Virginia świadomie przejechała zjazd Sunset East. Nie zamierzała jeszcze zajmować się samochodem Brazila. Dochodził kwadrans po jedenastej i większość ludzi siedziała w kościołach, modląc się, aby pastor jak najszybciej zakończył mszę. Porucznik West była wyraźnie przygnębiona. Czuła się tak, jakby przytłaczał ją potworny ciężar. Nie potrafiła sobie wytłumaczyć tego stanu, chciało jej się płakać i winiła za to ów szczególny okres, który co miesiąc pojawiał się w życiu kobiety.
– Wszystko w porządku? – Brazil wyczuł jej nastrój.
– Nie wiem – powiedziała bezradnie.
– Wyglądasz na przygnębioną – zauważył.
– To naprawdę niesamowite. – Spojrzała na prędkościomierz i rozejrzała się, czy w pobliżu nie ma drogówki. – Ogarnęło mnie nagle złe samopoczucie, jakby działo się coś naprawdę strasznego.
– Mnie też się to czasami zdarza – wyznał. – Jakbym przechwycił nie wiadomo skąd jakąś informację, wiesz, co mam na myśli?
Doskonale wiedziała, ale nie rozumiała, dlaczego. Nigdy nie uważała się za podatną na przeczucia.
– W ten sposób często orientowałem się, jaki był stan mojej matki – mówił dalej Brazil. – Zanim jeszcze wszedłem do domu, już wiedziałem, że jest w kiepskiej formie.
– A teraz?
Virginia była zdziwiona tym, co się z nią działo. Uważała się za kobietę pragmatyczną i mającą wszystko pod kontrolą. Teraz zaś odbierała pozaziemskie sygnały i rozmawiała o tym z dwudziestodwuletnim dziennikarzem, z którym niedawno pieściła się w policyjnym wozie.
– Moja matka od dawna nie bywa w dobrej formie. – Jego głos był twardy. – Już dłużej nie chcę przewidywać, co się z nią dzieje.
– W porządku, pozwól, że coś ci powiem, Andy Brazilu – zaczęła Virginia, która znała życie. – Nie interesuje mnie, czy wyprowadziłeś się z domu, ale nie możesz jej wymazać z tablicy swojej egzystencji, rozumiesz? – Wyjęła papierosa. – Musisz się z tym uporać, choć to twoja matka, bo jeśli tego nie zrobisz, będziesz miał spapraną resztę życia.
– No świetnie. Już mi spaprała dwadzieścia dwa lata, a teraz okazuje się, że zniszczy mi także całą resztę! – Spojrzał przez okno.
– Jedyną osobą, która naprawdę może spaprać ci życie, jesteś ty sam. I wiesz co? – Wydmuchnęła dym z papierosa. – Jeśli chcesz znać moje zdanie, to jak dotąd cholernie dobrze radziłeś sobie z własnym życiem.
Brazil milczał, rozmyślając o Webbie, a wspomnienie tego, co zrobił reporter, podziałało na niego jak kubeł lodowatej wody.
– A tak właściwie, to dlaczego jedziemy do mojego domu? – zapytał wreszcie.
– Na twojej sekretarce było za dużo przypadków odkładanych słuchawek – wyjaśniła Virginia. – Powiesz mi coś o tym?
– Jakiś zboczeniec – mruknął.
– Kto?
– Skąd, do diabła, mam wiedzieć? – Ten temat go nudził i irytował zarazem.
– Jakiś gej?
– Mam wrażenie, że to kobieta – odpowiedział.
– Kiedy to się zaczęło? – dopytywała się Virginia.
– Nie pamiętam. – Serce mu się ścisnęło, gdy wjechali na podjazd przed domem matki i zaparkowali za starym cadillakiem. – Chyba wtedy, gdy zacząłem pracować w gazecie – dodał.
Przyjrzała mu się, zaskoczona smutkiem w jego oczach, gdy patrzył na śmietnik, który nazywał swoim domem, usiłując nie myśleć o potwornościach, jakie w sobie skrywał.
– Andy – odezwała się łagodnie – a co myśli twoja matka? Czy wie, że się wyprowadziłeś?
– Zostawiłem jej list – wyjaśnił. – Gdy się pakowałem, spała.
Virginia domyślała się już, że słowo „spała” znaczyło, że była pijana.
– Czy od tamtej pory rozmawiałeś z nią?
Brazil wysiadł. Virginia zabrała z tylnego siedzenia swój telefoniczny identyfikator i weszła za Andym do domu. Pani Brazil była w kuchni i drżącymi dłońmi rozprowadzała masło orzechowe na ryżowych krakersach. Słyszała, jak podjeżdżali, i miała czas, aby przygotować siły obronne. Nie odzywała się do żadnego z nich.
– Dzień dobry – przywitała się Virginia.
– Jak leci, mamo? – Brazil usiłował objąć matkę, ale nie miała na to ochoty i powstrzymała go, machając nożem.
Zauważył, że ktoś odkręcił gałkę w drzwiach jego pokoju. Spojrzał na Virginię i uśmiechnął się lekko.
– Zapomniałem o tobie i twoich narzędziach – powiedział.
– Przepraszam, powinnam była ją przykręcić z powrotem. – Rozejrzała się, jakby szukała śrubokręta.
– Nie przejmuj się tym.
Weszli do jego pokoju. Virginia z pewnym wahaniem zdjęła płaszcz od deszczu i zaczęła się rozglądać, jakby była tu po raz pierwszy. Krępowała ją obecność Brazila w tym intymnym zakątku jego życia, gdzie mieszkał jako chłopiec, stawał się mężczyzną i marzył. Gdy podłączała urządzenie identyfikujące do jego telefonu, poczuła, że ogarnia ją kolejna fala gorąca, a twarz oblała się czerwienią.
– To oczywiście nie zadziała, gdy będziesz miał nowy numer telefonu w swoim mieszkaniu – wyjaśniła. – Ale trzeba się dowiedzieć, kto dzwoni tutaj. – Wyprostowała się. – Czy ktoś poza twoją matką i mną wie, że się wyprowadziłeś?
– Nie – odrzekł, patrząc na nią.
Nigdy dotąd w jego pokoju nie było żadnej kobiety, oczywiście poza matką. Andy rozejrzał się, mając nadzieję, że nie zostawił niczego, co mogłoby go wprawić w zakłopotanie lub ujawnić coś, czego nie powinna wiedzieć. Virginia także się rozglądała, żadne z nich nie śpieszyło się, aby wyjść.
– Masz dużo nagród – zauważyła.
Brazil wzruszył ramionami, podchodząc do półek zastawionych sportowymi trofeami, które obecnie niewiele już dla niego znaczyły. Pokazał jej te najważniejsze i wyjaśnił, za co je otrzymał. Opowiedział o kilku najbardziej dramatycznych rozgrywkach i przez chwilę siedzieli razem na jego łóżku. Andy wspominał swoją młodość, bardzo samotną, spędzoną w otoczeniu obcych ludzi. Mówił też o ojcu, a Virginia próbowała przywołać z pamięci postać Drew Brazila, o którym słyszała jako młoda policjantka.
– Wiedziałam tylko, kto to, w zasadzie nic więcej – powiedziała. – Dopiero zaczynałam pracę, chciałam zostać sierżantem. Pamiętam, że wszystkie koleżanki uważały go za przystojnego mężczyznę. – Uśmiechnęła się. – Dużo się o tym mówiło, a także o tym, że był miłym facetem.
– Bo był miły – potwierdził Brazil. – Wydaje mi się też, że pod pewnymi względami staroświecki, ale w takich czasach żył. – Pochylił głowę. – Szalał na punkcie mojej matki. Ale ona zawsze miała inklinacje do złego. To sprawa wychowania. Nie mogła pogodzić się z jego śmiercią, ponieważ utraciła jedyną osobę, która kochała ją do szaleństwa i troszczyła się o nią.
– Nie sądzisz, że go kochała?
Virginia rozmawiała z nim, mając jednocześnie świadomość, jak blisko siebie siedzą na łóżku. Na szczęście drzwi były uchylone, a klamka wyjęta.
– Moja matka nie potrafi nikogo kochać, nawet samej siebie.
Brazil patrzył na nią, cały czas czuła na sobie jego gorący wzrok. Na zewnątrz deszcz się wzmagał, a grzmoty i błyskawice toczyły ze sobą walkę. Odwzajemniła spojrzenie, zastanawiając się jednocześnie, czy ten chłopak straci swój wdzięk, gdy się zestarzeje. Była pewna, że tak właśnie się stanie. Wstała.
– Rano zadzwoń od razu do firmy telefonicznej – poradziła mu. – Powiedz, że chciałbyś mieć identyfikację numerów. To małe urządzenie niewiele ci pomoże, jeśli nie zamówisz takiej usługi, rozumiesz?
Patrzył na nią jeszcze chwilę w milczeniu.
– Ile to kosztuje? – chciał wiedzieć.
– Dasz radę. Ktoś z gazety cię podrywa? – zapytała, podchodząc do drzwi.
– Axel i parę kobiet. – Wzruszył ramionami. – Nie bardzo się orientuję, nie zwracam na to uwagi.
– Czy ktoś może wejść do twojego komputera? – pytała dalej, a za oknem znowu zagrzmiało.
– Nie mam pojęcia, jak by to było możliwe.
Virginia spojrzała na jego komputer.
– Przeniosę go do swojego mieszkania. Na razie nie miałem czasu.
– Może powinieneś następny tekst napisać na nim – zaproponowała.
Brazil znowu jej się przyglądał. Oparł się na łóżku, z rękami pod głową.
– To nic nie da – powiedział. – Tak czy inaczej muszę go potem przenieść do komputera w gazecie.
– A jeśli zmieniłbyś hasło? – Włożyła ręce do kieszeni i oparła się o ścianę.
– Już to zrobiliśmy.
Za oknem rozjarzyła się kolejna błyskawica, a wiatr szarpał konarami drzew.
– My? – zdziwiła się Virginia.
Brenda Bond siedziała przy klawiaturze centralnego komputera, pracując w niedzielę, bo niby co innego mogłaby robić? Zycie nie oferowało jej zbyt wiele atrakcji. Miała na nosie okulary w drogich, czarnych oprawkach firmy Modo, które kupiła, ponieważ Tommy Axel świetnie w takich wyglądał. Naśladowała go także w innych sprawach, bo krytyk muzyczny przypominał jej Matta Dillona i był naprawdę fajny. Brenda Bond, analityczka systemów, przeglądała kilometry wydruków i wcale nie czuła się zadowolona z tego, co tam znalazła.
Główny schemat skomputeryzowanego systemu pocztowego gazety powinien zostać zmieniony. Brenda chciała, aby był prosty i przejrzysty, ale miała już dość przekonywania o tym Panesy i pokazywania mu różnych rozwiązań, na które nawet nie raczył rzucić okiem. Głównym jej argumentem było to, że kiedy użytkownik wysyła pocztę do UA, ten przekazuje ją następnie do lokalnego MTA, MTA wysyła wiadomość do następnego MTA, a ten do następnego MTA i tak dalej, aż poczta dotrze do ostatniego MTA w systemie docelowym. Używając Magie Makera, Brenda Bond zobrazowała to wszystko za pomocą żywych kolorów, dodając strzałki i kreski, które ukazywały możliwe połączenia komunikacyjne.
Przemyślenia Brendy zaczynały się krystalizować. Przerwała na chwilę pracę i nagle ze zdumieniem zobaczyła, że do pokoju wchodzi Virginia West w służbowym mundurze. Był kwadrans po trzeciej. Szefowa dochodzeniówki od razu wyczuła, że Brenda jest tchórzliwym, małym robakiem, kobietą w średnim wieku, pasującą jak ulał do charakterystyki osób podkładających ogień, wysyłających pocztą bomby i nękających innych listami z pogróżkami i obrzydliwymi, anonimowymi telefonami. Virginia przysunęła sobie krzesło, odwróciła je tyłem i usiadła okrakiem, składając ręce na oparciu, jak to robią mężczyźni.
– Wiesz, to ciekawe – powiedziała. – Większość ludzi sądzi, że jeśli używają telefonów komórkowych, to nie można sprawdzić, kto dzwonił. Nie wiedzą, że sygnały wracają do wieży. A wieże obsługują sektory nie większe niż dwa i pół kilometra kwadratowego.
Brenda zaczęła drżeć, blef zadziałał.
– Pewien młody dziennikarz dostaje obsceniczne telefony – mówiła dalej policjantka – i zgadnij, co się okazało? – Przerwała celowo. – Sygnały pochodzą z sektora, w którym mieszkasz, panno Bond.
– Ja, ja, ja… – wymamrotała Brenda, a przed jej oczami zamajaczyła więzienna cela.
– Ale bardziej niepokoją mnie włamania do jego komputera. – Głos Virginii stał się ostrzejszy, poruszyła się na krześle. – To jest przestępstwo. Podobnie jak przekazywanie jego tekstów do Kanału Trzeciego. Możesz to sobie wyobrazić? To tak, jakby ktoś ukradł twoje programy i sprzedał je konkurencji.
– Nie! – zawołała analityczka. – Nie! Nigdy niczego nie sprzedawałam!
– A więc po prostu dawałaś jego materiały Webbowi.
– Nie! – Brenda wpadła w panikę. – Nigdy nawet z nim nie rozmawiałam. Ja tylko pomagałam policji.
Virginia przez chwilę milczała. Nie spodziewała się tego.
– Komu z policji pomagałaś? – zapytała w końcu.
– Prosiła mnie o to Jeannie Goode. – Brenda przyznała się od razu, gdyż miała niezłego pietra. – Powiedziała, że to część tajnej operacji policyjnej.
Krzesło zaskrzypiało, gdy Virginia wstała. To wówczas, telefonując do szefowej, dowiedziała się o śmierci Setha i zrobiło jej się niedobrze.
– Mój Boże – powiedziała do Jude’a, który odebrał telefon. – Nie wiedziałam. Przepraszam, że przeszkadzam w takiej chwili. Mogę w czymś pomóc?
Komendantka wzięła słuchawkę z rąk syna.
– Jude, pozwól mi – uśmiechnęła się słabo i pogładziła go po ramieniu. – Virginia?
Jeannie Goode oglądała na kasecie „Prawdziwe kłamstwa”. Odpoczywała na kanapie, czekając na telefon od Webba. Płonął gazowy kominek, w mieszkaniu była włączona klimatyzacja. Webb obiecał, że wpadnie do niej przed wiadomościami o szóstej i jej podniecenie rosło. Jeśli nie przyjdzie w ciągu kilku minut, nie będzie czasu na nic. Gdy zadzwonił telefon, podniosła słuchawkę tak szybko, jakby od tego zależało życie osoby na drugiej stronie linii, kimkolwiek była. Jeannie Goode nie spodziewała się telefonu od komendantki. Nie spodziewała się, że ta przygnębionym głosem powie jej o śmierci swojego męża i poleci stawić się w swoim gabinecie punktualnie o czwartej trzydzieści. Pełna energii i niemal w euforii zerwała się z kanapy. To mogło znaczyć tylko jedno: szefowa zamierza wziąć długi urlop, aby uporządkować swoje sprawy, i chce, aby Goode ją zastępowała.
Judy Hammer miała wszakże zupełnie inne plany w stosunku do swojej drugiej zastępczyni. Chociaż ludzie wokół niej nie mogli zrozumieć, jak w takiej sytuacji mogła myśleć o pracy, tak naprawdę nie było nic bardziej terapeutycznego. Umysł Judy pracował sprawnie. Kiedy się obudziła, w jej żyłach płonął błękitny ogień złości, i czuła, że mogłaby spalić kogoś tylko spojrzeniem. Założyła połyskliwie szare bawełniane spodnie i blezer, szarą jedwabną bluzkę i perły. Uczesała się i spryskała nadgarstki odrobiną wody Hermes.
Potem wsiadła do granatowego służbowego samochodu i włączyła wycieraczki, aby usunąć liście, strącone przez deszcz. „Wyjechała tyłem z podjazdu i skręciła w Pine Street. Słońce zaczynało się właśnie przedzierać przez powłokę postrzępionych chmur. Judy poczuła, że coś ściska ją w gardle, z trudem przełykała ślinę. Do oczu napłynęły jej łzy. Zamrugała powiekami i zrobiła głęboki oddech, patrząc na swoją ulicę i otaczający świat, po raz pierwszy bez niego. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak samo, lecz ona dostrzegała różnicę. O, tak. Jadąc, miarowo wdychała powietrze, serce miała obolałe, ale krew burzyła jej się z gniewu. Z pewnością Jeannie Goode nie mogła wybrać gorszego momentu, aby dać się przyłapać na tak karygodnym uczynku.
Jeannie Goode zaś była pewna siebie, przekonana o własnej wartości i nie widziała najmniejszego powodu, aby włożyć mundur lub przynajmniej kostium, okazując tym szacunek i współczucie szefowej w trudnych dla niej chwilach. Zamiast tego pojechała do centrum w szortach koloru khaki i podkoszulku, noszonych przez cały dzień, kiedy oczekiwała na Webba, który w tym czasie ciężko pracował w ogrodzie, pilnowany przez żonę, wykazującą ostatnio większe zainteresowanie tym, co robił jej mąż. Jeannie zaparkowała miatę na swoim miejscu i była bardziej niż zwykle nieprzyjemna dla wszystkich ludzi spotkanych w windzie, jadąc na trzecie piętro, gdzie znajdował się jej gabinet, sąsiadujący z tym, który już wkrótce miał należeć do niej.
Zatrzasnęła za sobą drzwi i wykonała rutynowy telefon do Webba. Zwykle odkładała słuchawkę, gdy odebrał ktoś inny. Korzystała z dobrodziejstw linii policyjnej, która miksowała sygnały, czyniąc bezużytecznym jakikolwiek telefoniczny identyfikator numerów. Właśnie przerwała połączenie, słysząc po drugiej stronie głos żony reportera, gdy drzwi do jej pokoju otworzyły się gwałtownie. Do środka weszła komendantka. Pierwszą reakcją Jeannie była myśl, że jej szefowa doskonale wygląda w szarościach. Drugim i ostatnim spostrzeżeniem zaś to, że Judy Hammer nie wyglądała na pogrążoną w żałobie wdowę, gdy szybkim i zdecydowanym krokiem podeszła do biurka i wzięła do ręki mosiężną tabliczkę z nazwiskiem Goode.
– Jesteś zwolniona – powiedziała głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Proszę zwrócić odznakę i broń. Od razu zajmij się porządkowaniem biurka. Pomogę ci.
Po czym wyrzuciła mosiężną tabliczkę do kosza na śmieci, odwróciła się i wyszła z pokoju. Szła jak burza korytarzami departamentu policji, ale grzecznie odpowiadała na ukłony i saluty mijających ją podwładnych. Przez radio podano już wiadomość o śmierci jej męża i wszyscy pracownicy komendy policji w Charlotte bardzo współczuli swojej szefowej, którą darzyli teraz jeszcze większym szacunkiem. Mimo tragedii, jaka ją spotkała, zjawiła się tutaj, do cholery, i nie zawiodła ich. Kiedy jeden z sierżantów zobaczył, jak Jeannie Goode chyłkiem wsiada do swojego samochodu, objuczona torbami i pudłami, w których mieścił się cały jej dobytek, w rejonach Adam, Baker, Charlie i Davis nie było końca radości, podobnie jak wśród detektywów i jednostek pomocniczych. Także na parkingach i w komisariatach policjanci gratulowali sobie i cieszyli się z tej wiadomości. Oficer dyżurny zaś dla uczczenia tak radosnego faktu zapalił cygaro w pomieszczeniu, gdzie obowiązywał całkowity zakaz palenia.
Brazil otrzymał wiadomość na pager, gdy na parkingu zmieniał olej w samochodzie. Wsiadł do wozu i zatelefonował do Virginii do domu.
– Brenda Bond nie będzie cię już więcej niepokoić – Virginia starała się nie okazywać emocji, ale była z siebie bardzo zadowolona. – A Jeannie Goode nie będzie już więcej z pomocą tej łachudry wyciągać twoich materiałów i przekazywać ich Webbowi.
– Nie żartuj! – Był zaskoczony i uradowany.
– Nic podobnego. Zrobione. Szefowa wylała Goode, a Brenda Bond jest niemal sparaliżowana.
– To ona do mnie dzwoniła?
Wydawało mu się to kompletnie absurdalne. – Tak.
Brazil był nieco rozczarowany, że to nie ktoś bardziej atrakcyjny miał hopla na jego punkcie. Virginia wyczuła, o czym myślał.
– Chyba nie podchodzisz do tego w odpowiedni sposób.
– Do czego, mianowicie?
– Andy, cały czas mam do czynienia z takimi sprawami. Uwierz mi, nie ma najmniejszego znaczenia, kto to robi, mężczyzna czy kobieta, chyba tylko tyle, że kobiety zwykle nie ujawniają się swoim ofiarom, co jest dużym plusem – wyjaśniała. – W tych sprawach nie chodzi o seks czy atrakcyjność w normalnym sensie tych pojęć. Chodzi o kontrolę i władzę, o chęć poniżenia. Tak naprawdę to forma gwałtu.
– Wiem o tym – odrzekł.
Jednak mimo wszystko wolałby, aby jego słowna uwodzicielka była bardziej atrakcyjna. Zastanawiał się, czy przypadkiem to nie w nim tkwiła przyczyna, że przyciągał ludzi takich jak tamten facet na stacji benzynowej, a teraz Brenda Bond. Tylko dlaczego? Czyżby wysyłał sygnały, które pozwalały im sądzić, że uda się go do czegoś zachęcić? Mógłby się założyć, że nikt nie próbował czegoś takiego z porucznik West lub komendant Hammer.
– Muszę kończyć – powiedziała Virginia, zostawiając Andy’ego rozczarowanego i poirytowanego.
Wrócił więc do wymiany oleju. Bardzo się śpieszył, gdyż do głowy przyszedł mu pewien pomysł.
Virginia także wpadła na pewien pomysł. Zadzwoniła do Rainesa, co było zdecydowanie nienormalną i zaskakującą decyzją. Nigdy sama do niego nie telefonowała, podobnie jak do nikogo innego, z wyjątkiem Brazila. Wszyscy znajomi wiedzieli o tym i akceptowali jej dziwactwo. Raines tej nocy nie pracował i właśnie zamierzał obejrzeć nową kasetę wideo ze sportowymi wpadkami, którą dostał na weekend, Virginia zaś miała ochotę na pizzę. Ustalili, że łatwo pogodzą te przyjemności i sanitariusz ruszył w stronę jej domu swoją przerobioną, czarną corvettą stingay, z tłumikami i przyciemnioną szybą. Virginia zwykle słyszała, kiedy podjeżdżał.
Brazil pomyślał, że mógłby podziękować jej za pomoc w rozwiązaniu jego życiowych problemów. Wyobraził sobie, jak świętują przezwyciężenie kryzysu, dlaczego by nie? To wielki dzień dla obojga. Uwolniła go od Brendy Bond i Webba, cały departament policji zaś pozbył się Jeannie Goode. Andy pośpieszył do najbliższego Hop-In i wybrał butelkę najlepszego wina, jakie tam znalazł, wytrawne Creek Vineyard 1992 Fume Blanc, za całe dziewięć dolarów i czterdzieści dziewięć centów.
Będzie zaskoczona i zadowolona, kto wie, czy nie pozwoli mu nawet pobawić się z Nilesem. Może Brazil będzie mógł spędzić z nią trochę więcej czasu i dowiedzieć się o niej czegoś jeszcze. Może zaprosi go na telewizję albo posłuchają razem muzyki, popijając wino w jej salonie, rozmawiając i opowiadając sobie o swojej młodości i marzeniach.
Jechał w kierunku Dilworth pełen radości, że jego problemy wreszcie się rozwiązały i zdobył tak wspaniałą przyjaciółkę jak Virginia West. Myślał też o swojej matce, zastanawiając się, jak sobie radzi, zadowolony, że już więcej nie będzie go zadręczać.
W salonie Virginii światła były zgaszone, grał telewizor. Oboje siedzieli na kanapie, jedząc pizzę z Pizza Hut. Raines rozpierał się na poduszce, popijał piwo i przeglądał nową kasetę. Bez wątpienia była najlepsza ze wszystkich, jakie do tej pory widział, i wolałby, aby Virginia pozwoliła mu ją spokojnie obejrzeć. Ale przytulała się do niego, całowała, pieściła, przesuwała palcami po jego gęstych, kręconych, czarnych włosach. Zaczynała już działać mu na nerwy i generalnie zachowywała się jak ktoś bez charakteru.
– Do cholery, co w ciebie wstąpiło? – zapytał zniecierpliwiony. Usiłował dojrzeć coś na ekranie ponad jej głową, bawiąc się włosami Virginii z entuzjazmem podobnym do tego, z jakim Niles ugniatał koc na łóżku. – Tak! Tak! Co za palant! Zwal tę tablicę! O cholera! Nieee! Spójrz na to! Chryste! Prosto w słupek! Boże, człowieku! – Usiadł z powrotem na kanapie.
Przez następne pięć minut był hokej na lodzie. Bramkarz trzymał kij między nogami. Krążek odbił się rykoszetem od dwóch masek osłaniających twarze zawodników i uderzył sędziego prosto w usta. Denny szalał z radości. Niczego tak bardzo nie lubił jak sportu i uszkodzeń ciała, zwłaszcza gdy jedno wiązało się z drugim. Przy każdym wypadku wyobrażał sobie, jak biegnie na ratunek poszkodowanym ze swoją walizeczką i noszami. Virginia zaczęła odpinać guziki bluzki i nagle rzuciła się na niego, wpijając mu się w usta. Raines odstawił pizzę.
– Znowu hormony?
Nigdy dotąd nie widział jej w takim stanie.
– Nie wiem.
Gorączkowo porozpinała pozostałe guziki.
Na kanapie sprawy przybrały poważny obrót, podczas gdy Niles przebywał w swoim ulubionym miejscu nad zlewem. Nie był wielbicielem Opony, jak nazywał Rainesa od czasu, gdy zauważył w koszu na śmieci gazety z ogłoszeniami na ten temat. Opona bardzo głośno się zachowywał i nigdy nie był dla niego miły. Kilka razy zrzucił go nawet z kanapy.
Niles wpatrywał się w swojego uwielbianego, smutnego króla. Pomogę ci. Nie bój się. Moja pani wie o pieniądzach i pralce. Jest bardzo potężna i potrafi obronić ciebie i Usbeeceenów. Kot podrapał się za uchem, słysząc nadjeżdżający samochód. Tym razem był to miły, warkoczący dźwięk, który natychmiast rozpoznał. To Pianista, ten miły facet, który drapał go po grzbiecie, po brzuszku i za uszami, jakby przebierał palcami po klawiaturze, aż Niles przewrócił się z rozkoszy na grzbiet. Ucieszył się, słysząc, że Pianista zatrzymał samochód przed ich domem, tam gdzie parkował już wcześniej, kiedy tu wpadał od czasu do czasu dla takiej czy innej przyczyny.
Gdy rozległ się dzwonek u drzwi, znajdowali się w bardzo niewygodnej pozycji na kanapie. Do tego czasu Denny skupił się już całkowicie na tym, co robił, i wydawał się bardzo bliski zwycięstwa. W takim momencie wizyta kogoś niezapowiedzianego była absolutnie nie na miejscu. Rainesa ogarnęła wściekłość i żądza mordu, kiedy wycofał się na swój kawałek kanapy, z trudem łapiąc oddech.
– Co za cholerny intruz – wybuchnął.
– Otworzę – powiedziała Virginia.
Wstała, poprawiła ubranie i zapinając guziki ruszyła w stronę drzwi, po drodze przeczesując włosy. Dzwonek znowu zabrzęczał. Miała nadzieję, że to nie pani Grabman, sąsiadka mieszkająca dwa domy dalej. Pani Grabman była dość miłą, starszą damą, ale miała uciążliwy zwyczaj odwiedzania Virginii w każdy weekend, jeśli ta była w domu. Zwykle przynosiła warzywa ze swojego ogródka, które służyły jako pretekst, aby pogadać i ponarzekać na kogoś podejrzanego z sąsiedztwa. Virginia miała już na parapecie cały rząd dojrzewających pomidorów oraz dwie szuflady pełne okry i fasoli, a także cukinie i dynie w lodówce.
Na wszelki wypadek, ponieważ nigdy nie znalazła czasu, aby zainstalować przy drzwiach alarm antywłamaniowy, postanowiła sprawdzić, kto przyszedł.
– Kto tam?
– To ja – odpowiedział Brazil.
Stał na schodach z butelką wina, podekscytowany i pełen oczekiwań. Sądził, że stara czarna corvetta na ulicy należy do jakiegoś dzieciaka z okolicy. Nigdy nie przypuszczał, że Denny Raines mógłby poruszać się czymś innym niż ambulansem. Virginia otworzyła drzwi, a Brazil na jej widok poczuł ukłucie w sercu. Podał jej butelkę wina w brązowej, papierowej torbie.
– Pomyślałem, że moglibyśmy wypić toast za… – zaczął.
Zażenowana wzięła wino, doskonale zdając sobie sprawę, jakie wrażenie zrobiły na nim jej potargane włosy, czerwone znaki na szyi i nierówno zapięta bluzka. Uśmiech na twarzy młodego dziennikarza zamierał, w miarę jak Andy przyglądał się miejscu przestępstwa. Za plecami pani domu pojawił się Raines i z wysokości schodów spojrzał na przybyłego.
– Hej, co powiesz na sport? – Denny uśmiechnął się krzywo. – Lubię te twoje kawałki w…
Brazil pobiegł do samochodu, jakby ktoś go gonił.
– Andy! – zawołała za nim Virginia. – Andy!
Zbiegła ze schodów, gdy jego BMW odjeżdżało z piskiem opon w kierunku zachodzącego słońca.
Chwilę potem wraz z Rainesem wróciła do salonu. Zapięła równo bluzkę i nerwowo poprawiła włosy. Postawiła na stole wino, ale tak, aby nie stało w zasięgu jej wzroku, by nie musiała myśleć o tym, kto je przyniósł.
– Do cholery, jakie on ma znowu problemy? – zapytał Denny.
– Pisarz z humorami – rzuciła lekkim tonem. Raines więcej się tym nie interesował. On i Virginia mieli jeszcze wiele do zrobienia. Objął ją od tyłu, przytulił i zaczął namiętnie pieścić jej ucho językiem. Gra została jednak przerwana, gdy partnerka oswobodziła się i zostawiła go daleko za sobą, zabierając piłkę.
– Jestem zmęczona – burknęła.
Denny zmrużył oczy. Miał dość braku ducha sportowego Virginii i kartek za przewinienia.
– W porządku – powiedział, wyciągając kasetę z magnetowidu. – Chcę cię tylko o coś zapytać, Virginio. – Zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku drzwi, ale zatrzymał się jeszcze na chwilę i utkwił w niej przenikliwe spojrzenie. – Gdy zadzwoni ktoś do ciebie w trakcie posiłku, co robisz, gdy chwilę później odłożysz słuchawkę? Wracasz do jedzenia czy może także je zostawisz? Rezygnujesz, ponieważ miałaś małą przerwę?
– To zależy od tego, co jadłam – odpowiedziała ostro.
Brazil jadł kolację późno w Shark Finn’s na Old Pineville Road przy Bourbon Street. Kiedy odjechał z piskiem opon spod domu porucznik West, kręcił się trochę po okolicy, starając się opanować ogarniającą go wściekłość. Z całą pewnością nie postąpił rozsądnie, zatrzymując się przed różowymi drzwiami condominium na Fourth Ward, gdzie mieszkał Tommy Axel. Kiedy wychodził z parkingu, zauważył kilku mężczyzn, którzy przyglądali mu się z zainteresowaniem. Nie był do nich pozytywnie nastawiony, podobnie zresztą jak do krytyka.
To, co Axel potraktował jako pierwszą randkę, a Brazil uważał za rewanż, zaczęło się w Shark Finn’s Jaws Raw Bar, gdzie ozdobą sali była złapana w sieci, wielka, zasuszona tropikalna ryba z otwartym pyskiem i zdumionymi, szklanymi oczami. Gołe blaty drewnianych stołów harmonizowały z podłogą z surowych desek. Na dekorację sali składały się także portrety wyrzeźbione w skorupach kokosów, rozgwiazdy i witraże. Brazil zamówił piwo Red Stripe i zastanawiał się, czy do reszty stracił rozum, ulegając głupiemu impulsowi, który sprowadził go w tym momencie do takiego miejsca.
Axel wpatrywał się w niego płonącymi oczami, snując zuchwałe fantazje, pełen obaw, że wizja może zniknąć, jeśli chociaż na sekundę odwróci wzrok. Andy był pewien, że pozostali goście, połykający surowe ostrygi i pijący drinki, z łatwością odgadywali intencje Tommy’ego, chociaż mylili się co do jego towarzysza. Było to o tyle niefortunne, że większość tych facetów wyglądała na kierowców ciężarówek, którzy wierzyli, że ich powołaniem jest zapładnianie kobiet, noszenie broni i zabijanie pedałów.
– Często tu przychodzisz? – Zamieszał piwo w ciemnobrązowej butelce.
– Czasami. Jesteś głodny? – Axel uśmiechnął się, pokazując ładne, białe zęby.
– Tak jakby – przyznał Brazil.
Przeszli do innej sali, która niewiele się różniła od surowego w wystroju baru, poza tym że przy stolikach stały kapitańskie krzesełka, a wentylatory na suficie kręciły się tak szybko, jakby zaraz miały wystartować. Usiedli przy stoliku, na którym stały świeca i sos tabasco. Stolik się kiwał i Brazil podłożył pod jedną nogę kilka serwetek. Axel zamówił Shark Attack z dużą ilością rumu Myers i namawiał Andy’ego na rum Runnera, w którym było tyle alkoholu, że starczyłoby na wygaszenie świateł w połowie jego umysłu.
Jakby Brazil nie miał dość kłopotów, tamten zamówił dodatkowo kilka butelek dobrze schłodzonego piwa Rolling Rock. Krytyk muzyczny był pewien, że to ułatwi mu zadanie. Jego towarzysz był zupełnie niedoświadczony i należało nad nim popracować. Axel ze zdumieniem pomyślał, że ten chłopak chyba nigdy jeszcze nie był pijany. To niewiarygodne. Gdzie on się wychowywał? W klasztorze, w kościele mormońskim? Andy znowu miał na sobie obcisłe dżinsy, które pamiętały jeszcze jego szkolne lata, i sportowy podkoszulek. Tommy starał się nie myśleć o tym, co by było, gdyby udało mu się zdjąć z niego ubranie.
– Tu wszystko jest dobre – oświadczył, nie patrząc w kartę i pochylając się nad świecą. – Muszlowe placuszki, ciastka z krabami, kanapki Po-Boy. Ja zwykle biorę piwo i smażone małże.
– W porządku – powiedział Brazil do obu Axelów, siedzących na wprost niego. – Myślę, że chcesz mnie upić.
– Skądże znowu – zaprotestował Tommy, dając znak kelnerce. – Chyba rzadko ci się to zdarza.
– Owszem. A dziś rano przebiegłem dwanaście kilometrów – odrzekł Andy.
– Człowieku, żyjesz jak pod kloszem. Wygląda na to, że muszę cię trochę wyedukować.
– Nie sądzę. – Brazil miał ochotę wrócić do domu i położyć się do łóżka. – Nie czuję się najlepiej, Tommy.
Axel przekonywał go, że posiłek dobrze mu zrobi, i w pewnym sensie miał rację. Andy poczuł się lepiej, gdy zwymiotował w toalecie. Zamówił mrożoną herbatę, czekając, aż jego wewnętrzny stan całkiem się wyklaruje.
– Muszę już iść – oświadczył Axelowi, który wyraźnie zmarkotniał.
– Jeszcze nie – zaprotestował Tommy, jakby to od niego zależało.
– Ależ tak. Wychodzę – nalegał Brazil.
– Nie mieliśmy okazji pogadać.
– O czym?
– Wiesz dobrze.
– Mam zgadywać?
Andy zaczynał się niecierpliwić, cały czas krążył myślami wokół Dilworth.
– Przecież wiesz – powtórzył Axel, patrząc mu głęboko w oczy.
– Chcę, abyśmy byli przyjaciółmi, to wszystko – przekonywał go Brazil.
– Ja chcę dokładnie tego samego. – Nie mógł zaprzeczyć. – Chcę, abyśmy się dobrze poznali, a wtedy z pewnością zostaniemy przyjaciółmi.
Andy natychmiast wyczuł podtekst.
– Ty chciałbyś się ze mną zaprzyjaźnić znacznie bardziej, niż mogę ci na to pozwolić. I chcesz to zrobić już teraz. Niezależnie od tego, co mówisz, wiem, o co ci chodzi, Tommy. Nie jesteś ze mną szczery. Jeśli powiedziałbym ci teraz, że chcę iść z tobą do domu, przystałbyś na to natychmiast. – Pstryknął palcami.
– I co w tym złego? – Axelowi bardzo się ten pomysł spodobał i zastanawiał się, czy rzeczywiście byłoby to możliwe.
Widzisz. Na tym właśnie polega nieporozumienie. Tu nie chodzi o przyjaźń, tylko o pójście do łóżka – oświecił go Andy. – Nie jestem kawałem mięsa, nie nadaję się też na faceta na jedną noc.
– A kto mówił o jednej nocy? Jestem długodystansowcem – zapewnił go krytyk.
Brazil już wcześniej zauważył dwóch muskularnych i wytatuowanych kolesiów, ubranych w przybrudzone ogrodniczki, którzy popijali budweisera i najwyraźniej podsłuchiwali ich rozmowę. To nie wróżyło niczego dobrego, lecz Axel był tak przejęty nagabywaniem Andy’ego, że nie zwrócił uwagi na ich serdelkowate paluchy, bębniące po blacie stołu, ani wykałaczki w ponurych gębach, ani też porozumiewawcze spojrzenia, jakie sobie przesyłali, planując już w myślach, co zrobią z tymi dwoma pedałami, gdy tylko znajdą się na ciemnym parkingu.
– Andy, czuję do ciebie coś bardzo głębokiego – zapewniał go Axel. – Mówiąc prawdę, jestem w tobie zakochany. – Odsunął się na krześle do tyłu i dramatycznym gestem wyrzucił w górę ręce. – Tak. Wreszcie to powiedziałem. Możesz mnie nienawidzić, jeśli chcesz, i unikać mnie.
– Uch! – powiedział Rizzo, ten z tatuażem przedstawiającym kobietę o wielkim biuście, która nazywała się Tiny.
– Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza – zgodził się jego kumpel, Buzz Shifflet.
– Tommy, sądzę, że powinniśmy wykazać się inteligencją i wyjść stąd najszybciej, jak to możliwe – spokojnie, ale stanowczo zasugerował Brazil. – Popełniłem błąd i przepraszam za to, w porządku? Nie powinienem tu przychodzić i nie powinniśmy się tu spotkać. To wina mojego złego nastroju, który chciałem sobie odbić na tobie. Teraz musimy się stąd ewakuować albo już po nas.
– A więc nienawidzisz mnie. – Axel był załamany i chciał pokazać, jak bardzo został zraniony.
– Poczekaj na mnie przy stoliku. – Brazil wstał. – Przyprowadzę samochód pod drzwi, a ty szybko do niego wskoczysz. Kapujesz?
Znowu pomyślał o Virginii West i poprzednia złość wróciła.
Rozejrzał się po sali, jakby lada moment spodziewał się strzelaniny i był na nią przygotowany, chociaż znał swoje słabe strony. Towarzystwo było dość prymitywne, wszyscy pili piwo, jedli smażone ryby z keczupem i sosami. Kmiotki wyraźnie interesowały się nimi dwoma. Axel zrozumiał wreszcie, dlaczego Andy chciał pójść po samochód.
– To ja w tym czasie ureguluję rachunek – powiedział. – Jesteś moim gościem.
Brazil podejrzewał, że dwaj potężnie zbudowani faceci w ogrodniczkach wyszli na słabo oświetlony parking i zaczaili się tam na parę pedałów. O ile nie przejmował się specjalnie faktem, że błędnie ocenili jego i wybory, jakich dokonywał w życiu, to bynajmniej nie był zainteresowany, aby dostać od nich wycisk. Chwilę się zastanawiał, a potem odszukał kelnerkę, która w sali z barem wypisywała kredą na tablicy dania na kolejny dzień, paląc przy tym papierosa.
– Proszę pani – zwrócił się do niej. – Czy mogłaby mi pani pomóc? Mam pewien problem.
Dziewczyna spojrzała na niego sceptycznie i z wyraźną niechęcią. Co wieczór słyszała podobne słowa od facetów, którzy wypili zbyt dużą ilość piwa. Problem był zawsze taki sam i dość prosty do rozwiązania, gdyby tylko zdecydowała się pójść z nimi na jakieś dziesięć minut na tyły restauracji i ściągnąć spodnie.
– Jaki? – Nie przerywała pisania, ignorując palanta.
– Potrzebna mi szpilka – powiedział.
– Co? – Spojrzała na niego. – Chodzi panu o spinkę?
– Nie, proszę pani. Szpilkę albo igłę i coś, czym mogę ją wysterylizować.
– Po co to panu? – Zmarszczyła brwi i otworzyła grubą plastikową kosmetyczkę.
– Drzazga.
– Aha! – Zrozumiała wreszcie. – Mnie też się to zdarza. Pełno tu tego. Proszę, kochany.
Znalazła mały zestaw do szycia w przezroczystym, plastikowym pudełeczku, wzięty z hotelu, do którego zaprosił ją pewien bogaty facet. Wyjęła jedną igłę i podała gościowi razem z buteleczką zmywacza do paznokci. Brazil zanurzył igłę w acetonie i wyszedł z knajpy. Był pewien, że osiłki czekają gdzieś w pobliżu. Rzeczywiście, gdy tylko go zobaczyli, ruszyli w jego kierunku. Andy błyskawicznie nakłuł igłą najpierw lewy palec wskazujący, potem prawy i na koniec kciuk. Wycisnął tyle krwi, ile się tylko dało i rozsmarował ją sobie po twarzy, a potem zasłonił się dłońmi i zaczął udawać, że się zatacza.
– Och, Boże – mamrotał, potykając się na schodach. – Chryste. – Oparł się o balustradę przed wejściem do restauracji, jęcząc i zakrywając pomazaną krwią twarz.
– Cholera. – Rizzo podszedł bliżej, kompletnie zaskoczony. – Co, do kurwy nędzy, ci się stało?
– Mój kuzyn tam został – powiedział słabym głosem Brazil.
– Masz na myśli tę ciotę, z którą siedziałeś? – zapytał Shifflet.
Andy pokiwał głową.
– Tak, chłopie. Ten skurczysyn ma AIDS i pochlapał mnie swoją krwią. Rozumiesz? Och, Boże. – Zataczając się, zszedł stopień niżej. Shifflet i Rizzo odsunęli się z drogi. – Dostała mi się do oczu i do ust! Wiecie, co to znaczy! Gdzie tu jest najbliższy szpital? Muszę się dostać do szpitala! Możecie mnie tam zawieźć, proszę?
Zachwiał się i niemal na nich upadł. Shifflet i Rizzo, nie oglądając się do tyłu, uciekli na parking i wskoczyli do swojego nissana o potężnych oponach, które bez trudu miażdżyły kamienie.