20

Siedząc w ciemności pod woreczkiem z dobrymi lekami, Cassie opowiadała Willowi historię swojego życia. Mówiła przez całą noc. Czasami Will tylko na nią patrzył, czasami, gdy płakała, przytulał ją do siebie. A kiedy umilkła, westchnął i oparł się o prawie nową sofę, boleśnie świadom niezręcznej i dławiącej ciszy. Cassie siedziała z pochyloną głową i dłońmi splecionymi między kolanami.

Will nie potrafił powiedzieć skąd, ale wiedział, że Cassie stanie w jego progu. Zanim wygładziła koszulę na brzuchu, wiedział, że jest w ciąży. Wiedział, że od niego zależy jej ucieczka. Ale w głowie mu się nie mieściło, jak Cassie może się zadręczać myślą, że zraniła Alexa.

– Musiałam odejść na jakiś czas – powiedziała nagle i Will drgnął. Skinęła głową, jakby wciąż usiłowała siebie przekonać. – Mamy koniec lutego, a dziecko urodzi się w sierpniu.

– Mogę się mylić – zaczął Will ostrożnie; to były jego pierwsze słowa od wielu godzin – ale jakoś mi się nie wydaje, żeby Alex przez pół roku siedział i spokojnie czekał.

Cassie odwróciła się do niego.

– Po czyjej jesteś stronie?

Problem polegał na tym, że Alex Rivers dzięki swoim pieniądzom i pozycji mógł znaleźć ją wszędzie.

– Potrzebne mi takie miejsce, w którym na myśl mu nie wpadnie mnie szukać – rzekła z namysłem.

Wtedy też Will pojął, dlaczego przed tygodniem duchy doprowadziły do jego spotkania z Cassie w kościele Świętego Sebastiana. Wyobraził sobie budy z papy, które w Pine Ridge służyły jako domy, wątłe szkielety rytualnych szałasów znaczące krajobraz niczym truchła mitycznych bestii.

Wszyscy łącznie z rządem zapomnieli o Siuksach, większość Amerykanów nie miała pojęcia, że w kraju ludzie mieszkają w takich warunkach. Na dobrą sprawę rezerwat mógł się znajdować na innej planecie.

Will słuchał delikatnego drżenia w oddechu Cassie; odwrócił jej dłoń, jakby mógł odczytać z niej przeszłość.

– Myślę, że znam miejsce, którego szukasz – powiedział cicho.

Po zaledwie dwutygodniowym pobycie w Los Angeles Will Latający Koń wsiadł do samolotu i wyruszył do miejsca, którego nienawidził najbardziej na świecie.

Kiedy przesiadał się na lotnisku w Denver, gardło miał ściśnięte i kręciło mu się w głowie. Już widział czerwony kurz rezerwatu Pine Ridge i Indian Lakota o pustych oczach, którzy czekają, aż życie przepłynie obok nich. Chociaż wiedział, że pozostała jeszcze co najmniej godzina, przez porysowane okienko samolotu wypatrywał ostrych i skalistych Czarnych Wzgórz. Wyobraził sobie, jak poszarpana grań rozdziera podwozie niewielkiego samolotu, uwalniając szare i czerwone jak wino walizki.

Obok niego Cassie spokojnie spała. Miał ochotę ją obudzić po to tylko, by sobie przypomnieć, z jakiego powodu zatoczył pełny krąg, chociaż pędził wytyczonym torem. Cassie jednak nie wypoczęła w nocy i miała podkrążone oczy. Zazdrościł jej – nie znużenia i z całą pewnością nie życia, ale zdolności postrzegania tej podróży jako nowego początku, a nie wleczenia się z powrotem.

Załatwi jej mieszkanie u dziadków i na tym jego odpowiedzialność się skończy. Wróci do Los Angeles i – jak wcześniej – w dzień będzie ścigał piratów drogowych, a w upalne ciche noce odpoczywał. Za rok może zostać detektywem, a jeśli zacznie częściej wychodzić z chłopakami, niewykluczone, że znajdzie jakieś młode długonogie stworzenie, które zgodzi się dzielić jego łóżko.

Prawdą jednak było to, że nie rozumiał swojego nowego miasta. Nie potrafił zapamiętać specjalnych zasad, dotyczących aresztowania polityków i gwiazd. Nie wiedział, co odpowiadać, kiedy w barach wypielęgnowane kobiety mówiły mu, że czytają z kryształów albo są na diecie wodnej. Za każdym razem, gdy wyjeżdżał na autostradę, wstrzymywał oddech na widok toczącego się dywanu samochodów; w tym stalowym węźle więcej było ludzi niż w mieście, w którym Will dorastał. Niezależnie jednak od tego, co sam przed sobą przyznawał, w czasie weekendu ludziom z plemienia Lakota powie tak: Życie jest tam wspaniałe, doskonale mi się wiedzie, za skarby świata bym się nie zamienił.

Głowa pogrążonej we śnie Cassie przesunęła się na prawo i spoczęła na jego ramieniu. Niespokojnie skrzyżowała ręce na brzuchu, chroniąc swoje dziecko.

Tak, to Will potrafił zrozumieć. Nie powszechny w Los Angeles egocentryzm, ale dbałość o rodzinę. Do diabła, jego rodzice umarli, zawsze jednak opiekowali się nim inni, nawet jeśli musieli z czegoś zrezygnować.

Will wciągał w nozdrza miodowy aromat włosów Cassie, zdumiony zapachem własnego szamponu. Oparł policzek o jej loki, uspokojony niezwykłą odpowiedzialnością, polegającą na tym, że jest dla niej ratunkiem.

Podczas osiemdziesięciu jeden lat spędzonych na tym padole Cyrus Latający Koń budował płoty, zajmował się bydłem, wykopywał ziemniaki, ujeżdżał mustangi dla nagrody. Był klaunem na rodeo, remontował drogi, likwidował grzechotniki. Jeszcze trzy lata temu pracował w fabryce wyrabiającej haczyki do wędek, a teraz sam je robił; formalnie rzecz biorąc, był na emeryturze, co – wedle jego wiedzy – oznaczało tylko tyle, że nie jest w stanie związać końca z końcem. Mimo że Dorothea trzy dni w tygodniu pracowała w mieście w barze. Przynosiła do domu minimalną pensję, zmieszane zapachy tłuszczu i zmęczenia oraz resztki paluszków rybnych i pulpecików. Cyrus jednak bardziej niż pieniędzmi martwił się, jak wypełnić dzień zajęciami. Miał krewnych, a lud Lakota tak postępował: sam dbasz o siebie, nawet jeśli brakuje ci nocnika, do którego mógłbyś się wysikać.

Siedział na pieńku przed domem; takie domy stanowiły pomoc od państwa; po tych wszystkich latach drewno zmiękło od ciężaru jego tyłka. Śnieg topniał, wciąż było zimno, ale na tyle przyjemnie, że człowiek zapominał o zimie, wygrzewając się na słońcu. Dzisiaj Cyrus rozwiązywał krzyżówkę. Nie było to wielkie wyzwanie, jako że dostał ją od Arthura Dwa Ptaki, który tarł gumką wpisane ołówkiem odpowiedzi. Kiedy Cyrus czegoś nie wiedział, brał okulary i przyglądał się zarysom słów.

Twarz miał pobrużdżoną jak skalisty krajobraz Złej Krainy z niesamowitymi wzniesieniami Czarnych Wzgórz; jako dziecko Cyrus wierzył, że mieszkają tam złe duchy. Teraz oczywiście wiedział, że zło nie szuka siedziby w skałach, lecz wsącza się w ludzi i staje tak wyrazistą ich częścią jak zapach albo odciski palców. Czyż nie widział go w połyskliwych niebieskich oczach urzędnika wasicun w Biurze do spraw Indian? W znużonych ustach bankiera, który zajął pierwszą kupioną przez Cyrusa ciężarówkę? W otumanionej, pijanej twarzy komiwojażera, którego samochód wpadł w poślizg i zabił jedynego syna Cyrusa sto lat temu?

Cyrus westchnął i pochylił się nad postrzępioną gazetą. Niektóre z podpowiedzi zupełnie nic mu nie mówiły: facetem Marli był Trump, a kumpel Berta najwyraźniej na imię miał Ernie. Był szczególnie z siebie zadowolony, kiedy nie musiał zerkać na wpisane przez Arthura hasła. Przeczytał głośno: „Okrzyk chciwca”, stukając ołówkiem w skroń. Zgarbił się i starannie zapisał w czterech kratkach: MOJE.

– „Potrafi nieźle przysolić” – powtarzał, kładąc nacisk na kolejne wyrazy w nadziei, że rozwiązanie olśni go jak błyskawica.

– „Kucharz” – powiedział ktoś za jego plecami i zaśmiał się.

Cyrus nie widział nadchodzącej Dorothei, ale przytaknął i zapisał odpowiedź, która teraz była prosta jak drut. Zawinął ołówek w krzyżówkę i wstał, strząsając błoto z butów. Za żoną wszedł do jednoizbowej chaty.

Zdjąwszy kurtkę, Dorothea wyjęła z torby pojemniki z sałatką coleslaw i pieczonym indykiem, daniem specjalnym dnia. Jej dłonie trzepotały nerwowo nad plastikowym obrusem niczym dwa spłoszone ptaki. Wreszcie usiadła i zwróciła błyszczące czarne oczy na męża.

– Dzisiaj. Uyelo. Dzisiaj przyjeżdża.

Cyrus powiódł spojrzeniem po jej bujnym biodrze, po ciężkim białym warkoczu na szerokich plecach. Zawsze miała kontakt z duchami. Opadł ciężko na krzesło po drugiej stronie stołu, udając, że irytują go jej mistyczne aluzje. Tę grę prowadzili od sześćdziesięciu lat.

– Szalona jesteś, kobieto – powiedział szorstko, choć w rzeczywistości znaczyło to: „Jesteś moim życiem”. – Skąd możesz to wiedzieć? – „Wciąż potrafisz mnie zadziwić”.

Dorothea mruknęła coś niewyraźnie. Odwróciła głowę i wciągnęła powietrze, jakby odpowiedzi przynosił jej ciepły wiatr chinook, potem spojrzała na męża, celując w niego sękatym, skrzywionym palcem.

– Przekonasz się.

W jej tonie usłyszał wesołe nutki. Dorothea złapała Cyrusa za rękę z taką siłą i pewnością, że serce zaczęło mu szybciej bić. Spojrzał na żonę. Jej czarny oczy w absolutnej ciszy mówiły wyraźnie: „Kocham cię. Bądź zawsze przy mnie”.

Alex zadzwonił do dwóch osób. Najpierw do Herba Silvera z poleceniem, by do czasu, dopóki on sam nie wyda dalszych instrukcji, zawiesił produkcję „Makbeta”, elementy scenografii i rekwizyty umieścił w magazynie oraz zwolnił ludzi do domu. Drugi telefon był do Michaeli. Uprzedził ją, by spodziewała się szumu w mediach po tak nagłej zmianie planów.

– Nie obchodzi mnie, co powiesz prasie – mówił ze znużeniem. – Wymyśl coś, co nie będzie sugerowało, że szukam pretekstów do ukrycia pobytu w klinice Betty Ford.

– A co naprawdę się dzieje, Alex? – spytała Michaela, ale on nie potrafił wykrztusić słowa przez zduszone gardło, więc odłożył słuchawkę, zanim zmusiła go do powiedzenia prawdy.

Cassie go opuściła. Znowu.

Tylko że tym razem było inaczej. Jej odejścia nie poprzedziła kłótnia, która mogła być katalizatorem. Cassie zniknęła, jakby wcześniej to zaplanowała.

Alex wyciągnął się na łóżku obok stosu ubrań, które pakowała na wyjazd do Szkocji, ubrań, które teraz nie miały najmniejszego znaczenia. Cholera, ostatni tydzień był idealny. Alex panował nad sobą, nie chciał, by wszystko zaczęło się od nowa. I to okazało się skuteczne: kiedy dotykał Cassie, był łagodny, czuły, był taki, na jakiego zasługiwała. Obserwował, jak ona daje mu w zamian cząstki siebie: pocałunek, pytanie, wspomnienie. Alex zbierał je jak dzikie kwiaty i czekał na chwilę, gdy będzie miał ją całą, bujny bukiet, który rozkwita w jego obecności.

On także dał Cassie swoją przeszłość – z pominięciem kilku szczegółów, których najwyraźniej sama się domyśliła. Nigdy nie zamierzał jej ranić, Boże broń, i za każdym razem, gdy ją bił, przyrzekał, że to się nigdy więcej nie zdarzy. To nie były tylko puste słowa, naprawdę tak myślał. Gdyby potrafił znaleźć sposób na zwrócenie tej czerwonej wściekłości przeciwko sobie zamiast przeciwko niej, uczyniłby to natychmiast.

Usiadł i spojrzał na deszczowy poranek. Prawie całą noc z Johnem przeszukiwali okolice domu w BelAir. John dyskretnie popytał na policji. Żadne linie lotnicze ani dworce autobusowe nie miały na liście pasażerki o nazwisku Cassie, panieńskim czy po mężu. W końcu Alex zrezygnował. Poszedł do sypialni, ale nie spał, tylko czekał, aż ona do niego wróci.

Musi wrócić. Gdyby media odkryły, że Cassie go opuściła albo zaginęła, rozhulałyby się plotki: o zdradach, rozwodzie, może nawet przykrej prawdzie. Niezależnie od źródeł taki rozgłos zmniejszy drastycznie jego szanse na Oscary. Do tej pory zawsze mógł liczyć na swoją nieposzlakowaną opinię.

Alex przesunął dłonią po zarośniętym policzku. Cassie musi wrócić, on nie potrafi bez niej żyć. To jedyna osoba w całym jego życiu, która wejrzała w jego wnętrze, uwolniła piękną duszę i raz po raz powtarzała: „Tak, jesteś dobry”. Pamiętał, jak kiedyś w sekwojowym lesie zobaczyli dwa potężne drzewa, których konary wyciągnięte ku temu samemu słońcu tak się splotły, aż stały się jednym. Nie przyznałby tego przed nikim, ale Cassie po prostu była punktem, w którym kończył się Alexander Riveaux, a zaczynał Alex Rivers.

Dokładnie o dziewiątej portier otworzył przed Alexem drzwi gabinetu Cassie na uniwersytecie.

– Dziękuję – powiedział Alex, nie wiedząc, czy powinien dać mężczyźnie napiwek. Zamknął drzwi i rozejrzał się po gabinecie, szukając śladów sugerujących, że Cassie niedawno tu była.

Przeglądał dokumenty na biurku, kiedy drzwi się otworzyły.

– Dzień dobry – rozległ się surowy głos.

Alex obejrzał się i zobaczył Archibalda Custera z dłonią na mikrofonie w gardle.

– Och! – Custer omiótł wzrokiem pokój. – Powiedziano mi, że pańska żona jest chora. Widząc światło, pomyślałem… cóż, szukałem jej.

– Tu jej nie ma – odparł Alex. – Chyba pan to zauważył.

Archibald Custer dziwnie mu się przyglądał.

– Ale pan jest.

Alex spuścił oczy na swoje palce, zaciśnięte na szarej teczce z napisem „Osobiste i poufne”, gorączkowo się zastanawiając. Cassie tu nie było. Cassie nie powiedziała Custerowi, gdzie jest, w przeciwnym razie by jej nie szukał.

– Poprosiła mnie o przysłanie kilku rzeczy – oznajmił; udał całkowite zaskoczenie, kiedy Custer uniósł brwi na wieść, że Cassie przebywa poza Los Angeles. – Ach… pewnie nie miała okazji zadzwonić. Jej ojciec, który mieszka w Maine, jest w szpitalu. Pojechała, żeby się nim opiekować. – Spojrzał na zegarek, najprostszy do wykorzystania rekwizyt. – Jestem pewien, że niedługo się z panem skontaktuje. Rozumie pan, to nagła sprawa rodzinna. – Uderzył teczką o krawędź biurka. – Chciałby pan przekazać jej jakąś wiadomość? Albo coś wysłać?

Custer chwilę się zastanawiał, popatrując na rozrzucone teczki i bałagan w niewielkim gabinecie. Doszedłszy do wniosku, że Cassie istotnie musiała niespodziewanie wyjechać, pokręcił głową.

– Załatwimy zastępstwo, dopóki sytuacja się nie wyjaśni – powiedział. – Proszę jej przekazać, żeby się o to nie martwiła.

– Nie, z pewnością nie będzie się martwić – odparł Alex.

Po wyjściu Custera opadł na fotel przy biurku. Chryste, przecież pomaga Cassie. Rozwiązał jeden z problemów, spowodowanych jej ucieczką. Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w teczkę, w czarnobiałe fotografie, rozrzucone na blacie. Czaszki, miednica, kości, które niegdyś mogły być palcami. Dla Cassie rzecz zwyczajna. Badała takie sprawy, zanim ją poznał.

Był już za drzwiami, choć jeszcze nie zdecydował, co zrobi dalej. Dopiero jadąc krętymi drogami campusu, skręcił na autostradę do Westwood. Tylko dlatego pamiętał, gdzie znajduje się mieszkanie Ophelii, że przed domem rosła pochylona palma, o której Cassie mówiła, że zawsze przypominała jej starca.

Alex uderzył pięścią w drzwi.

– Otwieraj, Ophelio, do jasnej cholery. Wiem, że tam jesteś. – Odetchnął głęboko, gotów wyłamać drzwi ramieniem, tak jak kiedyś zrobił to jego kaskader.

Ophelia uchyliła drzwi mrocznego mieszkania, wypuszczając na zewnątrz papierosowy dym.

– Jezu Chryste, wygląda na to, że mam pieprzoną widownię mruknęła.

Zdjęła łańcuch i stanęła przed Alexem w szyfonowym przezroczystym peniuarze barwy brzoskwini, pod którym nic nie miała. Alex obojętnie zauważył, że cień między jej nogami różni się od koloru włosów. Dmuchnęła kłębem dymu prosto w jego oczy.

– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – zapytała, skubiąc skrzydełka nosa.

– Przyszedłem po Cassie – odparł Alex, przepychając się obok niej do miniaturowego salonu.

Poczuł dłonie szarpiące go za koszulę z niewielkim skutkiem, jak łapki strzyżyka.

– W takim razie zacznij szukać w miejscach, gdzie Cassie jest – doradziła Ophelia. – Nie rozmawiałam z nią od dnia, gdy byłam u was w Malibu. Myślałam, że jedzie z tobą do Szkocji.

Alex zajrzał za długą do ziemi zasłonę na szafie.

– Marna z ciebie kłamczucha, Ophelio. Po prostu mi powiedz, gdzie ona się ukrywa. – Wpadł do kuchni, sprawdził spiżarkę i szafki, przy okazji przewracając do połowy opróżnioną butelkę caberneta.

Kiedy odwrócił się do Ophelii, oczy miała otwarte tak szeroko, że Alex widział białą otoczkę wokół tęczówek. Dobra, napędził jej solidnego strachu. Złapał ją za ramiona i mocno potrząsnął.

– Spędziła u ciebie noc? Mówiła, dokąd się wybiera?

Ophelia cicho krzyknęła, zaraz potem uchyliły się drzwi sypialni. Alex gwałtownie puścił Ophelię i rzucił się ku tym drzwiom, gdzie wpadł na zaspanego mężczyznę w jedwabnym kwiecistym szlafroku.

– Alex, to Yuri. Yuri, Alex. – Ophelia zgasiła papierosa na połówce pomarańczy gnijącej na blacie. – Sam widzisz, Alex, nie przenocowałam Cassie. Byłam zajęta.

Alex nawet na nią nie spojrzał.

– Wynoś się – mruknął do mężczyzny, w którego oczach błysnęło zrozumienie.

– Hej, ty jesteś…

– Wynocha! – wrzasnął Alex. Wypchnął go za drzwi, wciąż ubranego w kwiecisty szlafrok, i przekręcił klucz w zamku.

Ophelia rzuciła się na Alexa, drapiąc i krzycząc.

– Jak śmiesz! Wchodzisz sobie do mojego mieszkania, jakby cały pieprzony świat do ciebie należał, i…

– Ophelio – przerwał cicho. Głos mu się załamał. – Nigdzie nie mogę jej znaleźć. Szukałem wszędzie. Nie mogę znaleźć Cassie.

Ophelia z roztargnieniem przeciągnęła dłonią po ufarbowanych na czarno włosach, patrząc, jak Alex Rivers siada ciężko na jej poplamionej sofie. W myślach przeglądała możliwości i miejsca, które z pewnością już sprawdził. Co skłoniło Cassie do wyjazdu w takim pośpiechu? Jeśli powodem był Alex, dlaczego nie zwróciła się do niej? Przecież wie, że Ophelia zrobiłaby wszystko, żeby jej pomóc.

Wyprostowała się i podeszła do Alexa. Stanęła na wprost niego i zimno zapytała:

– Coś ty jej zrobił?

Alex ukrył twarz w dłoniach.

– Boże, nie wiem.

Droga z lotniska w Rapid City do Pine Ridge trwała dwie godziny. Podskakując na siedzeniu wynajętej ciężarówki, Cassie zauważyła dwie rzeczy: rozciągające się po horyzont płaskie pola wyglądały jak morze, a im głębiej wjeżdżali w wirujący czerwony pył, tym bardziej spięty stawał się Will.

Na granicy rezerwatu stał policjant; przybił piątkę Willowi, przyglądając się uważnie Cassie siedzącej na miejscu pasażera.

– Hau, kola! – zaczął mówić w języku, którego nie rozumiała.

Ku jej zdumieniu Will zdjął okulary przeciwsłoneczne i odpowiedział policjantowi, potem ruszył przez pole.

– Co on powiedział? – zapytała.

– „Cześć” w języku lakota – mruknął Will.

– Lakota?

– To język plemienia.

Cassie odgarnęła kosmyk włosów z twarzy.

– Kola to twoje indiańskie imię?

Will nie mógł się powstrzymać, wybuchnął śmiechem.

– Nie, kola znaczy „przyjaciel”.

Cassie usiadła wygodniej. Dopiero wjechali do rezerwatu, a Will już spotkał znajomego, co było dobrym znakiem.

– Więc to twój przyjaciel – powiedziała, nawiązując rozmowę.

– Nie – odparł Will. Przesunął dłonie po kierownicy, mówiąc sobie, że Cassie nie ma prawa żądać wyjaśnień na temat jego życia, a równocześnie wiedząc, że nie opędzi się od jej pytań, dopóki nie powie więcej. – Pracuje w policji plemiennej. Chodziliśmy do tej samej klasy. Kiedyś kazał trzem chłopakom mnie złapać. Wziął psią kupę i rozsmarował mi ją na twarzy.

Cassie wpatrywała się w niego z przerażeniem.

– Powiedział, że to nada ciemniejszy odcień mojej białej skórze.

– Dzieci są okrutne – mruknęła, czując, że powinna jakoś zareagować.

– Indianie też – prychnął Will.

Cassie odwróciła twarz do okna; zastanawiała się, skąd Will wie, gdzie ma jechać. Nie było żadnych dróg, tylko ścieżki wydeptane w śniegu albo koleiny w rodzaju tych, które zostawiają narty biegowe. Od czasu do czasu Will skręcał w jedną lub drugą stronę, nie odrywając wzroku od rozległego pola.

– Wiesz – zaczęła Cassie z wahaniem – może dasz szansę temu miejscu, zamiast ciągle sobie powtarzać, jak bardzo go nienawidzisz.

Will gwałtownie nacisnął hamulce. Cassie poczuła, jak napiera na pasy bezpieczeństwa, a potem uderza plecami o oparcie siedzenia. Instynktownie położyła dłonie na brzuchu. Will wpatrywał się w nią niedowierzająco. Po chwili z wyrazem absolutnego niesmaku na twarzy włączył silnik.

To ją otrzeźwiło. W końcu Will (który przecież wcale jej nie znał) poświęcił swój czas, by znaleźć dla niej schronienie. Nie miała prawa wtrącać się do jego życia, a tym bardziej je krytykować.

– Przepraszam – powiedziała.

Will bez słowa skinął głową. Kilka minut później pusta równina ustąpiła miejsca wiosce. Niektóre domy zbudowano z solidnych drewnianych pni, inne sklecono z gipsowych płyt i papy. Dzieci biegały po śniegu w adidasach i koszulkach, machając sosnowymi gałązkami.

– To są twoi najbliżsi sąsiedzi – oznajmił Will. Zmniejszył prędkość, pokazując kolejne domy. – Charlie i Linda Śmiejący Pies, Bernie Górnik, Rydell i Marjorie Dwie Pięści. Abel Mydło mieszka w autobusie na wzgórzu.

Cassie usiłowała powstrzymać nerwowy śmiech, który wzbierał jej w gardle. Wczoraj kąpała się w wannie z zielonego marmuru ze złotymi kranami. W sukni z fioletowego chińskiego jedwabiu chodziła po dywanach delikatniejszych niż oddech. Luksus panujący w domu Alexa trochę ją krępował, ale tutaj znalazła się na drugim biegunie. Była w samym środku pustkowia, ukryta pomiędzy ludźmi, którzy nie znali bieżącej wody i mieszkali w zepsutych autobusach szkolnych. Wbiła paznokcie w dłonie, by powstrzymać się od złapania Willa za rękaw i błagania go, by odwiózł ją do domu.

Przygryzając wargi, ponownie na niego spojrzała, świadoma teraz cierpienia, które w sobie nosił, poczucia straszliwej klęski ściągającego w dół kąciki jego ust. Jakie to uczucie wyjechać stąd po to tylko, by w kilka tygodni później wrócić ze względu na czyjąś trudną sytuację? Kiedy Cassie uścisnęła mu dłoń, Will odwzajemnił gest, choć zdążyła dostrzec wyraz zaskoczenia w jego oczach.

Zaparkował ciężarówkę na podwórku przed małym cementowym domkiem, natychmiast też czarny kundel, przywiązany do płotu, zaczął ujadać. Will wyskoczył z szoferki i przykląkł przed psem.

– Hej, Wheezer – powiedział. Pies tak zamaszyście machał ogonem, że obijał sobie boki. – Tęsknisz za mną?

Cassie siedziała, zbierając myśli i regulując oddech. Kiedy wysiadła, po kolana zapadła się w śniegu. Poczłapała do Willa i psa.

– Czy tu zawsze jest tyle śniegu?

Will podskoczył na dźwięk jej głosu, jakby zupełnie o niej zapomniał.

– Cóż, w większości już stopniał – odparł. – Najczęściej zaspy są tu większe od ciebie.

Wheezer skoczył i oparł się łapami o pierś Willa. Skomląc, położył uszy po sobie. Ponad jego łbem Will spojrzał na drzwi domku.

Na ganek wyszedł mężczyzna. Wzrostem dorównywał Willowi, ale był bardzo chudy. Twarz barwy orzecha miał pokrytą tak licznymi zmarszczkami, że wydawała się niemal gładka. Zszedł po schodkach do Willa. Powiedział coś w języku lakota i objął wnuka.

Cassie poruszyła się nerwowo, bijąc stopą w stopę, by otrzepać buty ze śniegu. Wheezer lizał ją po dłoni, szukając jedzenia.

– Przykro mi, nic nie mam – szepnęła.

Słysząc to, mężczyźni odwrócili ku niej głowy. Zanim jednak Will zdążył ją przedstawić, w progu pojawiła się kobieta. Miała długi biały warkocz, przerzucony przez ramię, i oczy płonące jak węgle. Zaciśnięte w pięści dłonie opierała na biodrach, gotowa do konfrontacji.

– A więc to tak – przemówiła niskim głosem w płynnej angielszczyźnie, zwracając się do Willa, chociaż nie odrywała oczu od Cassie. Powiodła wzrokiem od jej włosów do oblepionych śniegiem kolan i z powrotem, najwyraźniej znajdując w niej same wady. – Wróciłeś z wielkiego miasta i przywiozłeś nam coś takiego?

Cyrus i Dorothea Latający Koń mieszkali w jednym z około tysiąca domów zbudowanych przez państwo dla starszych wiekiem Siuksów.

Wprowadzili się do niego zaledwie dziesięć lat temu; Will prawie całe dzieciństwo spędził w chacie z bali, podobnej do tych, które mijali w drodze przez rezerwat. Rządowe domy uważano za komfortowe według standardów plemienia. Miały bieżącą wodę, prąd i toaletę, które to udogodnienia okresowo działały. Z wyjątkiem wąskiej łazienki resztę domu stanowiło jedno pomieszczenie.

Część kuchenna, gdzie siedziała Cassie, była bardzo czysta, chociaż urządzona sprzętami z lat pięćdziesiątych: szafki miały zielone blaty z formiki w złote cętki, przymocowany do ściany stół zrobiony był ze sztucznego różowego marmuru. W rzędzie wiszących szafek z surowego drewna brakowało drzwiczek, a puszki i słoje poustawiano pod zlewem i na półkach z pustaków i desek. Była też lodówka, rzeczywiście bardzo stara, z wentylatorem na wierzchu, która jęczała i dygotała co kilka sekund.

Reszta pomieszczenia dzieliła się na wielki salon i „sypialnię”, oddzieloną zasłonką z perkalu. W salonie nie pasujące do siebie sofa i fotel stały na rdzawym chodniku. Na jednym końcu sofy leżała kulka włóczki przebita drutami, na drugim skórzana torebka częściowo już wyszyta niebieskimi paciorkami. Wielka drewniana szpula w rodzaju tych, których budowlańcy używają do nawijania kabli elektrycznych, służyła jako stolik; wznosił się na niej wysoki stos magazynów sprzed trzech, czterech lat.

Cassie nie widziała sypialni, do której Will zabrał dziadków, żeby porozmawiać z nimi na osobności. Słyszała ich szepty, właściwie syczenie, ale i tak nic nie rozumiała, jako że rozmawiali w języku lakota. Bębniąc palcami po blacie, policzyła do dziesięciu. Przesunęła dłonią po niewielkim wzniesieniu brzucha. Robię to dla ciebie, powiedziała w myślach.

Pierwszy zza zasłony wyszedł Will; twarz miał ściągniętą. Za nim szła babka z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, procesję zamykał dziadek. Sprawa była trudniejsza, niż Will sobie wyobrażał, ponieważ Cyrus i Dorothea w życiu nie słyszeli o Aleksie Riversie i nie potrafili pojąć, dlaczego Will musiał przywozić Cassie aż do Pine Ridge. Opowiedział dziadkom o wszystkim, łącznie z biciem i ciążą, mimo to patrzyli na Cassie, jakby była kobietą upadłą, która sama sobie jest winna.

– Cassie Barrett – przedstawił Will, specjalnie pomijając nazwisko po mężu – a to moi dziadkowie Cyrus i Dorothea Latający Koń. Z radością będą cię gościć aż do narodzin dziecka.

Cassie wbrew sobie zalała się rumieńcem, zaczynającym się od brzucha, a kończącym na policzkach. Powiedziała sobie, że to nie wstyd, tylko ulga.

– Dziękuję – rzekła cicho, wyciągając rękę. – Nie wiecie, ile to dla mnie znaczy.

Ani Cyrus, ani Dorothea nie uścisnęli jej dłoni. Poczekała chwilę, później wytarła ją drżącą o płaszcz i opuściła bezwładnie. Will zbliżył się i nachylił do jej ucha.

– Wymyślę jakąś historię, zanim zostawię cię z nimi samą – mruknął. – Zaufaj mi, oni po prostu muszą cię poznać. – Ścisnął ją za ramię, po czym znowu zwrócił się do dziadków: – Sprawdzę, czy Abel Mydło jeszcze żyje – powiedział lekko. – Jest mi winien pięćdziesiąt dolców. – Ruszył ku drzwiom, przy których już czekał Wheezer. – Pamiętajcie, mówcie po angielsku. Obiecaliście.

Cassie przez kilka sekund wpatrywała się w zamknięte drzwi, za którymi zniknął Will. W szumie płynącej wody słyszała, jak Dorothea mruczy coś w języku lakota. Kobieta od czasu do czasu oglądała się przez ramię, jakby chciała się przekonać, czy Cassie wciąż tu jest. Nie ulegało wątpliwości, że staruszka mówi po angielsku, powinna więc dać przybyłej szansę. Cassie wyprostowała się i zwróciła do Cyrusa:

– Czy mógłbyś mi powiedzieć, co ona mówi?

Wzruszając ramionami, Cyrus ruszył w stronę sofy.

– Żałuje, że Will nie zabrał cię ze sobą.

Przez kilka minut Cassie stała na środku salonu i nie wiedziała, czy rozpłakać się, czy od razu wyruszyć w drogę do Rapid City. Cyrus usadowił się na kanapie, która ugięła się pod jego ciężarem, i wziął robótkę. Nawinąwszy włóczkę na palec, zaczął migać drutami coraz szybciej i szybciej z odgłosem przypominającym szczękanie zębów. Dorothea skończyła zmywać naczynia i zabrała się do zamiatania nieskazitelnej podłogi.

Dziadkowie Willa nie wykazywali najmniejszej ochoty, by zadbać o wygodę Cassie czy z nią porozmawiać, i najwyraźniej nie uważali też swojego zachowania za wyjątkowo nieuprzejme. Cassie mgliście pamiętała opowieści kolegi, który pisał pracę doktorską o etykiecie tipi, jak to nazywał, czyli o życiu Indian z równin w dziewiętnastym wieku. Przypominała sobie, że kobiety przebywały po jednej, mężczyźni po drugiej stronie domu, że wojownicy jedli pierwsi, że wejście między jakąś osobę a główne ognisko świadczyło o braku dobrych manier. Nie miała pojęcia, czy te zwyczaje nadal obowiązują, wyczuwała jednak, że istnieje zbiór zasad, o których jej nie powiedziano, zasad, które będzie musiała odkryć sama.

Zaczęła od porządkowania czasopism. Cyrus raz zerknął znad robótki i coś mruknął, ale nie przerwał pracy. Cassie, ułożywszy gazety w dwa równe stosy, poszła do części kuchennej. Znalazła ścierki, namoczyła jedną w mydlinach i zabrała się do szorowania drzwi lodówki.

Dorothea nie patrzyła na Cassie, nawet nie dała po sobie poznać, że dzieli je kilka kroków.

– Wiecie – zaczęła Cassie; jej głos zabrzmiał zbyt donośnie i wesoło w malutkim domku – na uniwersytecie mam przyjaciela, który się specjalizuje w antropologii rdzennych Amerykanów. – Nie dodała, że jest to antropolog kulturowy, więc przez trzy lata rzadko z nim rozmawiała. Gorączkowo się zastanawiała, przypominając sobie plan jego zajęć i własną pracę magisterską. – Prawdę mówiąc, nic nie wiem o Indianach. Nie orientuję się, co Will wam powiedział, ale moja specjalizacja dotyczy bardziej odległej przeszłości. – Wypłukała ścierkę w zlewie. – Wyjątkiem jest broń. Dobrze znam się na broni. Tematem mojej pracy dyplomowej była agresja, kwestia, czy jest ona wrodzona, czy wyuczona… – Umilkła, myśląc o ironii tkwiącej w tym fakcie, zważywszy, co stało się z jej małżeństwem. Nikt nie odpowiedział, ciągnęła więc dalej: – Zaraz… przypominam sobie plemię z Nowego Meksyku… chodzi o kulturę Clovis. Ci ludzie wymyślili kamienny grot, który można było przymocować do strzały, co bez wątpienia ułatwiało upolowanie mamuta… – Przerwała, myśląc o grupie nomadów przed czterdziestu tysięcy lat, którzy zabijali potężne zwierzę, i o dziadku Cyrusa, który przypuszczalnie w taki sam sposób polował na bizony zaledwie sto pięćdziesiąt lat temu. Uświadomiła sobie, że mówi, jakby wygłaszała wykład.

Nad jej głową Cyrus i Dorothea wymienili spojrzenia. Czy ona zawsze taka jest?

– No cóż – powiedziała ciszej Cassie – pewnie o tym wiecie. Potrząsnęła głową, nazywając się w duchu idiotką: przybyła z fanfarami, podczas gdy powinna skradać się na palcach.

Dorothea podeszła do niej, wykręciła mokrą ścierkę i rozwiesiła nad zlewem, gestami dając znać Cassie, że tak należy to robić. Omiotła wzrokiem lśniącą kuchnię, pokiwała głową i włożyła kurtkę. Mocno złapała Cassie za brodę i odwróciła jej twarz ku sobie, mówiąc coś w języku lakota. Dziwny strumień dźwięków i sylab zabrzmiał w uszach Cassie łagodniej niż kołysanka.

Cyrus stał przy oknie, odprowadzając wzrokiem Dorotheę, która wracała na popołudniową zmianę. Wiedział, o co zaraz zapyta go Cassie.

– Powiedziała, że przebywając wśród Ludu, o jednym powinnaś pamiętać. Dla ciebie to są gatunki historyczne, dla nas pradziadowie.

Nie odwrócił się od okna, tylko gestem przywołał Cassie ku sobie. Kiedy koło niego stanęła, położył jej rękę na ramieniu w geście, który nie był uściskiem, ale raczej przypomnieniem. Jego długie proste palce spoczywały na jej obojczyku. Cassie patrzyła na rozległą równinę, wiedząc, że Cyrus nie widzi grubej warstwy śniegu, porzuconych ciężarówek i podartego brezentu, łopoczącego nad sąsiednią chatą, lecz miejsce, gdzie stąpa po śladach stóp przodków, miejsce, które z tego powodu nazywa domem.

Will usiadł na stosie koców, które służyły mu jako posłanie, i spojrzał na Cassie śpiącą na rozkładanej sofie. To było jego łóżko, kiedy mieszkał u dziadków, i teraz spoglądał na jej ciało, przyciśnięte do wgłębień w materacu, które sam zrobił.

Spływał potem; śnił o Cassie. Kompletne szaleństwo, ale w jego śnie była Lisicą, członkinią jednego ze starożytnych stowarzyszeń wojowników. Każdy chłopiec z plemienia Siuksów przez całe dzieciństwo słuchał opowieści o Lisach i Silnych Sercach, żałując, że Lud nie prowadzi wojny z Chippewa, bo wtedy oni też mogliby dokonywać bohaterskich czynów i dowodzić swojej odwagi. Stowarzyszenie Lisów najbardziej przemawiało do wyobraźni. Jego członkowie nosili czerwone wstęgi, które mocowali w ziemi na znak, że w tym miejscu będą walczyć, aż zwyciężą, polegną albo zostaną uwolnieni przez przyjaciela. Will pamiętał, jak za budynkiem szkolnym na przerwach bawili się w Stowarzyszenie Lisów podczas przerw; kiedyś podwędził babce szal, żeby wykorzystać go jako szarfę, i przez miesiąc miał szlaban.

W jego śnie Cassie brzuch miała wydatny i szarfę nosiła wysoko, tuż pod piersiami. Z daleka Will widział, jak staje na czerwonej ziemi i zaczyna śpiewać:

Jestem lisem.

Moim przeznaczeniem jest śmierć,

A moim obowiązkiem

Rozwiązanie spraw trudnych

Rozwiązanie spraw niebezpiecznych.

Nie wiadomo skąd pojawił się Alex Rivers. Zataczał wokół niej coraz ciaśniejsze kręgi. Uderzył Cassie w głowę i Will krzyknął ostrzegawczo, ale ona się nie poruszyła. Stała nieruchomo, nawet gdy pod gradem ciosów jej oczy napełniły się łzami.

Will śnił, że krzycząc, ile sił w płucach, pobiegł ku Cassie. Nie zwolnił, tylko wyrwał z ziemi wstęgę, objął Cassie za biodra i zmusił, by biegła tak szybko jak on.

Obudził się zdyszany, zły i z jakiegoś powodu zdumiony faktem, że Cassie leży metr od niego, przez sen podkurczając i prostując palce. Wstał i stąpając cicho w rytm dziadkowego oddechu, dobiegającego zza zasłony, podszedł do sofy.

Cassie obudziła się, zanim Will zdążył usiąść. Położył jej palec na ustach i gestem wskazał zasłonę.

– Jutro wyjeżdżam – szepnął.

Cassie chciała się podnieść, ale Will opuścił dłoń na jej ramię i lekko ją pchnął.

– Dlaczego?

– Ponieważ w Los Angeles mam pracę. Ponieważ nienawidzę tego miejsca. – Wykrzywił się. – Sama wybierz.

Musiała wiedzieć, że tak będzie, przecież ją uprzedzał. Ale ku jego przerażeniu Cassie przełknęła łzy.

– Nie możesz zostawić mnie tu samej – szepnęła, choć zdawała sobie sprawę, że to na nic.

Kiedy się odwróciła, ogarnięty wyrzutami sumienia pogładził ją po głowie. Cassie była drobna i zwyczajna, typ dziewczyny z sąsiedztwa; widział sto kobiet ładniejszych od niej. Zastanawiał się, co takiego ma w sobie, że potrafiła go skłonić do zmiany twardych postanowień, że gwiazdora filmowego złapała na męża.

Ze wzrokiem utkwionym w jej włosach zmuszał się do wspomnień o tym, jak wracając do domu ze świadectwem na koniec roku szkolnego, zakrywał palcem rubrykę, w której podano procent krwi indiańskiej, płynącej w jego żyłach. Usiłował myśleć o zimie, którą z dziadkami przeżył na suszonej wołowinie i konserwowej dyni, ponieważ ktoś schrzanił rządowy program racjonowania żywności. Tak, mówił sobie, potrzebny mi dystans. Nim jednak skończył tę myśl, położył się obok Cassie. Po chwili jej drżące plecy przyciskały się mocno do jego piersi. Will tkwił w bezruchu, nie chciał zmieniać tej sytuacji w coś, czym nie była. Nasłuchiwał bicia serca Cassie i cichego pochrapywania dziadków. Delikatnie położył dłoń na jej brzuchu.

– Nie będziesz sama – powiedział.

Загрузка...