22

Cyrus powtarzał osiem razy trzecią klasę nie przez swoją ograniczoną inteligencję, ale dlatego, że w latach dwudziestych dwudziestego wieku na tym kończyło się nauczanie w szkole w rezerwacie. Nabył podstawy czytania i pisania, ale matematyka poza dodawaniem i odejmowaniem była dla niego czarną magią, a pisał fonetycznie. Jego specjalnością była historia: nie historia białego człowieka, którą, jak mówił Cassie, misjonarze próbowali im wbić do głów z podręczników, ale ta prawdziwa.

Dorothea dużo czasu spędzała w pracy i Cassie często zostawała sama z Cyrusem. Odnosiła wrażenie, że staruszek cieszy się z towarzystwa; odkładał robótkę i czasami strugał patyczki podczas wspólnych spacerów, ale głównie mówił. Opowiadał jej historie, które przekazał mu ojciec: indiańskie mity, chłopięce opowieści o Szalonym Koniu, pochodzące niemal z pierwszej ręki relacje o bitwie nad Little Bighorn i tragedii w Wounded Knee.

Wczoraj Cassie poprosiła Cyrusa, żeby zabrał ją na Paha Sapa, Czarne Wzgórza. Wiedziała, że kiedy w ich pobliżu znaleziono skamieliny, wybuchł spór, czy należy zabierać je ze świętej ziemi rezerwatu. Nie planowała wielkich wykopalisk, które rada plemienna z całą pewnością by oprotestowała, ale miała wielką ochotę sprawdzić, czy nie ma tam śladów, które pozwolą jej uwierzyć, że coś kryje się pod powierzchnią: poryta skała, bujna roślinność. Czuła, że ma obowiązek wykorzystać swój pobyt u Siuksów, niedaleko świętych cmentarzysk. Przez lata jej koledzy usiłowali uzyskać dostęp do takich miejsc i raz po raz spotykali się z odmową.

Dzisiaj pożyczyła od Abla Mydło wojskowego dżipa i przygotowała piknik. Na wszelki wypadek, jak sobie mówiła, wrzuciła do samochodu szpadel i kilof, które Abel dał jej ze swojej szopy. Cyrus wskoczył na siedzenie ruchem o wiele młodszego człowieka.

– Wiesz – powiedział – Siuksowie wierzą, że w Złej Krainie mieszka straszydło.

– Zaryzykuję – odparła Cassie z uśmiechem.

Ale kilka godzin później, kiedy zobaczyła łańcuch gładkich skał, bez trudu mogła zrozumieć, dlaczego łatwowierne dzieci wierzą w takie opowieści. W przeciwieństwie do pozostałej części Czarnych Wzgórz Zła Kraina była gładka i niska, jakby zbiór potężnych głazów z upływem czasu stopił się w jedno. Wiatr jęczał pomiędzy sosnami rzadko rosnącymi na grani i wpadał jak wir w sękatą dolinę.

– Idziesz tam? – zapytał Cyrus, stając obok Cassie na półce skalnej.

– Dlaczego? Ty nie idziesz?

– Do diabła, nie. Znam lepsze miejsca na śmierć.

Dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie.

– Co to znaczy? – zapytała, ale Cyrus zawrócił już do dżipa i nie słyszał jej.

Wrócił z kilofem i łopatą.

– Potrzebujesz tego?

Potwierdziła, wsuwając narzędzia za pas pożyczony od Cyrusa. Przyzwyczaiła się do noszenia cudzych ubrań, bo własne już na nią nie pasowały. Cyrus z koszyka wyjął kawałek pieczeni i po turecku usiadł na ziemi. Cassie ostrożnie zaczęła schodzić w dolinę, trzymając się skały i szukając podparcia pod stopy. Przesuwała rękami po kamiennych ścianach, gładkich jak marmur i pożyłkowanych porostami.

– Powinienem był ci dać koszulę do Tańca Duchów! – zawołał z góry Cyrus. – W niej złe duchy by cię nie dorwały.

– Dobry pomysł – odparła zadyszana, nie mając zielonego pojęcia, o czym starzec mówi. – A jak jakiegoś znajdę, sprzedam go kaznodziejom głoszącym dzień Sądu Ostatecznego w Alei Gwiazd i zarobię fortunę. – Stopa osunęła się jej na kolejnym stopniu tej naturalnej drabiny. O mało nie skręciła kostki na półokrągłej powierzchni głazu, jednego z tych, które pokrywały dno doliny.

– Nie śmiej się – powiedział Cyrus. – Lud wierzy, że naprawdę są koszule, które czynią cię niewidzialnym. Mój pradziadek miał taką. Były modne w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, wkładano je do tańca, który miał sprowadzić z powrotem zmarłych wojowników i bizony, cały nowy świat bez białego człowieka. – Cyrus wstał i przechylił się przez krawędź półki. – Będziesz jadła pieczeń? – zawołał.

– Nie – odparła Cassie, przysłaniając oczy dłonią. Cyrus spoglądał na nią z wysokości sześciu metrów, jakby jego zainteresowanie gwarantowało jej bezpieczeństwo. – Możesz iść.

– Tak czy owak, mój pradziadek nauczył się Tańca Ducha od szamana plemienia Paiute i przeniósł go do Siuksów. I miał tę koszulę, malowaną w słońce, gwiazdy, księżyc i sroki. Dorothea gdzieś ją spakowała. Dopóki masz na sobie koszulę, nic złego ci się nie może stać.

– To jak podkowa – odparła Cassie, kopiąc kilofem w zagłębieniu w skale. Myślała, że nawet jeśli coś znajdzie, z pewnością będzie to mastodont, a nie pradawny człowiek.

– Taa – zgodził się Cyrus – tylko że koszula nie działała tak, jak powinna. Biała armia myślała, że skoro to taki potężny amulet, Siuksowie pewnie planują atak. No i zakazali Ludowi wykonywania Tańca Ducha.

Cassie czuła słońce grzejące ją w czubek głowy, a to przypomniało jej pierwsze dni z Alexem w Tanzanii, kiedy wierzyła, że nie może wydarzyć się nic złego, że naprawdę są niezwyciężeni. Kimże była, by oceniać indiańską koszulę? Miłość, przynajmniej na samym początku, może być równie potężna jak amulet.

– Słyszałaś o Siedzącym Byku? – zapytał Cyrus. – Właśnie tak zginął. Żył według starych zasad, wykonywał Taniec Ducha przy Standing Rock, i agenci rządowi kazali policji plemiennej go aresztować. Jego pobratymcom. – Pokręcił głową. – Kiedy się opierał, policjanci zaczęli strzelać. Siedzący Byk zginął i mnóstwo Siuksów razem z nim.

Cassie podniosła głowę, kiedy Cyrus wybuchnął śmiechem; to był ostatni odgłos, jakiego by się spodziewała na zakończenie takiej historii. Kilof znieruchomiał w jej dłoni.

– Wyobraź to sobie – ciągnął starzec. – Wszyscy się rozglądają, próbując zrozumieć, co się dzieje, a tu nagle pojawia się koń i zaczyna krążyć w kółko.

– Koń Siedzącego Byka? – zapytała Cassie jak zahipnotyzowana.

Cyrus przytaknął.

– Siedzący Byk, zanim zamieszkał w rezerwacie, podróżował z cyrkiem o nazwie Dziki Zachód Billa Cody’ego i tego kucyka dostał w prezencie pożegnalnym. Więc na początku strzelaniny, w której zginął Siedzący Byk, koń wyskoczył nie wiadomo skąd i zaczął występ. Wygląda na to, że był to dla niego sygnał do tańca.

Cassie opuściła bezwładnie rękę. Uświadomiła sobie, że słucha tylko opowieści Cyrusa i dobiegającego z oddali wołania jastrzębia. Wsunęła młotek za pas i ruszyła w górę zbocza, opuszczając wybieloną słońcem dolinę.

Na górze opadła obok Cyrusa, rozcierając sobie ramiona. Usiłowała wygrzebać w pamięci chociaż jedną opowiadaną przez matkę historyjkę, która sugerowałaby, że Cassie pochodzi od ludzi silniejszych niż jej rodzice, ale nie potrafiła sobie przypomnieć nic poza opowieściami o wspaniałości Południa, która, jak później się przekonała, wcale nie istniała, i bełkotliwym głosem matki, urywającym się w połowie zdania.

– Dziadek ci o tym opowiadał? – zapytała. Cyrus z dumą pokiwał głową.

– Tak jak ja opowiedziałem Willowi. I tobie.

Cassie skrzywiła się, czując ukłucie w boku. Jej ciało nie było takie jak dawniej, dziecko już stawiało swoje wymagania. Uśmiechając się mimo bólu, z wysiłkiem wstała.

– Możemy już jechać.

Cyrus uważnie jej się przyjrzał.

– Znalazłaś coś? – zapytał, spoglądając na jej puste kieszenie, nietkniętą łopatę.

W przeszłości dla Cassie antropologia oznaczała, że zabiera z danego miejsca jakiś przedmiot, ale teraz na myśl o kopaniu w Czarnych Wzgórzach zrobiło jej się niedobrze. Zaczynała się zastanawiać, czy odkrywanie kultury musi oznaczać odrzucanie warstw ziemi. Wyobraziła sobie pradziadka Cyrusa, jak odziany w malowaną koszulę wiruje w Tańcu Ducha; Siedzącego Byka wykrwawiającego się na lodowatej ziemi, gdzie tylko cyrkowy koń tańcem oddawał mu cześć; Willa siedzącego na sosnowej podłodze i uczącego się historii z opowieści dziadka. Był taki zwrot, który Siuksowie wykorzystywali jako błogosławieństwo na koniec rytuałów. Dorothea wypowiadała je w sposób, w jaki Cassie mówiła „na zdrowie”, gdy ktoś przy niej kichał. Szukała w pamięci, aż wreszcie znalazła: Mitakuye oyasin. „Wszyscy moi krewni”.

Cassie zamknęła oczy, zapisując w pamięci opowieści Cyrusa; ponownie wyobraziła sobie tańczącego konia.

– Tak – powiedziała. – Znalazłam to, po co tu przyszłam.

Alexowi przypominał fretkę. Miał lśniące piwne oczka i zadarty nos, który wyglądał słodko u Cassie, za to u Bena Barretta budził skojarzenia z gryzoniami. Mówił dziennikarzowi „Hard Copy”, że nigdy nawet nie złapał zwykłego kataru, a tym bardziej nie leżał na łożu śmierci w szpitalu w Auguście, jak twierdzi „ten kłamca Alex Rivers”.

– A co więcej – ciągnął Ben Barret, teść Alexa – przez cały rok nie miałem wiadomości od mojej córeczki. – Po tych słowach wycięto fragment, bo kiedy w kadrze znowu pojawił się Ben, oczy miał załzawione. Pokiwał głową. – On coś ukrywa.

Alex głęboko odetchnął, sadowiąc się na sofie w gabinecie Michaeli. Kilka kroków od niego krążył Herb, przeglądając wszystkie tabloidy, z których każdy miał inne podejrzenia, dotyczące losu Cassie, od porwania począwszy, na śmierci z rąk Alexa skończywszy.

Sprawa nie byłaby poważna, jako że Alex wygrywał już pozwy o zniesławienie, gdyby nie to, że Cassie wyjechała dwa miesiące temu, a to był jej ojciec. Im głośniej huczało od plotek, tym bardziej dziwił spokój i milczenie Alexa. Jeden z tabloidów uzyskał nawet wypowiedź prywatnego detektywa, którego wynajął Alex; mimo iż była mglista i niejednoznaczna, natychmiast go wylał.

Cassie zadzwoniła do niego ten jeden raz, on jednak nikomu o tym nie powiedział. Przestał się obawiać o jej bezpieczeństwo, ale nie zmienił swojego postępowania. Wciąż zatrudniał detektywów. Cassie obiecała, że znowu zadzwoni, i może nawet to zrobi, gdyby jednak Alex pierwszy odkrył miejsce jej pobytu, natychmiast by do niej pojechał. W końcu jeśli ona miała prawo odejść, on ma prawo przekonać ją do powrotu.

Michaela pierwsza podała do publicznej wiadomości informację, że Cassie jest u chorego ojca, i w tamtym momencie, pod oscarową presją, historia wydawała się odpowiednia. Kiedy kilku detektywom nie udało się odkryć żadnych śladów, prowadzących do Cassie, Alex zaczął wierzyć w to kłamstwo.

Nagrany na wideo odcinek „Hard Copy” skończył się, na ekranie pojawiły się czarnobiałe pasy. Michaela z wysiłkiem dźwignęła się z fotela i wyłączyła odtwarzacz.

– No tak – powiedziała. – Przysłowiowe gówno trafiło w wentylator.

Alex potarł palcem górną wargę, usiłując nie czuć się jak na rozprawie. Herb nachylił się do niego tak blisko, że kiedy wrzasnął, Alex zobaczył kropelki śliny osiadające mu na wąsach.

– Masz pojęcie, jak to ci może zaszkodzić?

– Herb – odparł Alex spokojnie – przed chwilą zdobyłem trzy Oscary. Ludzie szybko o tym nie zapomną.

Herb kręcił głową, patrząc na niego gniewnie.

– Zapamiętają rzeczy złe, sensacje. Jak na przykład sugestie, że zdobywca Oscara dla najlepszego aktora pociął żonę na kawałki i zakopał w piwnicy.

Alex zesztywniał.

– Daruj sobie – powiedział, choć zastanawiał się gorączkowo: Herb i Michaela staną przy jego boku, ale zażądają, by wyznał im prawdę. Będą chcieli wiedzieć, dlaczego to przed nimi ukrywał.

Musi odegrać bezbłędnie przedstawienie przed dwojgiem ludzi, którym ufał na tyle, by pokazać się im bez maski.

Michaela usiadła na stojącym naprzeciwko fotelu, jakby miała mnóstwo czasu do dyspozycji. Nad ich głowami świszczał wentylator.

– Dobra – zaczęła, bębniąc palcami po brzuchu. – Więc co się dzieje, kurwa?

Alex spuścił oczy; nie zamierzał powiedzieć im całej prawdy, tylko wykorzystać szok wywołany wiadomością, której nigdy by się nie spodziewali.

– Cassie mnie opuściła – mruknął; cierpienie, które chował na dnie serca, po raz kolejny znalazło drogę na powierzchnię.

Pochylony wierzbowy szkielet rytualnego szałasu przypominał Cassie kudłatego mamuta. Zakrzywione gałęzie miały wygląd żeber, jakby stworzenie w samym środku równiny padło na kolana, by umrzeć. Usiadła na zimnej ziemi, otworzyła kupiony przed miesiącem notatnik i wyjęła ogryzek ołówka z kieszeni. Szukając pustej strony, przeglądała szkice, które dla zabicia czasu robiła wkrótce po przyjeździe: rzuty czaszki, trójwymiarowe rysunki dłoni, kościec australopiteka: zamierzała je wykorzystać na zajęciach. W ciągu tygodni spędzonych w rezerwacie rysunki uległy zmianie, stronic już nie zapełniały szkielety, ale śpiąca na fotelu Dorothea, stado bizonów, które odtworzyła na podstawie opowieści Cyrusa, i wspomnienie ze snu, w którym zobaczyła buzię swojego dziecka.

Może surowość Pine Ridge dokonała tej zmiany. W Los Angeles człowieka otaczał blichtr, a przebywanie w świecie odartym z pozłoty było odświeżające. Tutaj, gdzie żyło się po spartańsku, gdzie był tylko kawałek ziemi pod stopami i nieba nad głową, każde wypowiadane słowo, każda więź z innymi ludźmi, każdy rysunek nabierały własnego, istotnego znaczenia.

Zatknąwszy ołówek za ucho, Cassie krytycznie przyjrzała się rysunkowi mamuta, po czym przeniosła wzrok na prowizoryczny wierzbowy szałas, który ją zainspirował. Dziwnie było patrzeć na rzeczy i dostrzegać w nich więcej niż to, co widać na pierwszy rzut oka, zamiast – jak ją nauczono – redukować je do szkieletu.

Taka była zaabsorbowana rysunkiem, że nie usłyszała kroków za swoimi plecami.

– Jeśli to jest tatánka, całkiem się pomyliłaś – powiedział Cyrus.

Cassie uniosła ku niemu głowę.

– To mamut, nie bizon – wyjaśniła.

Cyrus przymrużył oczy.

– Mamut – mruknął. – Skoro tak mówisz. – Pomachał jej przed oczami krzyżówką. – Oddasz mi mój ołówek?

Cassie zarumieniła się.

– Nie chciałam go ukraść, tylko innego nigdzie nie znalazłam. Cyrus mruknął coś i wyciągnął rękę do Cassie.

– Wstań – westchnął. – Zamrozisz to dziecko.

Machnęła ręką.

– Już prawie skończyłam, zostały mi tylko kły. – Chwilę rysowała. – Proszę. – Podsunęła mu notes pod oczy, a staruszek spojrzał na rysunek szałasu, któremu wyrastała trąba i kły z miejsca, gdzie było wejście. – I co o tym myślisz?

Cyrus potarł dłonią po twarzy, by ukryć uśmiech.

– Wygląda jak szałas – odparł.

Podał Cassie rękę i pomógł jej wstać.

– Zupełny brak wyobraźni – oznajmiła.

– Nie w tym rzecz. Jak to jest, że biali patrzą na kałużę i próbują nam wmówić, że to ocean?

Cassie ruszyła za nim.

– Może powinnam obserwować taki szałas – zasugerowała lekko, myśląc przy tym, że jeśli jej ton zabrzmi nonszalancko, Cyrus z większą ochotą się z nią zgodzi. Jako antropolog już dawno przekonała siebie, że jej zainteresowania są oczywiste. Bardzo chciałaby się dowiedzieć, co dzieje się w szałasach, w których młodzi chłopcy poszczą według nauk szamanów, próbując zrozumieć samych siebie. Widziała powagę, z jaką najstarszy syn Lindy Śmiejący Pies przygotowywał się do rytuału. Wrócił wyczerpany i blady, ale jaśniejący, jakby wiedział już, jak połączyć fragmenty, z których składa się jego życie.

– Ecún picášni yeló – odparł Cyrus. – Wykluczone.

– To byłoby niezwykle zajmujące badanie…

– Nie.

– Mogłabym siedzieć…

– Nie.

Obdarzyła go uśmiechem i Cyrus na chwilę zapomniał, że Cassie widzi w szałasie prehistoryczną bestię, że wykorzystuje wszelkie dostępne jej sztuczki, by uzyskać wstęp do rytuału inicjacyjnego Siuksów. Nie po raz pierwszy pomyślał, jakie to dziwne, że Cassie, która zdołała znaleźć sobie miejsce w jego rodzinie, trafiła do nich poprzez Willa, który zawsze pragnął się odseparować.

Potrząsnął głową i przeciągnął się. Położył krzyżówki na rysunku i ruszył w kierunku wzgórz wznoszących się na wschód od jego domu.

– Leci u wo – powiedział do Cassie. – Chodź ze mną. – W niewielkim zagajniku, rosnącym u stóp wyższego wzgórza, przystanął. – Will tutaj zbudował swój szałas.

– Will? – powtórzyła zdumiona Cassie. – Nigdy bym nie przypuszczała.

– Wtedy był młodszy. – Cyrus wzruszył ramionami.

– Nigdy o tym nie wspominał. – Mówiąc to, Cassie uświadomiła sobie, że chociaż Will znał intymne szczegóły z jej prywatnego życia, sama niewiele wiedziała o Willu. Próbowała wyobrazić go sobie, kiedy był rówieśnikiem syna Lindy, miał długie opadające czarne włosy i ciało przybierające dopiero męskie kształty. – I co, zadziałało?

Cyrus przytaknął.

– Choć on za diabła się do tego nie przyzna. Według mojego wnuka, przynależność do Ludu jest czymś, co można odrzucić jak stary łach. – Stał twarzą pod wiatr, obejmując powietrze dłońmi, jakby pragnął powstrzymać je od tak pośpiesznego ruchu.

– I dlatego wyjechał?

Cyrus odwrócił się do niej, mierząc ją ostrym, szacującym spojrzeniem czarnych oczu.

– Nie sądzisz, że o tym powinien powiedzieć ci Will?

– Myślę, że Will zrobiłby absolutnie wszystko, żeby mi o tym nie powiedzieć – odparła ostrożnie.

Cyrus pokiwał głową, przyznając jej rację.

– Wiesz, że matka Willa była wasicun winyan, tak jak ty. Wiesz, że Will przed wyjazdem pracował w policji plemiennej. – Zrobił krok do przodu, bo choć gotów był zdradzić Cassie tajemnice wnuka, nie był w stanie patrzeć jej przy tym w oczy. – Przypuszczam, że policja plemienna podobna jest do policji w każdej małej społeczności. Policjanci zajmują się codziennymi sprawami: interweniują w wypadku rodzinnych kłótni, odwożą do domu pijanych, pilnują, żeby smarkacze nie pili piwa nad jeziorem. I dość często przymykają oko, kiedy uważają, że tak będzie lepiej; wiesz, nie chcą, żeby pobratymcy wpadli w kłopoty, więc raczej udzielają ostrzeżeń zamiast karać mandatami.

Will był dobrym policjantem. Pracował tu przez pięć lat. Wszyscy go lubili, a to dla niego było bardzo ważne. Jakieś pięć miesięcy temu w Pine Ridge był wielki wypadek, spowodowany przez pijanego kierowcę. Ten człowiek zepchnął z drogi inny samochód, zabił czteroosobową rodzinę, a potem swojego dżipa owinął wokół słupa telefonicznego przed sklepem. Oczywiście sam wyszedł z tego bez zadrapania.

Cyrus zamknął oczy, wspominając syreny zniszczonych policyjnych wozów, które usłyszał przez sen, plamę ciemnej krwi na koszuli wnuka, gdy tamtej nocy wrócił do domu.

– Wiele lat temu rodzice Willa zginęli w wypadku spowodowanym przez pijanego wasicun komiwojażera, dlatego myśmy go wychowywali. Przypuszczam, że coś w nim pękło, kiedy zobaczył, jak ten facet wysiada z dżipa. Rzucił się na niego i strasznie go pobił. Trzech innych policjantów musiało go odciągać. W tydzień później Willa zwolniono ze służby.

Oburzona Cassie spojrzała na Cyrusa.

– To śmieszne. Mógł ich podać do sądu.

Starzec pokręcił głową.

– Zbyt wielu chciało, żeby Will odszedł. Bo widzisz, ten zabity przyjechał z rodziną w odwiedziny do jednej z nauczycielek szkoły podstawowej. Byli biali. A pijany kierowca, którego Will o mało nie zabił, był Lakotą. – Cyrus gwizdnął przez zęby. – Śmierć tej rodziny białych to na pewno wielka tragedia i nikt nie miał wątpliwości, że pijany kierowca niezależnie od koloru skóry musi stanąć przed sądem. Ale to, co zrobił Will, tracąc panowanie nad sobą, było błędem. Najwyraźniej pomyliły mu się priorytety. Nagle przypomniał sobie, że jest iyeska, półkrwi biały, i chyba ta jego część przejęła kontrolę, bo Indianin inaczej by potraktował tamtego faceta.

– Jak mogli uznać to za kwestię rasową? – zapytała Cassie, krzyżując ręce na piersi. – Co muszą myśleć o mnie wasi sąsiedzi?

– Lubią cię – odparł Cyrus. – Wmieszałaś się w Lud, i to nie dlatego, że na siłę próbowałaś, ale dlatego, że nie starałaś się odstawać. Natomiast Will… no cóż, Will zawsze budował wokół siebie mury, trzymał się na dystans.

Cassie pomyślała o Willu w Los Angeles odstającym równie żałośnie jak w Pine Ridge. O pięknych mokasynach i malowidle na skórze, upchniętych w pudłach w jego mieszkaniu w Resedzie. O tym, jak bił pijanego kierowcę, aż pięści miał obdarte i posiniaczone, aż krew poplamiła mu mundur, aż niemożliwością stało się stwierdzenie, czy kierowca jest Siuksem, czy białym. Myślała, co mogłaby mu powiedzieć, gdyby wiedziała o tym wcześniej: że z własnego doświadczenia wie, iż nie można ot tak, zamknąć oczu i udawać, że część twojego życia nie istnieje.

Bezmyślnie pochyliła się i podniosła gałązkę młodej wierzby, która się odłamała podczas burzy. Zgięła, sprawdzając jej wytrzymałość i zastanawiając się nad słowami Cyrusa. A kiedy w końcu wierzbowa gałązka pękła, Cassie wcale nie była zdziwiona.

Will nie potrafił uciec przed Alexem Riversem. Jego nazwisko było w każdym dzienniku, w każdym czasopiśmie, rozłożonym na stelażach w supermarketach. Widywał jego zdjęcie tak często, że gotów był iść o zakład, iż zna rysy Alexa lepiej niż Cassie. Zaczynał nawet współczuć facetowi. Po oświadczeniu złożonym przez ojca Cassie rozszalały się plotki. Jej zniknięcie stało się czymś w rodzaju tajemnicy Jimmy’ego Hoffy, a Alex ponosił konsekwencje.

W pewnym artykule przeczytał, że z produkcji „Makbeta” wycofały się japońskie firmy, pozostawiając samemu Alexowi finansowanie czterdziestomilionowej klapy. Podobno dom w Malibu wystawiony został na sprzedaż. Dwa następne kontrakty na film zerwano; milczenie Alexa na temat zniknięcia żony spotkało się z powszechnym potępieniem, a tłumaczono je albo jego winą, albo obsesją na punkcie kariery, która przysłoniła mu cały świat. Pojawiła się nawet brzydka sugestia, że Alex Rivers, zdobywca Oscarów, nie ma żadnych propozycji, ponieważ nie jest w stanie oderwać się od butelki na tyle długo, by znaleźć dla siebie przyzwoity scenariusz.

Will złożył gazetę na pół i wsunął ją za przesłonę w samochodzie.

– Ile jeszcze? – zapytał Ramona, który wciąż był jego partnerem.

Ramon wepchnął resztę kanapki z jajkiem do ust i spojrzał na zegarek.

– Dziesięć minut. Potem zaczyna się przedstawienie.

Dzisiaj wieczorem przydzielono im ochronę balu dobroczynnego, wydawanego przez organizację, której nazwy nie pamiętał, na niezwykle szlachetny cel: jakiś ośrodek dla dzieci upośledzonych w południowej Kalifornii. Will nie potrafił uwierzyć, że w taki sposób musi zarabiać na życie.

Kulminacją wieczoru była parada siedmiu matron w wieczorowych sukniach i półtorametrowych nakryciach głowy z kwiatów, dzieło kwiaciarzy z Tournament of Roses. Kobiety z wysiłkiem kroczyły wybiegiem, uśmiechając się pomimo stalowych obręczy, podtrzymujących im plecy, i przypuszczalnie skłaniały obecnych do sowitych datków.

Zadanie Willa i Ramona polegało na utrzymaniu porządku.

Jeszcze bardziej szokujące było to, że ich obecność okazała się niezbędna. Trzy godziny przed rozpoczęciem imprezy jakiś mały kościsty idiota z imieniem „Maurice” na identyfikatorze oskarżył innego kwiaciarza o kradzież rajskich ptaków. Will musiał siłą odrywać go od pleców złodzieja, który wcześniej zdążył podeptać łańcuch niegdyś białych lilii.

– Chodźmy – powiedział Ramon, wysiadając z wozu.

Will nasunął czapkę na oczy i ruszył do hotelu Beverly Wilshire. Mówił sobie, że to nie jest wyłącznie robota ochroniarza. Mówił sobie, że niedługo zostanie detektywem.

Ramon stanął po jednej stronie przejścia, Will po drugiej. Światła przygasły, rozległ się głośny werbel i pojawiła się pierwsza modelka.

Miała nakrycie głowy zrobione z goździków ułożonych w liczbę 1993. Widać było, jaką trudność sprawia jej każdy krok. Za nią na ogromnym ekranie łyse dzieci pokazywały w uśmiechu szczerby, chore nastolatki kołysały się w namiotach tlenowych.

Hostessa podeszła do Willa i wręczyła mu torbę wypełnioną małymi pakunkami.

– Pańska torba z prezentami – powiedziała, rozjaśnionym wzrokiem spoglądając na scenę. – Ciągle liczę, że wybiorą mnie w następnym roku na modelkę.

Na wybiegu pojawiła się kolejna modelka, śpiewając „Hooray for Hollywood”. Fiołki wyrastające z jej włosów tworzyły kamerę Panavision, upleciona z bluszczu rolka filmu spadała na ramiona.

Will pomyślał o Cassie. Ciekawe, czy chodziła na takie imprezy z Alexem, czy czuła się na nich tak samo obca. Ogłuszony przez muzykę, ukradkiem odpakował trzy prezenciki. Markowe perfumy, lotnicze okulary przeciwsłoneczne, olejek do masażu.

Stojący naprzeciwko Ramon klaskał do taktu. Will spojrzał na twarze ponad atłasowymi sukniami i ciasno zapiętymi frakowymi koszulami. Wszyscy byli eleganccy, schludni, kształtni, upozowani i opaleni. Wszyscy trzymali pięknie opakowane prezenty bez śladu taśmy klejącej, wszyscy z nienaturalnym wysiłkiem starali się wyglądać naturalnie.

Wyglądali jak inni mieszkańcy Los Angeles.

W chwili olśnienia, które zdarza się raz, dwa razy w życiu, Will pojął, że nie powinien tu być. Przypomniał sobie pracę w policji plemiennej, kiedy aresztował leniwych mężów i konfiskował nastolatkom sześciopaki, myśląc przy tym, że w życiu musi być coś więcej. I może było – ale tutaj wcale nie znalazł się bliżej odkrycia, co to jest, niż w Dakocie Południowej.

Tak był zajęty obserwowaniem widzów, że nie zorientował się, co go potrąciło. Czwarta modelka zaczepiła obcasem o darń na wybiegu i mimowolnie szarpnęła głową, rozluźniając szpilki i klej, mocujące kwietną fontannę na jej włosach. Will runął na stos róż herbacianych i tygrysich lilii, ogromnych cieplarnianych maków i stefanotisu. Pośliznął się na płatkach i padł twarzą na ziemię.

Lekarze z ośrodka w południowej Kalifornii, którzy siedzieli za stołem, przybiegli, by sprawdzić, czy nie zrobił sobie krzywdy. Wcześniej jednak sprawdziła to modelka, z upokorzenia chowająca twarz przed zebranymi. Leżała rozciągnięta na Willu, pięćdziesięcioparoletnia wielka dama ze łzami porażki w oczach i nadmiernie wydekoltowaną suknią.

– Wszystko w porządku, proszę pani? – zapytał uprzejmie przygnieciony Will.

Kobieta lekko pociągnęła nosem. Jakby dopiero teraz go zauważając, uśmiechnęła się uwodzicielsko, napinając do granic możliwości skórę na policzkach, już naciągniętą przy liftingu.

– Witaj – powiedziała, rozmyślnie wsuwając udo pomiędzy je go nogi.

Tak oto Will pojął, że wróci do domu.

Trzydwajedenbiel. Film wyświetlany w jego prywatnej sali projekcyjnej dobiegł końca i Alex przed oczyma miał nicość. Nacisnął klawisz na pilocie, z westchnieniem ulgi przyjmując mrok, który go ogarnął. Tak jest lepiej, łatwiej.

Przytknął do ust butelkę J &B, zaraz jednak przypomniał sobie, że jest pusta. Wypił ją podczas trzeciego aktu „Makbeta”, kiedy pojął, że krytycy mają rację: film jest okropny. Nie mogliby nawet rozdać kopii wideo anglistom w liceach.

Zakończył produkcję kilka tygodni temu, a to była pierwsza kompletna wersja filmu. Nie mógł zwalać winy na niewygładzony montaż, wiedział, że powinien był zminimalizować straty miesiące temu. Tylko że w Hollywood oznaczało to przyznanie się do porażki, a żaden myślący o przyszłości producent nie był w stanie pozwolić sobie na taki stygmat. Tak więc Alex brnął dalej i modlił się, by całość okazała się lepsza, niż wydawało się podczas kręcenia kolejnych scen.

Wyglądało na to, że obecnie nikt nie słuchał jego modlitw.

Potarł oczy, które nieustannie go piekły.

– Każdy ma na koncie klapę – powiedział głośno, wypróbowując brzmienie słów. Zresztą już dawno powinien był jakąś zaliczyć. Nie można przez dziesięć lat romansować z sukcesem, nie zalecając się równocześnie do klęski.

Oczywiście nie każdemu życie osobiste rozpadało się równocześnie z karierą, jak stało się w jego wypadku.

Zamknął oczy, opierając głowę o krzesło. Znowu miał osiem lat, siedział przed domem i czekał, aż ojciec wróci z kart. Panował straszliwy upał, ale to była rzecz zwykła. W restauracji Beau otwarto wszystkie okna i Alex słyszał stuk szklanek z piwem, odstawianych na nieheblowane stoły, odgłos klapsa i chichot rudowłosej kelnerki, którą Beau uszczypnął, trzask odłamywanych odnóży langust, świadczący o apetycie gości. Pełna życia muzyka zydeco dobiegała z głośników i przedzierała się przez hiszpański mech, który wił się nad głową Alexa.

– Nie zostało ci nic poza twoim dzieciakiem, ale on nie jest wart gówna na twoich butach – usłyszał.

Wstał i wdrapał się na nisko zwieszoną gałąź drzewa rosnącego najbliżej restauracji, nurzając bose nogi w błocie. Ojciec musiał znowu przegrać, może nawet więcej niż pieniądze, które dostał za langusty.

– Patrz na mnie, Lucien – powiedział jego ojciec. – Jestem w tym dobry.

Stojący za ojcem Beau lekko pokręcił głową, ale wielki łysy mężczyzna tylko skrzyżował ramiona na piersiach i wybuchnął śmiechem.

– Znowu przegrasz, chere, ale przynajmniej nikt nie powie, że psuję zabawę. – Wygrzebał zwitek banknotów z kieszeni na piersiach i rzucił garść w ojca Alexa. Zanim jednak Andrew Riveaux zdążył zabrać pieniądze, Lucien usunął je z jego zasięgu. – Poczekaj. Wydaje mi się, że jeśli mam ci dać forsę, musisz odegrać przede mną dziwkę.

Przy akompaniamencie chóralnego śmiechu Andrew Riveaux wstał i zaczął kręcić tyłkiem wokół stolika. Wyginał się, wydymał wargi i zachowywał jak kurwa, aż wreszcie Lucien się nad nim zlitował i dał mu pieniądze. Alex przez cały ten czas przyciskał twarz do parapetu. Chociaż czuł, że zbiera mu się na mdłości, nie potrafił oderwać wzroku od rozgrywającej się przed nim sceny.

Otworzył gwałtownie oczy. Wstał i zasunął kotary, po czym zapalił wszystkie światła w sali projekcyjnej. Wziął przenośny telefon i zadzwonił do informacji w Maine. Poprosił o połączenie z Benjaminem Barrettem.

– Słucham?

Alex przełknął ślinę.

– Pan Barrett?

– A kto mówi?

– Nazywam się Alex Rivers. Jestem mężem Cassie. – W słuchawce rozległo się przeciągłe westchnienie, potem nastąpiła cisza, którą Alex postanowił wykorzystać. – Słyszałem, co pan mówił, i chciałem… no cóż, chciałem przeprosić, że użyłem pana jako wymówki kilka miesięcy temu.

– Nie wie pan, gdzie jest moja córka, prawda?

Alex poczuł przelotny przypływ gniewu wobec tego pokazu ojcowskiej troski, zwłaszcza że przez trzy lata małżeństwa Cassie jej ojciec nigdy ich nie odwiedził, nigdy nie zaprosił do Maine, nigdy nawet nie zadzwonił.

– Nie – odparł, panując nad głosem. – Ale się staram dowiedzieć. – Potarł twarz dłonią. – Nie wie pan, jak bardzo się staram.

– Jednego nie rozumiem – mówiła Cassie, wpatrując się w plotkarską gazetę, którą przywiózł jej Will. – A mianowicie tego, dlaczego mój ojciec skłamał i powiedział, że się ze mną spotkał. Bo wiesz, w wypadku Alexa jest to całkowicie uzasadnione, skoro ludzie zadają mu pytania, ale ojciec nie ma nic do stracenia.

– Poza tobą – zauważył Will. – Nie masz pojęcia, jak brzydko się ta sprawa rozwinęła, o co oskarżali Alexa. Wypadek samochodowy. Morderstwo. Tobie też się dostało: w jednej gazecie nawet napisali, że miałaś romans z europejskim księciem i uciekłaś z nim do dżungli w Afryce czy gdzieś tam.

Cassie wybuchnęła śmiechem, gładząc się po coraz większym brzuchu.

– Cudownie.

Will nie powiedział jej tego, co chciał powiedzieć: że jest piękna, nawet z figurą zniekształconą przez dziecko Alexa Riversa.

– Przyszło mi do głowy, że może Alex zapłacił twojemu ojcu.

Cassie pokręciła głową.

– Nie zrobiłby tego. – Twarz jej pojaśniała. – Pewnie pomyślał, że dowiem się, co gazety o mnie wypisują, i nie chciał, żeby mnie to dotknęło. Powiedział o tym ojcu, a on ze względu na mnie wycofał swoje poprzednie słowa. – Spojrzała promiennie na Willa. – Na pewno tak było?

Wcale tak nie było, ale wciąż nie potrafił przekonać o tym Cassie.

– Śmieszne jest to, że żadna z tych plotek o was dwojgu, które krążą po Hollywood, nawet nie zbliżyła się do prawdy.

Cassie zaczęła wygrzebywać kamyczek z ziemi.

– Może dlatego, że nikt nie chce w to wierzyć.

Siedzieli przed szałasem, w którym odbywał się ślub Siuksów. Will wrócił ponad tydzień temu, zrezygnowawszy z pracy w Los Angeles. Powiedział Cassie, że nie zamierza zostać w Pine Ridge, ale też nie wróci do L. A. Uznał, że poczeka, aż urodzi się dziecko, i dopiero wtedy wyjedzie.

Tylko czasami pozwalał sobie myśleć, że Cassie wyjedzie razem z nim.

Wrócił w samą porę, by wziąć udział w ślubie Horace’a, przyjaciela, którego zdradził w dzieciństwie. Już dawno się pogodzili, choć Willa zaskoczyło to, że Horace nigdy nie opuścił rezerwatu. Jego wybranka była pełnej krwi Indianką.

Horace poznał Cassie w sklepie, gdzie pracował jako kierownik. Kupowała karmę dla Wheezera; musiała poprosić Horace’a, żeby zaniósł jej zakupy do pikapu, w którym Wheezer szalał z radości.

– Wiem, czyj to pies – powiedział Horace i w taki oto sposób dogadali się, że oboje znają Willa.

Horace i Glenda siedzieli w szałasie z Josephem Stojącym w Słońcu. Obecny był tylko świadek, pozostali goście mieli przyjść później na cywilną uroczystość, ale Horace osobiście zaprosił Cassie i Willa, który miał rozżarzać węgle na wzgórzu odwiedzin, tak by były gotowe, kiedy Joseph wniesie je do namiotu.

– Chyba zaraz wyjdę – szepnęła Cassie. Próbowała odpędzić to uczucie, ale była zauroczona. Dzisiaj po raz pierwszy mogła obserwować rytuał Siuksów, choć nie cały. Antropolog fizyczny szydził z tego zainteresowania, antropolog kulturowy, którego ukryła głębiej, szeptał, że powinna robić notatki, ale kobieta widziała tylko dwoje bardzo zakochanych w sobie ludzi wchodzących do namiotu, by złożyć przysięgę.

Dwadzieścia minut temu Will przekazał Josephowi cztery ostatnie kamienie; obserwowali strumień pary z sykiem przedostający się przez szwy namiotu. Wejście się rozsunęło i stanął w nim Joseph, stary, zgarbiony i kompletnie nagi. Uśmiechnął się do Willa, po czym ruszył w dół ścieżką prowadzącą do strumyka.

Następna wyszła Glenda, po niej Horace. Obojgu najwyraźniej nie przeszkadzało, że nie mają na sobie nic poza sznurem z kolorowymi wstążkami, z których każda symbolizowała inny aspekt małżeństwa: związek ze sobą nawzajem, z Bogiem, z planetą, z dziećmi, ze społecznością.

– Hej! – zawołał za nimi Will. – Nie pocałujesz panny młodej?

Ale Horace tylko klepnął Glendę w tyłek i pociągnął ją w kierunku strumienia. Wstążki niczym tęcza zabłysły na tle wody.

Cassie pociągnęła nosem. Will ujął ją za brodę i odwrócił ku sobie.

– Ty płaczesz?

– Nic na to nie poradzę. Ostatnio płaczę z byle powodu. – Cassie spoglądała w odchylone wejście do szałasu, skąd wciąż wydostawała się para. – Ślub tak powinien wyglądać. Uroczystość ważna dla dwojga i nikogo więcej. I niczego nie możesz ukryć. – Z wysiłkiem dźwignęła się najpierw na kolana, później na nogi, przyciskając dłoń do krzyża. – Chciałabym w taki sposób wyjść za mąż – dodała cicho.

W oddali Glenda się śmiała, jej głos delikatnie wplatał się w głos nowo poślubionego męża. Will stanął obok Cassie i patrzył tam, gdzie ona, próbując dostrzec to samo, co ona widzi.

– Dobra – rzucił lekko. – Kiedy?

Cassie odwróciła się ku niemu z uśmiechem.

– Och, sama nie wiem, w następny wtorek. A potem powiadomimy gazety, żeby naprawdę mieli na mnie jakieś brudy. – Will milczał, nie mówił nic nawet wtedy, kiedy Cassie ujęła go za rękę i pociągnęła w dół zbocza ku strumieniowi. – Tanyan yahi yeló – powiedziała z wahaniem. Cieszę się, że jesteś.

Will także się cieszył, chociaż nie był w stanie powiedzieć tego głośno.

Minęły całe cztery miesiące, odkąd Cassie zniknęła, trzy miesiące i sześć dni, odkąd zadzwoniła. Alex siedział na werandzie przy sypialni, w dłoni trzymając kolejnego drinka i usiłując nie rozczulać się nad sobą.

Miał teraz stały rozkład dnia, w którym ważne miejsce zajmowało przywoływanie wspomnień o Cassie, dzięki czemu stawała się niemal rzeczywista: Cassie pochylona nad kruchą kością w laboratorium, Cassie przedrzeźniająca producenta, który poruszał się jak Elvis, włosy Cassie rozrzucone na ramionach, gdy jego usta przesuwały się w dół jej brzucha, i tak, obraz, do którego pamiętania się zmuszał – Cassie zwinięta w kłębek u jego stóp, krwawiąca, pobita, a mimo to wciąż wyciągająca ku niemu ręce.

Alex złożył w duchu przysięgę. Zrobi wszystko, by ją odzyskać. Pójdzie do psychoanalityka. Weźmie udział w terapii grupowej. Do diabła, zgodzi się na obnażenie duszy w wyłącznym wywiadzie dla „Entertainment Today”. Jego reputacja nie może być już gorsza, niż jest, a żadne, najostrzejsze nawet krytyki nie dadzą się porównać z cierpieniem, jakie Cassie znosiła przez lata. Powtarzał to sobie za każdym razem, gdy unosił do ust szklaneczkę, choć naturalnie były to puste słowa. Osoby, która powinna je usłyszeć, wciąż przy nim nie było.

Rozległo się pukanie do drzwi sypialni i Alex jęknął. Nie był w nastroju do kontaktów ze służbą. Pytali go o rzeczy, które zupełnie przestały go obchodzić, na przykład czy podawać kolację albo czy spotkanie z panem Silverem wciąż jest aktualne.

– Idźcie sobie! – wrzasnął. – Pracuję.

– Akurat, do diabła – odpowiedział mu kobiecy głos, po którym nastąpiło stukanie wysokich obcasów o podłogę. Alex oparł głowę o fotel i zamknął oczy, żałując, że rozpoznał ten głos. – Pewnie ostatnimi czasy mam więcej pracy niż ty.

Stanęła przed nim Ophelia w elegancko skrojonym kostiumie z beżowego lnu i kapeluszu bardziej odpowiednim w Ascot niż w Los Angeles. Pochyliła się i wyjęła szklankę z dłoni Alexa, po czym przesunęła palcami po zaroście na jego twarzy.

– Wyglądasz okropnie, Alex, chociaż wyobrażam sobie, że nie miewasz wielu gości.

– Ophelia – westchnął. – Czego ode mnie chcesz, do diabła?

Przykucnęła, przez co ich oczy znalazły się na tym samym poziomie. Wpatrywali się w siebie, żadne nie miało ochoty pierwsze odwrócić wzrok.

– Powiedzmy tylko, że dla dobra nas obojga przyszłam zakopać topór wojenny. Minęły cztery miesiące, a Cassie wciąż nie skontaktowała się ze mną ani z tobą…

Alex spojrzał w bok, zanim sobie przypomniał, że powinien inaczej zareagować.

– Cholera jasna! – Ophelia otworzyła usta. – Odezwała się do ciebie.

Alex pokręcił głową i próbował naprawić błąd strumieniem słów.

– Alex – przerwała mu Ophelia – oszczędź mi tego. – Wyprostowała się, uderzając długimi białymi rękawiczkami w udo. – Przyszłam połączyć siły, ale ty już znalazłeś Cassie. Więc dlaczego z nią nie jesteś?

– Nie chciała mi powiedzieć, gdzie jest – przyznał Alex. – Mówiła tylko, że u niej wszystko w porządku. I że zadzwoni, kiedy będzie chciała wrócić do domu.

– A ty od tego czasu próbujesz ją wyśledzić? – Ophelia przekrzywiła głowę. – Jasne, że tak. Gdybyś nie był tak zajęty Cassie, może byś zauważył, że cała twoja kariera poszła w diabły. – Jej śmiech był czysty i wysoki jak głos klarnetu. – Więc do ciebie zadzwoniła. No dobra. Może nie jestem sprawiedliwa. Ja za tobą nie przepadam, ale Cassie najwyraźniej tak. Ciągle. Dlatego gotowa jestem uwierzyć na słowo, że naprawdę ci na niej zależy.

Alex spuścił oczy.

– Jezu Chryste – mruknął. – Przejdź do rzeczy.

Ophelia uklękła obok niego.

– Chodzi mi o rzecz następującą – powiedziała zimno. – Ty nie zasługujesz na Cassie, ale ona najwyraźniej nie opuściła cię na dobre. A Cassie z całą pewnością nie zasługuje na to, żeby widzieć cię w takim stanie, kiedy tu wróci. – Wylała alkohol na szerokie drewniane deski werandy i zmusiła Alexa do wstania, po czym zaciągnęła go przed lustro wiszące nad komodą w sypialni. Stała za nim, gdy patrzył na swoje przekrwione oczy i pożółkłą skórę, wdychając kwaśny odór bourbona i żalu nad sobą, którymi przesiąkło jego ubranie. – Alex. – Ophelia ujęła go za ramiona, każąc mu się wyprostować. – To twój szczęśliwy dzień.

Will siedział w mrocznym kącie chaty Josepha Stojącego w Słońcu i zastanawiał się, gdzie o tej porze może być osiemdziesięciosiedmioletni szaman. Czekał tu od godziny; nie miał pojęcia dlaczego, ale chciał porozmawiać ze starcem i wiedział, że musi nastąpić to szybko.

Na ścianach wisiały pięknie wyszywane paciorkami przedmioty oraz skóra jelenia z malowidłem przedstawiającym rzeź ludzi z plemienia Chippewa, dokonana przez myśliwych Siuksów. Na zawiasach drzwi wisiały pęki skurczonego suchego tytoniu i szałwii. Gwiaździsta narzuta, której Joseph używał podczas ceremonii uzdrawiania, wisiała na fotelu na biegunach.

I na tym fotelu siedział teraz Will, w dłoniach trzymając Wielką Kręconą Fujarkę, wystruganą przez Josepha jeszcze przed narodzinami jego, Willa. Był to pusty w środku, sękaty kawałek cedru, długi i gruby, z wymalowanym obrazem konia. Miał moc nadawania młodemu mężczyźnie władzy nad młodą kobietą; Will pamiętał opowieść Josepha o tym, jak uwiódł żonę: „Śniłem o muzyce, która pochodziła prosto z jej duszy. A kiedy ją usłyszała, opuściła chatę rodziców i szła za melodią, aż w pewnym momencie uświadomiła sobie, że idzie tylko za mną”.

Will przesunął palcami po otworach fujarki, po ustniku. Przytknął ją do ust i zadął, wydając dźwięk podobny do ryku niewydojonej krowy. Potem kołysał się w fotelu, uderzając fujarką o przegub i przez szpary w drzwiach obserwując, jak księżyc obniża się na niebie.

Przypomniał sobie sen, który rozpoczął się od grzmotu. Will stał w środku burzy, deszcz siekł go w gołe ramiona i plecy. Krzyczał na łanię, żeby uciekła. Wiedział, że nadchodzi piorun, którzy uderzy w miejsce, gdzie stała, ona jednak zachowywała absolutny bezruch, jakby nawet nie zdawała sobie sprawy z deszczu. Była najbardziej olśniewającą istotą, jaką Will w życiu widział, z wysokim okrągłym grzbietem i wieńcami mleczy wokół smukłych kostek. Przed Willem otworzyła się droga, zobaczył, że może ruszyć w stronę łani albo zejść na prawo, gdzie nie padał deszcz. Bez najmniejszego trudu mógł się odwrócić, poza tym nie chciał moknąć.

A jednak pobiegł ku łani. Popychał ją z krzykiem, aż w końcu skoczyła na ścieżkę prowadzącą w słońce. Próbował iść za nią, ale piorun, o którym wiedział, że nadchodzi, rozłupał mu plecy na pół, przypalając ogniem i łamiąc kości. Will padł na ziemię zdumiony, że aż tyle bólu może być na świecie, ale wiedział, że uratował łanię.

Deszcz ustał, a on uniósł głowę, jedyną część swojego ciała, która wciąż mogła się poruszać. Zobaczył, że nad nim stoi łania, wtulając pysk w jego dłoń. A potem łania zniknęła i na jej miejscu pojawiła się Cassie, dotykając go, uzdrawiając. Dzięki niemu była bezpieczna.

Drzwi się otworzyły. Joseph Stojący w Słońcu zdjął kurtkę i usiadł na rozkładanym łóżku. Czekał, aż Will przemówi pierwszy.

Will potrząsnął głową, by oczyścić myśli. To by oznaczało powrót do Pine Ridge, nie tylko fizyczny, ale w ton, w duszy. Z drugiej strony, uświadomił sobie, że do Kalifornii wcale nie dopasował się lepiej niż do Siuksów; może jego przeznaczeniem jest krążyć pomiędzy tymi dwoma światami do końca życia, aż uda mu się znaleźć jakąś hybrydową oazę w rodzaju domu, który stworzyli jego rodzice.

Wręczył Josephowi Wielką Kręconą Fujarkę. Cassie usłyszy tylko jeden rodzaj muzyki, ponieważ tysiąc razy sama ją sobie grała. Z błyszczącymi oczami Will pochylił się ku szamanowi i zapytał, jak mógłby sprawić, by przestała cierpieć.

Загрузка...