Uśmiechnął się do nich miło, jakby znajdował się w Naleśnikowym Domu Ciotki Sarah, co zbiło ich nieco z pantałyku. Andy nie zamierzał rezygnować ze swojej misji. Nagle zadzwonił jego pager. Wszyscy wokół to usłyszeli i Brazil złapał aparat tak gwałtownie, jakby urządzenie zamierzało go pokąsać. Rozpoznał numer telefonu i bardzo się zdziwił. Rozejrzał się dookoła i uznał, że w towarzystwie, w jakim się znajdował, nie należało wyciągać telefonu komórkowego i dzwonić do biura burmistrza.
Właśnie zamierzał wyjść, ale zmienił zdanie, gdy drzwi się otworzyły i zadźwięczał przymocowany do nich dzwoneczek. Do baru weszła młoda prostytutka i Andy poczuł nagle, że krew zaczyna szybciej krążyć mu w żyłach. Nie potrafiłby powiedzieć, co go zafascynowało w tej dziewczynie. Po prostu nie mógł oderwać od niej oczu, czując jednocześnie wielką litość i równie dojmujący lęk. Miała na sobie wysoko wycięte dżinsowe szorty, sandały na gumowych podeszwach i kusy podkoszulek bez rękawów z wizerunkiem Grateful Dead. Gdy szła, jej piersi kołysały się rytmicznie. Zajęła miejsce na wprost Brazila i bezczelnie utkwiła w nim wzrok, odrzucając do tyłu pasmo tłustych blond włosów.
Remus przyniósł jej kawę, zanim jeszcze wzięła do ręki menu. Dziewczyna z trudem czytała ręcznie wypisaną kartę dań, a słowa jej się plątały, niczym żyłka wędki na brzegu jeziora Algae, jak bogaci mieszkańcy Davidson nazywali staw przy zbiegu ulic Griffith i Main, dokąd ojciec zabrał ją kilka razy na ryby. Była wtedy jeszcze dzieckiem, a matka pracowała jako pomoc domowa w Best Western. Ojciec był kierowcą ciężarówki w firmie Southeastern i dużo czasu spędzał w trasach. Gdy wracał z długiej podróży, matki często nie było w domu.
Cravon Jones wyobrażał sobie, że wszystkie trzy córki należały do niego, a to, jak miał ochotę wyrażać im swoje uczucie, było tylko i wyłącznie jego sprawą i jego prawem. Bez wątpienia największą słabość czuł do Addie, która odziedziczyła imię po jego teściowej, szczerze przezeń znienawidzonej. Od urodzenia Addie była śliczna i miała złociste blond włosy. Urocza dziewczynka, która uwielbiała tulić się do tatusia, w przeciwieństwie do jej matki. Pani Jones miała już dość powrotów do domu, w którym czekał na nią pijany, odpychający i cuchnący facet, próbujący się do niej dobierać, a kiedy mu się sprzeciwiała, raz nawet złamał jej nos i szczękę. Tylko córki, co zrozumiałe, lgnęły do niego bez lęku.
Kiedy Addie skończyła jedenaście lat, ojciec pewnego dnia wślizgnął się do jej łóżka. Śmierdział kwaśnym potem i alkoholem, gdy przyciskał do niej swój twardy członek, a następnie wniknął w nią, aż na prześcieradle pojawiła się krew, a w oczach dziewczynki łzy. Siostry Addie były wówczas w tym samym pokoju i wszystko słyszały. Żadna z nich nie wspomniała jednak o tym, co się zdarzyło, ani nie potwierdziła, że zdarzyło się naprawdę, a pani Jones mogła udawać, że o niczym nie wie. Ale wiedziała cholernie dobrze i Addie czytała to w oczach matki, która coraz więcej piła i coraz mniej się nią interesowała. To trwało do czasu, aż Addie skończyła czternaście lat i pewnej nocy uciekła z domu, gdy pani Jones była w pracy, a tatuś gdzieś w trasie. Addie dotarła aż do Winston-Salem, a tu spotkała swojego pierwszego faceta, który się nią zaopiekował.
Od tamtej pory było ich wielu. Dawali jej kokainę i heroinę, papierosy, smażone kurczaki, wszystko, co tylko chciała. Miała dwadzieścia trzy lata, gdy kilka miesięcy temu wysiadła z autobusu Greyhound w Charlotte. Co prawda, Addie niewiele z tego pamiętała. Ostatnią rzeczą, jaka utkwiła jej w pamięci jeszcze z Atlanty, to wspomnienie, jak szczytowała z jakimś bogatym klientem, który jechał leksusem i zgodził się zapłacić ekstra dwadzieścia dolarów, aby móc się wy szczać na jej twarz. Potrafiła dużo znieść pod warunkiem, że była przymulona, a jedyną drogą prowadzącą do tego błogiego stanu spokoju były narkotyki. Sea, jej ostatni facet, zbił ją pewnej nocy wieszakiem na ubranie, ponieważ dostała drgawek i nie mogła zarabiać pieniędzy. Wtedy po raz kolejny w swoim życiu uciekła. Wybrała Charlotte, ponieważ wiedziała, gdzie znajduje się to miasto i akurat starczyło jej na bilet, który kupiła za pieniądze ukradzione z torebki pewnej starszej pani.
Addie Jones, którą tak rzadko nazywano jej prawdziwym imieniem, że prawie o nim zapomniała, miała ze sobą kradzioną torbę brezentową z napisem „Atlanta Braves”. W środku było trochę rzeczy, więc ręce bolały ją od dźwigania, gdy szła wzdłuż West Trade, zbliżając się do Presto Grill, naprzeciwko parkingu, gdzie w swojej furgonetce siedział Dyniogłowy i polował. Większość jego najlepszych zdobyczy wysiadała z autobusów. Sami życiowi nieudacznicy, ślepym trafem wyrzuceni na brzeg, a ich historie były do siebie bardzo podobne. Dyniogłowy wiedział o tym doskonale, bo sam jakiś czas temu wysiadł z takiego autobusu.
Piętnaście minut później Addie była już w jego granatowej furgonetce, a Dyniogłowy miał pewność, że tym razem znalazł kogoś naprawdę interesującego. Potrzebował takiej dziewczyny nie tylko dla siebie. Był pewien, że okoliczni klienci nieźle zapłacą za jej sprężyste ciało, płonące oczy i namiętne usta. Ochrzcił swoją nową zdobycz ksywką Cykuta i oboje rozpoczęli przejmowanie kontroli nad okolicą. Inni alfonsi początkowo zareagowali na to dość gwałtownie. Potem rozpoczęły się morderstwa i wszędzie zaroiło się od glin. Pojawiły się opowieści o dziwnej amunicji, pomarańczowych malowankach i jeszcze coś o pająku. Wszyscy się przerazili.
– Co będzie? – zapytał Remus Cykutę, która paliła papierosa, gapiąc się na ulicę.
– Może być bekon – powiedziała z akcentem, który nie brzmiał ani jak biały, ani nawet jak amerykański.
W trakcie wieloletniej praktyki Remus zauważył pewną prawidłowość. Dziwki zwykle przejmowały akcent i gestykulację swoich alfonsów. Czarne prostytutki mówiły jak białe, a białe jak czarne, biali żigolacy chodzili jak koszykarze z NBA, a czarni stąpali dumnie jak John Wayne. Remus zdążył się już do tego przyzwyczaić. Przygotowywał potrawy i popalał dżointy, żył i dawał żyć innym. Nie chciał żadnych problemów, a Cykuta niepokoiła go jak sopel lodu sterczący zbyt blisko oka. Uśmiechała się szyderczo, jakby drwiła z niego. Remus domyślał się, że morderstwo z zimną krwią to dla niej świetna zabawa, nawet gdyby on miał być ofiarą.
Brazil siedział jakiś czas przy barze, obserwując klientelę spelunki. Bębnił palcami po plastikowym menu, a blat jego stolika wciąż pozostawał pusty, bo nikt nie kwapił się, aby go obsłużyć. Obserwował młodą prostytutkę, która właśnie kończyła śniadanie. Rzuciła na stolik trochę drobnych i wyszła. Andy odprowadził ją wzrokiem do drzwi. Strasznie go korciło, aby zamienić z nią kilka słów, ale miał pietra. Kiedy dzwonek u drzwi zamilkł, także wstał od stolika. Zapomniał, że nic nie zamówił, i zostawił na stoliku napiwek. Wyszedł z baru, wyjął notes, rozejrzał się w lewo i w prawo, przeszedł jedną przecznicę, bacznie przyglądając się parkingowi przy Fifth Street, ale dziewczyny nigdzie nie było. Rozczarowany, postanowił pokręcić się jeszcze trochę po okolicy.
Obok niego wolno przejechała czarna furgonetka z przyciemnionymi szybami, lecz nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, zbyt zajęty rozmyślaniem, jak otworzyć sejf, do którego z całą pewnością znał kombinację liczb, lecz jeszcze nie mógł się tam dostać.
Mungo przyglądał się Blondiemu przez przednią szybę i czuł, że problem robi się coraz poważniejszy.
Obserwował powolny, wręcz ospały krok młodzieńca, który co chwila się zatrzymywał, obserwował przechodzących ludzi i robił jakieś notatki. Zainteresowanie tajniaka podskoczyło gwałtownie, gdy Blondie zbliżył się do Sheny, jednej z najstarszych kurew w okolicy.
Siedziała na frontowych schodach zrujnowanego, drewnianego domu i popijała colę, usiłując zapomnieć o minionej nocy i przygotować się do kolejnej. Blondie podszedł do niej, jakby znali się od lat. Coś jej powiedział. Wzruszyła ramionami, machnęła ręką, a potem zaczęła się od niego opędzać jak od komara, przysiadającego na jej nodze. No, no, pomyślał Mungo. Ten chłoptaś-wabik, który przeniósł się już do kolejnego ulicznego stanowiska, to najwyraźniej ktoś, kim powinien się bliżej zainteresować. Prawdopodobnie szukał klientów na narkotyki, oferował im towar, być może proponował także wyrafinowane usługi seksualne i czerpał z tego zyski.
Mungo miał pewność, że jeśli pogrzebałby głębiej, mogłoby się okazać, że Blondie jest ogniwem całego łańcucha handlu narkotykami, być może sterowanego z Nowego Jorku. A kto wie, czy to nie miało związku z morderstwami Czarnej Wdowy. Mungo wyciągnął kamerę wideo i nakręcił kilka ujęć z tą najładniejszą i najlepiej ostrzyżoną męską prostytutką, jaką udało mu się do tej pory spotkać, oczywiście nie licząc tych na filmach. Potem szybko ruszył w stronę departamentu policji.
Virginia całą noc nie zmrużyła oka. Robiła, co mogła, aby Niles przestał się kręcić i mruczeć. Zrzucała go z łóżka tyle razy, że aż zdrętwiały jej ramiona. Próbowała z nim rozmawiać jak z kimś dorosłym i przekonać go, że jest potwornie zmęczona i musi się zdrzemnąć. Potem krzyczała na niego, groziła, aż wreszcie wyrzuciła kota z sypialni i zamknęła za nim drzwi. Rano wbiegła do kuchni, porządnie już spóźniona do pracy, a Niles wyglądał na wypoczętego i radośnie posapywał, siedząc na swoim ulubionym parapecie. Dzień nie zaczął się zbyt dobrze. Kiedy Mungo wkroczył do pokoju konferencyjnego w trakcie odprawy z oddziałem Phantom Force, Virginia spojrzała na niego z naganą w oczach.
– Mamy spotkanie – poinformowała detektywa.
– A ja mam coś, co chcielibyście zobaczyć. – Z dumą trzymał przed sobą taśmę wideo. – To z pewnością naganiacz, a może i ktoś więcej, może to nawet nasz morderca lub przynajmniej ktoś z nim powiązany. – Wywiadowca ciężko sapał i wyglądał tak, jakby przejechał wiele kilometrów na rowerze.
Komendantka ciągle rozmawiała przez telefon i Virginia włączyła radio, aby się z nią skontaktować. Poprosiła szefową, aby do niej oddzwoniła.
– Nie chciałabym rozbudzać twoich nadziei – powiedziała chwilę później. – Ale to brzmi bardzo obiecująco.
– Opisz mi go – poprosiła Judy.
– Biały mężczyzna, wzrost około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów, waga sześćdziesiąt pięć kilogramów, blondyn, obcisłe, czarne dżinsy, obcisła, czarna koszulka typu polo, buty firmy Nike. Włóczy się w okolicy Trade i Fifth, przygląda się samochodom, rozmawia z prostytutkami. Prawdopodobnie poszedł do Presto, aby pogadać o narkotykach i lokalnych źródłach. Poza tym – mówiła dalej Virginia – pamiętasz Cykutę, znaną też jako Addie Jones?
– Oczywiście – potwierdziła jej szefowa, chociaż nie miała pojęcia, o kogo chodzi.
– Byli razem w Cadillac Grill, spędzili tam sporo czasu. Potem ona wyszła pierwsza, a on zaraz po niej. W tym miejscu się rozstali i każde wróciło do swojej roboty.
– Gdzie jest taśma wideo? – zapytała komendantka.
– U mnie.
– Oglądałaś ją już?
– Mungo poszedł po specjalny odtwarzacz do VHS i zaraz będzie można ją obejrzeć.
– Przyjdźcie do mnie – poprosiła Judy. – Zobaczymy, co to.