6

Kiedy Cassie otworzyła drzwi, zobaczyła najpiękniejszą kobietę świata. Na początku mogła się tylko wpatrywać w jej długie błyszczące włosy i jasnozielone oczy; kobieta miała na sobie koszulę barwy melona casaba, kaszmirowy beret i olbrzymi szal, zamotany wokół bioder.

– Możesz w to uwierzyć, Cass? – odezwała się cienkim, piskliwym głosem, nie pasującym zupełnie do jej wyglądu. Wyminęła Cassie, trzymając się lewą ręką za prawą, jakby było to coś, czego chętnie by się pozbyła.

Prawą rękę kobiety od nadgarstka do łokcia okrywał czarny gips.

– Powiedz mi – pisnęła – co mam zrobić z cloroksem?

– Z cloroksem? – mruknęła Cassie, wchodząc po schodach do kuchni za nieznajomą, która otworzyła lodówkę i nalała sobie soku do szklanki.

– Co się dzieje? – prychnęła kobieta. – Alex znowu nie dał ci przez pół nocy spać, bo gadał o sobie?

Dłonie Cassie obronnie zwinęły się w pięści. Nie miała pojęcia, kim jest ta kobieta, za to Alex okazał niewiarygodną troskę. Wczoraj, kiedy Cassie zasnęła na plaży, polecił Johnowi, kierowcy, pozbierać wszystkie albumy i slajdy, które były w domu. Gdy się obudziła, usiadł z nią w mrocznej, cichej bibliotece. Łączył nazwiska z obcymi twarzami, w prostych zdaniach szkicował przeszłość, dłużej zatrzymując się na ważnych chwilach. Cassie, oparta swobodnie o jego ramię, z zamkniętymi oczyma patrzyła, jak jej życie eksploduje kształtem i kolorem.

Kobieta wypiła sok, po czym usiadła na wysokim klonowym taborecie, owijając wokół niego nogi. Cassie zmrużyła powieki, usiłując przypomnieć sobie fotografie z czasów college’u, które wczoraj pokazał jej Alex.

– Czy przypadkiem nie byłaś przedtem blondynką? – zapytała.

Kobieta zmarszczyła nos.

– Milion lat temu. Chryste, co się z tobą dzieje?

Alex pojawił się za plecami Cassie tak bezszelestnie, że jedynym znakiem, świadczącym o jego nadejściu, był cień przesłaniający oczy kobiety. Poza ręcznikiem przewiązanym w pasie nic na sobie nie miał.

– Ophelia – powiedział chłodno, obejmując ramiona Cassie. – Nie ma to jak widzieć cię z samego rana.

– Jasne – prychnęła Ophelia. – Cała przyjemność po mojej stronie.

Cassie obserwowała ich zafascynowana. Nic dziwnego, że nie czuła się zagrożona. To była najpiękniejsza kobieta, jaka kiedykolwiek zapukała do drzwi Cassie, ale poświęcała Alexowi tyle uwagi co sokowi pomarańczowemu, a on z kolei marzył wyłącznie o tym, by zniknąć jej z oczu.

Wskazał czarny gips.

– Zapalenie ścięgna? Nadwerężenie? Jakieś inne ryzyko zawodowe?

– Pieprz się – odparła Ophelia lekko. – Pośliznęłam się na chodniku.

Alex wzruszył ramionami.

– Mogło być gorzej.

– Gorzej? W przyszłym tygodniu mam kręcić reklamę cloroksu do telewizji ogólnokrajowej i prawą ręką nalewać wybielacz do cholernej miarki…

– Ty też jesteś aktorką?

Ciche pytanie Cassie sprawiło, że Ophelia przerwała swoją tyradę.

Spojrzała na Alexa.

– Do diabła, coś ty jej zrobił?

Alex uśmiechnął się do Cassie uspokajająco.

– Ophie, czy ty w ogóle czytasz gazety, a może poziom twojego wykształcenia na to nie pozwala?

– Od czytania robią się kurze łapki. Oglądam wiadomości w telewizji.

Alex oparł się o marmurowy blat w środku kuchni, krzyżując ramiona na piersiach.

– W zeszłą niedzielę Cassie miała jakiś wypadek i uderzyła się w głowę. Gliniarz znalazł ją na cmentarzu, ale nie pamiętała, jak się nazywa. Wciąż po kawałku odzyskuje pamięć.

Ophelia otwierała oczy coraz szerzej, aż Cassie zobaczyła biały krąg, otaczający zieloną tęczówkę.

– Dla ciebie to szalenie wygodne, Alex – oznajmiła kobieta. – Nie wątpię, że przedstawiłeś się jako święty.

Ignorując jej słowa, Alex pochylił się i pocałował Cassie w czoło.

– Nazywa się Ophelia Fox, choć to nie jest jej prawdziwe nazwisko, ale z drugiej strony, sama w większości nie jest prawdziwa. Pracuje w reklamie, głównie wykorzystują jej dłonie. Była twoją najlepszą przyjaciółką w college’u i współlokatorką w czasie, kiedy się poznaliśmy, a z mojego punktu widzenia także jedyną skazą, jaką znalazłem na twoim charakterze. – Poprawiając ręcznik, ruszył w kierunku schodów. – Wiesz, Ophelio, jeśli będziesz dla mnie naprawdę miła, złożę ci autograf na gipsie – dodał z uśmiechem.

Cassie usiłowała dociec, jak studentka antropologii mogła zaprzyjaźnić się z dziewczyną w rodzaju Ophelii Fox, zanim jednak zdążyła ubrać to pytanie w słowa, Ophelia do niej podeszła. Przesunęła długimi, wypielęgnowanymi paznokciami po blednącej ranie na skroni Cassie.

– Dzięki Bogu, nie będziesz miała blizny.

Cassie wybuchnęła śmiechem. To akurat była najmniejsza z jej trosk. Zrobiła krok do tyłu, przyglądając się bacznie twarzy Ophelii, tym razem szukając znajomych rysów.

– Jesteś piękna – powiedziała szczerze.

Ophelia machnęła lekceważąco dłonią.

– Oczy mam za blisko osadzone i nos o pół centymetra skrzywiony w prawo. – Wyciągnęła zdrową rękę, jasną, niemal całkowicie pozbawioną włosków, z doskonale ukształtowanymi paznokciami, zakończonymi białymi tipsami w kształcie półksiężyców. – One są piękne. Za każdym razem wykorzystują większy kawałek. W ostatniej reklamie doszli do ramienia, więc myślę, że to tylko kwestia czasu.

Nawet Alex, który przecież należał do gwiazd pierwszej wielkości, nie był aż tak pochłonięty sobą jak Ophelia. Ze śmiertelnie poważną miną poruszała lekko palcami i Cassie musiała się uśmiechnąć.

– Masz jeszcze na coś ochotę? – zapytała, wskazując pustą szklankę.

Ophelia podeszła do szafki, otworzyła ją i wsunęła głowę do środka. Pogrzebała chwilę i wyciągnęła angielską mufinkę.

– Wezmę to. Wiem, gdzie co jest.

– Doskonale – powiedziała Cassie. – Możesz mnie oprowadzić.

Ophelia, która stała przy tosterze, spojrzała na nią z niepokojem.

– Boże, Cass, jak długo to potrwa? To musi być straszne.

Cassie wzruszyła ramionami.

– Mam Alexa.

– Faktycznie, bardzo ci pomoże – mruknęła Ophelia.

Cassie zaczęła kroić truskawkę na osiem maleńkich kawałków, wsłuchana w szczęk noża o marmur.

– Dlaczego się nienawidzicie? – zapytała.

Nie była pewna, czy kobieta nie chciała odpowiedzieć, czy też jej nie usłyszała.

– Masło? – mruknęła Ophelia. Zamknęła oczy, jakby próbowała przypomnieć sobie miejsce, w którym jest masło, po czym otworzyła lodówkę. – Proszę. – Usiłowała posmarować mufinkę, przytrzymując ją chorą ręką, ale ciągle się jej wyślizgiwała.

– Daj, ja to zrobię – powiedziała Cassie.

Podała połówkę Ophelii, która wpatrywała się w swoje przedramię, jakby to był obcy przedmiot.

– Na razie nie mogę nią naciskać. To mnie doprowadza do szału. A poza tym swędzi jak diabli.

– Jak to się stało?

Ophelia wzruszyła ramionami.

– To był okropny dzień. Byłam na sesji zdjęciowej dla magazynu „Parents” i przez całe popołudnie podnosiłam nagie trzymiesięczne niemowlaki do góry… – Uniosła ręce, ilustrując swoje słowa. – W każdym razie chodziło o pupę dzieciaka i moje dłonie pod jego pachami. Jedno, niemowlę chłopiec, zaczęło na mnie sikać. A ja miałam na sobie jedwabną koszulę, którą kupiłam u Versacego w zeszłym miesiącu, pamiętasz?, pokazywałam ci i wiedziałam, po prostu wiedziałam, że plama na pewno nie zejdzie. – Przerwała, odgryzając kawałek bułeczki. – Zanim wyszłam, powiedzieli, że dadzą mi znać, czy – rozumiesz, czy! – wykorzystają fotografię w następnym numerze. Wyszłam na ulicę, lało jak z cebra, a ja nie miałam parasolki, i zanim się zorientowałam, leżałam na ziemi w błocie z ręką podwiniętą pod siebie i umierałam z bólu. – Uśmiechnęła się. – Ale udało mi się umówić z lekarzem z pogotowia. – Odwróciła się do Cassie. – Wiedziałaś, że już nie robią białego gipsu? Możesz sobie wybrać, jaki chcesz: zielony, różowy, nawet fioletowy. Pomyślałam, że wezmę czarny, bo pasuje do większości moich nocnych strojów.

Cassie oparła się o blat, wyczerpana tymi wyjaśnieniami.

– Ale dość o mnie. – Ophelia uśmiechnęła się i Cassie stwierdziła, że istotnie nos ma lekko skrzywiony. – Jak tam twoje kości?

– Kości?

– Boże, Cass, przecież mówisz wyłącznie o zajęciach praktycznych, które prowadzisz w tym semestrze. Sądziłam, że to tak głęboko tkwi w twoim umyśle, że nic nie jest w stanie tego wymazać. W maju wyjeżdżasz do… zaraz, niech pomyślę… do Kenii z ostatnim rokiem.

– Jeszcze nie byłam na uniwersytecie. Alex musi wrócić na plan „Makbeta”, więc postanowiliśmy, że wezmę urlop i pojadę z nim.

– Postanowiliśmy? – Ophelia pokręciła głową. – Chcesz powiedzieć, że on postanowił. Nigdy nie jeździsz na plan z Alexem. W każdym razie nie w czasie roku akademickiego. Musiałaś stracić coś więcej niż tylko pamięć, ponieważ Cassie, którą ja znam, dostałaby apopleksji, gdyby opuściła dwa wykłady z rzędu. – Ophelia uśmiechnęła się. – Może powinnam zabrać cię dzisiaj na uniwersytet i zamknąć na kilka godzin w twoim zakurzonym gabinecie, a potem niech Alex wlecze wrzeszczącą i kopiącą żonę do Szkocji.

Cassie czuła, jak dłoń zaciska jej się na rękojeści noża. Nie miała powodów, by bardziej wierzyć Alexowi niż Ophelii, mimo to wierzyła. Przełknęła ślinę i położyła nóż obok pokrojonej truskawki. Przesunęła palcem po czerwonej kałuży soku i ziarenek: sercu owocu, krwi.

– Dlaczego ty i Alex się nienawidzicie? – zapytała ponownie.

Ophelia westchnęła.

– Jesteśmy zbyt do siebie podobni. Pracujemy na różnych poziomach, ale w tej samej branży. Oboje mamy bzika na punkcie pracy. I oboje chcemy ciebie tylko dla siebie.

Cassie roześmiała się, ale jej głos zdawał się wstrząsać powietrzem.

– To idiotyzm – orzekła. – Ty jesteś moją przyjaciółką, on mężem. W moim życiu jest mnóstwo miejsca dla was obojga.

Ophelia oparła się o blat, unosząc twarz ku świetlikowi.

– Powiedz to Alexowi. Od pierwszego dnia próbował połknąć cię żywcem.

Jakby podsłuchiwał, Alex wrócił z miasta z pudłem pełnym kości. Udawał, że ugina się pod ciężarem, wchodząc do kuchni, gdzie Cassie przy stole przeglądała albumy ze zdjęciami. Wpatrywała się w wyblakłą fotografię jasnowłosego chłopca. Szczupły i umięśniony, tuż na granicy dojrzałości, obejmował Cassie za szyję. Miała wtedy trzynaście lat, ale nie było między nimi tego niezręcznego dystansu, dzielącego nastoletnich chłopców i dziewczęta. Wręcz przeciwnie, patrząc na zdjęcie, nie wiadomo było, gdzie jedno się kończy, a drugie zaczyna.

Cassie nie uniosła głowy, nie zauważyła też drewnianego pudła z nalepkami.

– Alex, gdzie teraz mieszka Connor? Dlaczego nie utrzymuję z nim kontaktu?

– Nie mam pojęcia. To jedyny temat, na który nigdy nie chcesz rozmawiać.

Cassie położyła palec na rozwichrzonych włosach Connora.

– Musieliśmy się pokłócić. Pewnie wybuchła jedna z tych idiotycznych młodzieńczych kłótni, z powodu których latami czujesz się podle, ale zakłopotanie nie pozwala ci wyciągnąć ręki do zgody.

Alex otworzył pudło.

– Wątpię. Jesteś fanatyczką na punkcie zbierania połamanych kawałków. – Podrzucił w powietrze kilka ciężkich i pożółkłych fragmentów kości, które Cassie złapała niczym wytrawna żonglerka. – Proszę, tu masz parę odpowiednich. – Wysypał zawartość pudła na otwarte albumy. – I nie mów, że nigdy nic ci nie przynoszę – dodał z uśmiechem.

Cassie odgarnęła miękką watę i gazety, przesuwając opuszkami palców po około pięćdziesięciu kawałkach kości. Na każdym pochyłym europejskim charakterem pisma wypisano tuszem miejsce pochówku, stanowisko archeologiczne, datę odkrycia.

– Och, Alex – mruknęła – skąd to wziąłeś?

– Z Cambridge w Anglii. Paczka szła przez Kornwalię, tak przynajmniej twierdzili w laboratorium, od którego to kupiłem.

– Kupiłeś mi czaszkę?

Alex przygładził włosy.

– Nie masz pojęcia, przez co przeszedłem, żeby pozwolili mi to wziąć do domu. Musiałem powiedzieć temu doktorowi Botherowi…

– Botnerowi?

– Nieważne; a więc musiałem wpłacić spory „datek”, powiedzieć, kim jesteś, i przekonać go, że z całą pewnością odeślesz czaszkę do muzeum, a nie zatrzymasz jej w domu jakiegoś aktora w charakterze osobliwości. – W roztargnieniu zaczął drzeć na strzępy kłębek waty. – A żeby zachować sprawę w tajemnicy, musiałem przeprowadzić negocjacje w ciągu tych sześciu minut, kiedy nie było cię przy moim boku.

Cassie wpatrywała się w niego zdumiona.

– Załatwiłeś to wczoraj?

Alex wzruszył ramionami.

– Kupiłem kości, kiedy byłem w Szkocji, ale wczoraj przyśpieszyłem wysyłkę. Nie wiedziałem, ile czasu potrwa, nim znowu będziesz się czuła jak dawniej, i chciałem, żeby otaczały cię znajome przedmioty.

Cassie uśmiechnęła się i jak zawsze Alex ze zdziwieniem zadał sobie pytanie, dlaczego fotografowie wolą robić zdjęcia jemu, a nie jej. Jeśli w jego rysach coś się odbijało, było to światło, którym promieniowała Cassie.

– Oczywiście każda inna kobieta byłaby zachwycona różami powiedziała teraz.

Obserwował jej dłonie, odruchowo porządkujące kości czaszki.

– Nie zrezygnowałbym z ciebie za skarby świata – rzekł.

Cassie, która wyjmowała żuchwę z chroniącej ją waty, spojrzała na swoje ręce, później wstała i pochyliła się, by pocałować Alexa.

– Pewnie jestem najszczęśliwszą osobą w całej Kalifornii.

Alex przytulił się do niej, chwytając się kurczowo jej słów i elektryzującego dotyku skóry. Nie wiedział, co odpowiedzieć; nigdy nie wiedział, co powiedzieć, przywykł do wypowiadania cudzych kwestii. Żałował, że nie potrafi słowami wyrazić przekonania, że gdyby odeszła, gdyby kiedykolwiek go opuściła, jego egzystencja dobiegłaby kresu. Ale nie nauczył się tego, zrobił więc to, co zawsze: przyjął pierwszą rolę, jaka przyszła mu na myśl, za wszelką cenę bowiem pragnął uniknąć konfrontacji z własnymi ograniczeniami.

Odsunął się od Cassie i zmienił nastrój: teraz to była lekka komedia, rola klauna. Spoglądając na kawałki kości, uniósł brew.

– Ha, nie ulega wątpliwości, że masz więcej szczęścia od niego.

Zostawił Cassie układającą kości w pięć prostych rzędów i zszedł na dół po drugą część prezentu: durofix, plastelinę oraz pudło z piaskiem, w którym układała posklejane fragmenty. Wszystko to wziął z domowego laboratorium.

Kiedy wrócił, Cassie zdążyła dopasować kilka kości; Alex widział, jak łatwo jej to przychodzi.

– Z nalepki wynika, że czaszka pochodzi z wczesnego średniowiecza – powiedziała. – Nazwałam go Lancelot. – Z pudła, które trzymał Alex, wyjęła durofix i wycisnęła cienką strużkę kleju na krawędź kości. Postawiła ją ukośnie w skrzynce z piaskiem i dopasowała drugi kawałek, następnie podgarnęła piasek, który podtrzymywać miał kości, dopóki klej nie wyschnie. – Najpierw zrobię sklepienie czaszki, potem osobno twarz, jeśli to będzie możliwe. Kiedy klej zacznie wysychać, wsunę żuchwę w stawy, żeby się przekonać, czy zęby pasują, i dopiero wtedy skleję twarz.

Alex pokręcił głową.

– A mówią, że ludzie nie rozumieją Szekspira.

Cassie uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od składanych kości.

– Nikt nie musi rozumieć tego, co mówię. On jest moją widownią – przesunęła palcem po szczęce Lancelota – a jego słuch diabli wzięli.

Pracowała przez godzinę, dopasowując elementy w trójwymiarowej układance. Alex siedział naprzeciwko i patrzył, kompletnie oszołomiony.

Cassie zerknęła na niego.

– Nigdy nie widziałeś mnie przy pracy? – zapytała. Kiedy za przeczył, zaproponowała wesoło: – Chcesz mi pomóc?

Oczy mu zabłysły, ale zaraz podniósł delikatnie maleńki odłamek średniowiecznej twarzy, pogładził kciukiem ostrą krawędź i westchnął:

– Nie wiedziałbym, co robić. Tylko bym przeszkadzał.

– To łatwe. – Cassie ujęła jego dłonie w swoje drobne i połączyła dwa kawałki kości w sposób, który wydawał się absolutnie logiczny. – Może je skleisz?

Alex wpatrywał się w ich splecione dłonie, w kawałki kości. Nikomu nie przychodziło do głowy, by połączyć go z Cassie, ale od chwili gdy to się stało, nikt nie miał wątpliwości, że stanowią idealną parę.

Cassie jego milczenie wzięła za dezorientację.

– Spróbuj – zachęciła. – To jak składanie modeli. Jako dziecko na pewno to robiłeś.

Jako dziecko Alex większość czasu spędzał samotnie, śniąc sny na jawie i poznając wiejskie przedmieścia Nowego Orleanu. Wolał pozostawać w ukryciu, wspinał się na czereśnie i godzinami czytał książki, które zwinął z biblioteki publicznej. Były to: „Przygody Hucka”, „Szkarłatne znamię odwagi”, „Radość seksu”.

Rodzice Alexa nienawidzili się, ale za bardzo ich obchodziła opinia sąsiadów, żeby się rozwieść. Matka odwróciła się od syna, ponieważ był podobny do ojca, ojciec odwrócił się od Alexa, ponieważ nie był synem, o jakim Andrew Riveaux marzył, czyli takim, który z własnej ochoty będzie z nim pływał po zatoce i polował na kuropatwy, który będzie doskonale strzelał, a – gdy dorośnie – po polowaniu wychylał szklaneczkę whisky.

Na dwunaste urodziny Andrew Riveaux kupił synowi skomplikowany drewniany model krytego wozu, w rodzaju tych, które przemierzały szlak oregoński, o czym Alex uczył się w szkole.

– Pomogę ci przy składaniu, synu – powiedział ojciec, a dla Alexa ta obietnica wspólnego spędzenia czasu była wspanialsza od samego podarunku.

Ostrożnie wyjmował z pudełka gładkie drewniane części i metalowe pierścienie do mocowania plandeki wozu.

– Nie tak szybko. – Ojciec klapsem zmusił go do cofnięcia dłoni. – Musisz zapracować na każdą część.

Wóz powstawał wtedy, gdy – zdaniem ojca – Alex zachował się po męsku. Zastrzelił pierwszą gęś i przyniósł ją do domu na drżących nogach, po drodze dwa razy się zatrzymując, żeby zwymiotować śniadanie, a ojciec w zamian pomógł mu zbudować skrzynię. Po zmroku przepłynął przez zatokę, ustalając kierunek na podstawie węchu, i znalazł chatę starej wiedźmy, od której ojciec kupował bimber; tym zasłużył na kozioł woźnicy i dyszel. Spadł z drzewa, łamiąc przy tym nogę tak, że kość przebiła skórę, ale nie uronił ani jednej łzy, i tego samego wieczoru ojciec siedział na skraju łóżka, przytrzymując rozdygotane palce syna, mocujące szprychy w kołach.

Miał ponad trzynaście lat, kiedy wóz został ukończony. Był misternie wykończony i doskonały, identyczny z tym w podręczniku do historii. Alex przykleił plandekę, a godzinę później poszedł do lasu za domem i patykiem rozbił model na drobne kawałki.

– Alex, Alex! – Podskoczył na dźwięk głosu Cassie.

Oczy miała szeroko otwarte i machała mu przed twarzą papierowym ręcznikiem. – Proszę. Cały jesteś zakrwawiony.

Spuściwszy wzrok, zobaczył odłamki zmiażdżonej kości i ranę na kciuku.

– O Jezu, przepraszam – powiedział.

Cassie przycisnęła wilgotny ręcznik do jego ręki.

– Są bardzo kruche, powinnam cię była uprzedzić. – Uśmiechnęła się niepewnie. – Chyba nie zdajesz sobie sprawy z własnej siły.

Alex odwrócił wzrok. Wetknięta w piasek ukończona twarz spoglądała na niego pustymi oczodołami. Siedział w milczeniu, podczas gdy Cassie składała potylicę. Miała niemal wszystko; obserwował, jak gładko umieszcza cztery kawałki wokół miejsca, w którym powinien się znaleźć zniszczony przez niego fragment.

Wstał, mamrocząc coś, czego nawet sam nie zrozumiał. Wiedział tylko, że musi wyjść z pokoju, zanim Cassie skończy. Nie byłby w stanie dłużej patrzeć na czaszkę jako sumę wszystkich tych części, bo jego wzrok padałby wciąż na brakujący element, na to, co sam zepsuł.

– W Halloween idziemy okraść cmentarz – oznajmiła Cassie.

Do Halloween pozostały dwa tygodnie, a tak śmiałego wyzwania Connor w żadnym razie by nie odrzucił. Szukała czegoś, co odwróciłoby jego myśli od zmartwień: ojciec Connora stracił pracę i całe dnie spędzał z butelką szkockiej w garażu, w rezultacie czego stawało się coraz bardziej jasne, że Connor nie będzie mógł pójść do college’u, chociaż rozpaczliwie pragnął zostać weterynarzem. Widząc błysk w jego oczach, Cassie wiedziała, że połknął haczyk.

W Halloween wymknęli się z domów o północy. Wcześniej zebrali informacje: koledzy z ostatniej klasy powiedzieli im, że co roku policja pilnuje cmentarza przy kościele Świętego Józefa, za to nikogo nie ma na cmentarzu dla zwierząt koło Mayfair Place.

Bezszelestnie jak koty pobiegli ulicą, omijając latarnie i trzymając plecaki z daleka od ciała, tak by łopatki i dłuta nie obijały się o siebie. Po drodze widzieli znaki świadczące o tym, że zabawa dobiega końca: drzewa owinięte papierem toaletowym, surowe jajka ściekające ze skrzynek pocztowych. Cassie szła pierwsza, Connor wytężał wzrok, by w świetle księżyca stawiać stopy na jej śladach.

Mały cmentarz dla zwierząt obsadzony był srebrnymi sosnami. Każdy mieszkaniec miasta pogrzebał na nim jakiegoś ulubieńca, kota, świnkę morską, złotą rybkę, chociaż wiele grobów pozostało nieoznaczonych. Connor i Cassie ruszyli ku jednemu z nielicznych nagrobków. Inskrypcja głosiła, że jest to miejsce spoczynku Rufusa, niezbyt lubianego powszechnie mastiffa, jedynej istoty, której udało się uciec przed ostrym językiem starej pani Monahan. Rufus nie żył od sześciu lat, pani Monahan od trzech, Cassie więc nie sądziła, by kogokolwiek urazili, wykopując psie kości.

– Gotowa? – Connor rozglądał się nerwowo, choć w dłoni już trzymał toporek.

Cassie potwierdziła. Wyciągnęła z plecaka swoje narzędzia i czekała, aż Connor zacznie.

Pies był pogrzebany bardzo głęboko. No cóż, pomyślała, był dla Monahanów, najbogatszych ludzi nad jeziorem, jedynym dzieckiem, innego nie mieli. Otrzepała dłonie ze spulchnionej ziemi i przysunęła się bliżej Connora.

Stał w głębokim na ponad metr wykopie, nogami zapierając się o jego boki w obawie, by nie przydeptać Rufusa w najmniej oczekiwanej chwili. Pochylił się i uderzył łopatą o coś twardego.

– Cholera jasna.

Cassie wytarła pot z czoła.

– Znalazłeś?

Connor głośno przełknął ślinę, twarz mu poszarzała. Cassie wyciągnęła do niego rękę. Kiedy wydostał się z jamy, padł na kolana i zwymiotował, potem wytarł usta dłonią.

Cassie ujęła się pod boki.

– Na litość boską, Connor, jak zszyjesz psie wnętrzności, jeśli nie potrafisz znieść widoku martwego zwierzęcia? – Kręcąc głową, skoczyła do wykopu. Skrzywiła się lekko, gdy jej stopa w tenisówce trafiła na kość. Pochylona wyciągała zakrzywione białe kości, rzucając je tuż pod stopy Connora. W gruncie rzeczy była zdziwiona. Myślała, że szkielet to jedna wielka całość, jak w kreskówkach, a nie coś, co z upływem czasu rozpada się na kawałki.

Na koniec wyjęła czaszkę, która na sklepieniu wciąż miała kępki sierści.

– Zdumiewające – szepnęła, tocząc ją w kierunku Connora. Connor z zamkniętymi oczami siedział tyłem do psiego grobu.

– Możemy już iść? – zapytał chrapliwie.

Cassie poczuła, jak jej wargi rozciągają się w uśmiechu.

– Jezu, Connor, gdybym nie znała cię lepiej, pomyślałabym, że jesteś śmiertelnie przerażony.

Connor błyskawicznie wstał i złapał Cassie za ramiona z siłą, która o włos graniczyła z przemocą. Potrząsnął nią tak mocno, że głowa odskoczyła jej do tyłu.

– Wcale się nie boję – zaprzeczył.

Cassie zmrużyła powieki. Connor nigdy tak się nie zachowywał. Nigdy nie zrobił jej krzywdy. Był jedynym, który nigdy jej nie skrzywdził. Łzy gniewu zapiekły ją pod powiekami.

– Tchórz – szepnęła; chciała, by to słowo trafiło go w serce i sprawiło mu ból taki, jaki ona czuła.

Czas stanął w miejscu; Cassie świadoma była jedynie paznokci Connora, wbijających się w jej skórę, i żaru spojrzenia na swojej twarzy. Z kącika oka dziewczynki spłynęła łza. Connor uniósł dłoń, by ją zetrzeć.

Nigdy też nie dotykał Cassie w taki sposób. Tak delikatnie, że zastanawiała się, czy sobie tego nie wyobraziła, czy przypadkiem nie był to powiew nocnego powietrza.

– Nie jestem tchórzem – szepnął Connor z tak bliska, że słowa padły wprost na usta Cassie.

Żadne nie umiało się całować. Oboje równocześnie odwrócili głowy w jednym, potem w drugim kierunku, by wreszcie z westchnieniem połączyć usta. Przez ciało Cassie popłynął żar, rozpalając palce, które trzymała na ramionach Connora. Była pewna, że zostawi ślady na jego skórze.

Rozchyliła wargi. Gdy jego język spotkał się z jej językiem, mogła zdobyć się tylko na jedną myśl: On smakuje tak samo jak ja.

Wiele lat później Cassie, rozmyślając o swojej profesji, usiłowała znaleźć w przeszłości impuls, który skłonił ją do wybrania antropologii. Podświadomie podjęła tę decyzję w wieku czternastu lat, tamtej nocy na cmentarzu dla zwierząt. Nigdy jednak nie potrafiła sobie odpowiedzieć, czy powodem była fascynacja samymi kośćmi, tamten pierwszy pocałunek w świetle księżyca czy też pragnienie oddania hołdu Connorowi, ponieważ wtedy po raz ostatni widziała go żywego.

Zostali na cmentarzu przez godzinę, od nowa ucząc się siebie. Księżyc zamienił ich w dwa białe duchy, które z połyskliwym psim szkieletem u stóp zatraciły się w pocałunkach. Potem wolno poszli do domu Cassie, trzymając się za ręce. Tym razem prowadził Connor.

Загрузка...