24

Cassie przycisnęła rozpalonego, wijącego się Connora do stołu, podczas gdy dwie pielęgniarki wyprostowały młócące powietrze rączki, by pobrać krew. Głowę miała tuż przy buzi synka, który krzyczał spazmatycznie i ciężko oddychał. Wcześniej pielęgniarki zapytały, czy Cassie chce wyjść z sali.

– Niektórzy rodzice nie potrafią tego znieść – wytłumaczyła jedna.

Cassie patrzyła na nie z niedowierzaniem. Jeśli zemdleje i upadnie na dziecko, widać musi tak być.

– On poza mną nikogo nie ma – odparła i to było najlepsze wyjaśnienie, jakiego mogła udzielić.

To ją zabijało. Nie potrafiła znieść widoku maleńkiego ciałka, dygoczącego z gorączki, nie potrafiła słuchać płaczu, który mimo że od porodu minęły trzy tygodnie, zdawał się pochodzić z jej wnętrza. Cassie patrzyła, jak kolejne strzykawki napełniają się krwią.

– Bierzecie za dużo – szepnęła w przestrzeń. Nie powiedziała tego, co myślała: Weźcie moją krew.

Lekarz ze szpitala w Pine Ridge odesłał ich do Rapid City. Dziecko jest za małe, powiedział. To jakaś infekcja bakteryjna, może zapalenie płuc. Pielęgniarki pobierały krew do badania, po to by zrobić Connorowi prześwietlenie. Zatrzymają go w szpitalu na noc albo tak długo, aż uda się zbić gorączkę.

Cyrus, który przywiózł ją do Rapid City, czekał w holu przy wejściu; nie chciał zapuszczać się dalej, pamiętał, jak siedział przy szpitalnym łóżku i patrzył na śmierć syna. Kiedy więc laboratorium przekazało wyniki, Cassie siedziała na wąskim metalowym krześle, sama z Connorem, który podłączony był kablami i rurkami do przenośnej kroplówki. Podawano mu sól fizjologiczną z antybiotykiem. Lekarz stwierdził, że dziecko jest odwodnione, i Cassie wiedziała, że to prawda, bo piersi ją bolały i mleko od dawna wsiąkało w koszulę. Kilka minut wcześniej Connor z wyczerpania stracił przytomność i Cassie złapała się na tym, że pragnie tego samego dla siebie. Myślała o wszystkich tych chwilach, gdy wolała ofiarować Alexowi swoje ciało niż patrzeć, jak cierpi, i nie potrafiła pojąć, że teraz, kiedy z radością przejęłaby na siebie ból Connora, nie może tego zrobić.

Drzwi małej salki otworzyły się. Cassie wdzięcznym, powolnym ruchem, zrodzonym ze zmęczenia, odwróciła głowę i w progu zobaczyła Willa. Oczy miał szeroko otwarte i mroczne, ciężko oddychał.

– Dzwonił dziadek – powiedział. – Przyjechałem tak szybko, jak to było możliwe.

Spojrzał na Cassie, która siedziała sztywno, tuląc Connora do brzucha. Dostrzegł klamerkę na ramieniu niemowlęcia, przyklejoną białym plastrem igłę wbitą do żyły, smugi krwi na rączkach.

Cassie uniosła ku niemu głowę. Will rzucił kapelusz na linoleum i ukląkł przy niej; wtuliła głowę w jego szyję, a on wsunął dłonie pod jej ręce, obejmujące Connora.

– Ceye šni yo – powiedział. – Nie płacz, wszystko będzie dobrze.

Pogładził Cassie po włosach i poczuł, jak jej łzy wsiąkają mu w kołnierz.

Zacisnęła palce na jego koszuli i zaraz je wyprostowała. Will czule pocałował ją w czubek głowy, odpędzając wspomnienie ojca konającego w szpitalnym łóżku kilka pięter wyżej. Poszukał na szyjce dziecka pulsu, usiłując odpowiednio się zachować w sytuacji, w jakiej nigdy wcześniej nie był.

– Ufasz mi? – zapytał po raz drugi Will.

Cassie patrzyła na niego ponad plastikowym namiotem, który przez ostatnie dwa dni odgradzał ją od synka. Pomimo tylenolu, ibuprofenu i obmywania gąbką Connor wciąż miał niepokojąco wysoką temperaturę. Lekarz przyznał, że nie wie, co dalej robić.

Kiedy Cassie potwierdziła, twarz Willa pojaśniała od uśmiechu. Podszedł do niej i położył dłonie na ciepłej kopule z plastiku. Jego rozpostarte palce zakrywały Cassie widok na przewody i rurki, do których podłączono jej synka. Już teraz spoglądała na Willa jak na cudotwórcę.

– Rób, co trzeba – powiedziała cicho. – Jeśli uważasz, że to pomoże.

Wezwano lekarza, który próbował przekonać ją, że to nie jest mądry pomysł, ale ona tylko pokręciła głową i oparła się lekko o Willa, szukając u niego wsparcia. Pielęgniarki odłączyły Connora od kroplówki. Kiedy wzięła synka na ręce, po raz pierwszy od czterdziestu ośmiu godzin otworzył oczy.

– Niech pani przynajmniej to weźmie – nalegał lekarz, wciskając w dłoń Cassie fiolkę tylenolu.

Cassie pokiwała głową, odwróciła się i razem z Willem wyszła ze szpitala, w którym nic nie zrobiono dla jej dziecka. Bardzo ostrożnie wsiadła do wozu, uważając, by za mocno nie trząść Connorem. Kiedy wyjechali na autostradę, wyrzuciła lek przez okno.

W środku nocy w pokoju Dorothei i Cyrusa obmywali gąbkami Connora, próbując zbić gorączkę. Cassie rozchyliła szlafrok, by go nakarmić. Will siedział naprzeciwko niej, delikatnie gładząc rozpalone nóżki dziecka.

Kiedy mały zasnął, położyli go na rozkładanym łóżku, sami zaś po turecku usiedli po obu jego stronach. Na dworze zerwał się wiatr, ciężarówka z głośnym warkotem jechała w mrok.

– Wszystko gotowe? – zapytała Cassie.

Will przytaknął, pocierając kark.

– Babka mówi, że się tym zajmie. – Zawahał się, patrząc uważnie na Cassie. – Nie mam żadnego prawa mówić ci, co powinnaś zrobić. Nie jestem jego ojcem. Jeśli to nie poskutkuje, nigdy sobie nie wybaczę.

Taki był pogrążony w myślach, że nie zauważył, kiedy Cassie wstała i podeszła do niego. Poczuł, jak ostrożnie przesuwa dłonią po jego włosach. Mimowolnie zesztywniał, kiedy sobie uświadomił, że to ona robi pierwszy krok.

Nie spojrzał na nią.

– Co ty wyprawiasz? – zapytał, zły na siebie, że jego głos brzmi tak szorstko.

Niemal natychmiast cofnęła dłoń. Kiedy gwałtownie się ku niej odwrócił, zaplotła ręce na piersiach.

– Ja… musiałam… – Urwała; po chwili spojrzała mu w oczy.

Chciałam, żeby ktoś mnie objął. Proszę.

Jej słowa niemal powaliły go na kolana, ale to ciche: „Proszę”, na końcu załamało go. Wstał i wziął ją w ramiona, przytulając mocno do siebie.

Po kilku minutach cofnął się i popchnął lekko Cassie na krawędź łóżka. Kiedy się położyła twarzą do dziecka, wyciągnął się za nią, podkładając jej ramię pod głowę. Razem obserwowali Connora, z wysiłkiem nabierającego powietrza. Will szeptał w języku lakota czułości, o których sądził, że dawno je zapomniał; wiedział, że Cassie go nie rozumie. Zasnął ze słowami waste cilake na ustach, co oznaczało „kocham cię”. To była też ostatnia rzecz, którą słyszała Cassie, nim zapadła w sen. Przedtem patrzyła na Connora, na jego nosek, doskonałość malutkich paznokietków i czuła na plecach ciepło Willa.

– Nie – mruknęła przez zaciśnięte gardło. – Nie jesteś jego ojcem.

Joseph Stojący w Słońcu leżał na wysypanej szałwią podłodze pokoju, owinięty w gwiaździstą narzutę, i udawał martwego. Meble wystawiono na podwórko, żeby dla widzów, którzy siedzieli przy ścianach, dość było miejsca poza oddzielonym sznurem świętym kwadratem. W jednych Cassie rozpoznała sąsiadów, inni przyszli, by okazać wsparcie podczas ceremonii yuwipi, wykrycia źródeł choroby i uleczenia chorego.

Will ściskał ją za rękę. Connor leżał w kołysce; jego stan był taki sam jak w dniu, gdy opuścili szpital w Rapid City. Minęły już cztery dni, cztery dni skoków temperatury, przerażających konwulsji i niekończącego się płaczu. Kiedy wczoraj wieczorem Will przywiózł ich z powrotem do rezerwatu, Dorothea czekała na ganku. Podeszła do samochodu i wzięła Connora na ręce, żeby Cassie mogła swobodnie wysiąść. Cmokając, pokręciła głową.

– Nie dziwota – oznajmiła. – Choroby tego rodzaju biała medycyna nie potrafi uleczyć.

Wnuk Josepha, który czasami występował jako pieśniarz, monotonnym głosem śpiewał pieśni yuwipi i bił w bęben. Stał przy prowizorycznym ołtarzu, na którym leżały skóra bizona, czerwona i czarna różdżka, orle pióro i ogon jelenia. W pokoju nie paliło się światło, mrok rozpraszała jedynie poświata księżyca.

Cassie kręciło się w głowie; nie wiedziała, czy powodem jest wyczerpanie, czy też przytłaczający zapach szałwii, która była wszędzie, na podłodze i we włosach zgromadzonych ludzi. Przed rozpoczęciem ceremonii Will starał się wszystko jej wyjaśnić; między innymi powiedział, że szałwia to święta roślina duchów. Wiadomości, które duchy przyniosą Josephowi, przedstawicielowi „zmarłych”, przekazane zostaną przez szałwię.

Noc mijała, pokój wypełniały ruchome cienie i dźwięki, wysokie i napięte, nieludzkie i naglące.

– Duchy są tutaj – oznajmił głos, którego Cassie nigdy wcześniej nie słyszała, choć mógł należeć do znajomego, nawet do niej samej. Ramiona drgnęły jej gwałtownie na przenikliwy krzyk orła, a chociaż mrużyła oczy, by widzieć lepiej, nie dostrzegła, czyja dłoń rzuciła łańcuch gwiazd na sufit. Jedną ręką trzymała Willa, drugą obejmowała kołyskę Connora, jakby się bała, że ktoś go wykradnie. Usłyszała burczenie gdzieś w głębi jego brzuszka i spojrzała na czystą, jaśniejącą buzię, którą muskały najdelikatniejsze ze skrzydeł.

Kiedy ceremonia dobiegła końca, zapalono światła i odwinięto Josepha Stojącego w Słońcu z gwiaździstej narzuty. Strząsnął z niej szałwię, porządnie złożył tkaninę i zmienił ustawienie przedmiotów na ołtarzu, dopiero potem podszedł do Cassie. Nie odezwał się jednak do niej, tylko ukląkł przed kołyską. Przycisnął dłoń do czółka dziecka, potem ujął Cassie za rękę i gestem nakazał jej zrobić to samo.

Connor był zaczerwieniony i spocony, ale wesoło gaworzył. Serce Cassie zabiło mocniej. Zdumiona spojrzała na Josepha.

– Uyelo. Jego ojciec przyjeżdża – oznajmił krótko szaman. – Tak jak twoje, i jego ciało płonie ze strachu przed nieznanym.

Za postrzępioną zasłoną, odgradzającą sypialnię od reszty domu, Cyrus i Dorothea nie spali. Leżeli na plecach wpatrzeni w sufit, splótłszy kościste palce.

– O czym myślisz? – szepnęła Dorothea cicho, by nie obudzić Cassie, Connora i Willa, którzy spali w drugiej części pomieszczenia. Pogładziła męża po ręce, czując nie pomarszczoną skórę i napięte ścięgna starca, ale mocne mięśnie, które zapamiętała z młodości.

– Myślę o tym, kiedy po raz pierwszy cię dotknąłem.

Dorothea zarumieniła się i w ciemności wymierzyła mu klapsa, choć się przy tym uśmiechała.

– Ty stary wariacie.

– Nocami nie spałem i kombinowałem, jak pozbyć się twojej babki – powiedział Cyrus. – Wszędzie z tobą chodziła.

– No tak, to faktycznie trzymało cię na dystans – zauważyła Dorothea.

Nagle Cyrus wybuchnął śmiechem. Dorothea odwróciła się ku niemu i zatkała mu usta dłonią.

– Chcesz ich obudzić? – syknęła, ale Cyrus wciąż się śmiał.

– Przypomniałem sobie, co staruszka mi poradziła, kiedy ją zapytałem, jak mam zwrócić twoją uwagę. – Oparł się na łokciu. – Powiedziała mianowicie, że jej mąż zabił w tym celu bizona.

– W latach trzydziestych nie było już bizonów – szepnęła z uśmiechem Dorothea.

– Twoja babka uznała, że to mój problem, nie jej. – Oboje się roześmiali. – Przynajmniej miała dość rozsądku, żeby zasnąć, co dało mi okazję do całusa.

Cyrus nachylił się i odgarnął długie białe włosy z czoła żony, tak samo jak zrobił wtedy, po czym ją pocałował.

– Ona nie spała – mruknęła Dorothea. – Powiedziała mi o tym następnego dnia. Twierdziła, że ma już dość twojego ciągłego kręcenia się przy mnie, i doszła do wniosku, że lepiej przyśpieszyć sprawy.

– Myślałem, że mnie nie cierpiała – odparł Cyrus zdumiony.

– To też. – Dorothea roześmiała się.

Znowu ułożyli się na plecach, patrząc w sufit i słuchając hukania sów na dworze. Dorothea poszukała dłoni męża i splotła swoje palce z jego. Myślała o leżącej na składanym łóżku Cassie, która czekała na przyjazd męża, odliczając czas jak skazany na śmierć. Jakże inaczej mogłoby wyglądać życie tej białej dziewczyny, gdyby urodziła się sto lat temu w czasach babki Dorothei, gdyby Alex zalecał się do niej pod skórą bizona, gdyby przemoc po prostu nie wchodziła w grę, ponieważ wykluczały ją obowiązujące reguły postępowania.

Cyrus ścisnął rękę żony, jakby potrafił czytać w myślach.

– Wtedy było łatwiej – powiedział cicho.

Dorothea przytuliła się do męża, przyciskając twarz do twardych kości jego ramienia; chciała ukryć fakt, że mało brakuje, by się rozpłakała.

– To prawda – szepnęła.

Dorothea nie wyjaśniła, dlaczego następnego dnia nie poszła do pracy, ale Cassie sama to odgadła. Staruszka siedziała z nią na ganku i w milczeniu okazywała jej swoje wsparcie.

Cassie wiedziała też, że nadszedł czas, kiedy tuż po dwunastej w południe Dorothea cicho szepnęła:

– Kokepe śni yo. Nie bój się.

Po tych słowach wstała z fotela na biegunach. Wiatr owinął jej spódnicę wokół kostek, kiedy stanęła za plecami Cassie. Na widok obcego czarnego forda bronco weszła do domu.

Cassie wiedziała, że nikt nie będzie jej przeszkadzał w rozmowie z Alexem. Cyrus i Dorothea uważali, że to jej sprawa, Will pilnował Connora. Cassie to odpowiadało. Wytarła wilgotne dłonie w koszulę i podeszła do balustrady, próbując utrzymać w ryzach swoją złość.

Alex zgasił silnik i zdjął okulary przeciwsłoneczne. To była Cassie. To naprawdę była Cassie. Po miesiącach cierpień znalazł się o kilka kroków od żony.

Wysiadł z samochodu, nie odrywając od niej wzroku. Wydawała się mniejsza, niż zapamiętał. Wyobraźnia, która służyła mu jak sprawny reżyser, zaczęła pracować, nakładając obrazy na rzeczywistość: wyobrażał sobie jej włosy, rozwiewane wiatrem, usta wyginające się w zachwyconym uśmiechu, stopy zbiegające po drewnianych stopniach. Poczuł gładką skórę przyciśniętą do jego ciała, zobaczył siebie wnoszącego Cassie do tej chaty, czyjakolwiek ona jest, kładącego ją na białej pościeli i wchodzącego w nią.

– Alex – powiedziała Cassie. Ostrzeżona przez Josepha Stojącego w Słońcu o przedwczesnym przyjeździe Alexa, przez całą noc planowała, jak i co zrobi. Okłamałeś mnie – oskarży go. Dałeś mi słowo. Ale minęło tyle czasu; stwierdziła, że jej gniew gaśnie, że patrzy na męża tak samo jak wtedy, gdy oglądała wieczorem nakręcone w ciągu dnia ujęcia: z podziwem, urzeczona jego urodą, jego osobowością.

Stanął pod gankiem, jak Romeo rozmawiający ze swoją Julią. Wyciągnął ręce, spoglądając na jej dłoń, jakby nigdy wcześniej nic takiego nie widział, i przytknął palce do jej palców.

To ów kontakt fizyczny, fakt, że idol filmowy zstąpił z ekranu, wstrząsnął Cassie. Odskoczyła w tył jak rażona prądem i łzy popłynęły jej po policzkach. Przed oczyma przesunęły się wspomnienia: Alex w smokingu serwuje wino na planie w Tanzanii, Alex z poduszką na głowie odgrywa Lady Makbet. Pomyślała o Connorze, żywym dowodzie na to, że słodki ból połączenia może stworzyć coś równie doskonałego. Nie potrafiła sobie przypomnieć, dlaczego miała się gniewać ani nawet z jakiego powodu wyjechała.

Alex tulił ją do siebie.

– Nie płacz – błagał. – Cassie, proszę, nie płacz.

– Nic nie mogę na to poradzić – odparła, choć już ocierała łzy, gotowa zrobić wszystko, byle w jego głosie nie brzmiała ta surowa, ponura nuta.

Przesuwał palcami po jej twarzy, przypominając ją sobie. Uśmiechnął się i usiadł na stopniu, gestem pokazując, by zrobiła to samo. Położył dłoń na karku Cassie i pocałował ją tak delikatnie, że poczuła, jak jej opór rozpryskuje się niczym rozbite szkło. Jego dłonie spoczęły znajomym gestem na jej piersiach, a on wolno oddychał. Cassie oparła się czołem o jego czoło, tłumiąc budzący się strach, który kojarzył jej się z najdelikatniejszym nawet dotykiem Alexa, przekonując siebie, że teraz będzie inaczej.

– Miałeś mi dać jeszcze dwa tygodnie – mruknęła.

Alex objął ją w talii.

– Teraz, kiedy wiedziałem, gdzie jesteś, ale nie mogłem do ciebie pojechać, było mi o wiele trudniej niż wcześniej, gdy nic nie wiedziałem. – Znowu ją pocałował. – Pomyślałem, że jeśli stanę przed tobą osobiście, może uda mi się cię przekonać.

– A jeśli zdecyduję, że zostaję?

Alex powiódł spojrzeniem po równinie.

– W takim razie polubię Dakotę Południową.

Cassie pokręciła głową. Nie miało sensu sprzeczać się o coś, co już się stało, o coś, czego na dnie serca pragnęła. Poza tym jak mogła oskarżać Alexa o złamanie słowa, skoro Connor leżał w kołysce tuż za drzwiami.

– Więc co teraz zrobimy? – zapytał wesoło Alex.

Cassie uśmiechnęła się, z ochotą korzystając z okazji do odsunięcia na później wyjaśnień.

– Nie wiem. To ty czytasz wszystkie dobre scenariusze. Co w takiej sytuacji dzieje się w filmach?

Alex spuścił wzrok, choć nie przestał pocierać kciukiem jej dłoni, jakby wciąż sobie przypominał, że ma przy sobie Cassie z krwi i kości.

– Zwykle para zakochanych odjeżdża w zachód słońca.

Cassie przygryzła wargę, jakby rozważała ten pomysł.

– W takim razie posiedzimy na tym ganku jakieś siedem godzin – powiedziała.

Oczy Alexa pociemniały.

– Możemy wejść do środka – podsunął.

Cassie wiedziała, co on ma na myśli, i roześmiała się głośno, widząc oczyma wyobraźni, jak Alex wchodzi do salonu z zamiarem uprawiania miłości i natyka się na Cyrusa, Dorotheę, Willa i Connora.

– Nie wydaje mi się, żeby ci się to spodobało. Trochę tam tłoczno.

Alex zmarszczył brwi, myśląc o przeklętych tabloidach, które rozerwały Cassie na strzępy, łącząc ją z każdym mężczyzną, od szacha Iranu począwszy, na Johnie Fitzgeraldzie Kennedym juniorze skończywszy. Mówił sobie, że nie mieszka z innym. Nie byłaby taka odprężona. Nie całowałaby go w taki sposób. Nie byłaby w stanie.

– Nie mieszkasz tu sama? – zapytał ostrożnie, głosem pozbawionym emocji.

Cassie pokręciła głową.

– To był koszmar – ciągnął Alex. – Rezerwat jest wielki. Nie sądziłem, że cię znajdę. Kiedy wczoraj tu przyjechałem, nikt nie chciał mi powiedzieć, gdzie jesteś. Udawali, że nie znają angielskiego, albo mówili mi, że to nie moja sprawa. Co jest z tymi ludźmi?

Cassie tylko pokręciła głową. Przypuszczalnie Pine Ridge to jedyne miejsce na świecie, w którym grupa jej zwolenników jest liczniejsza od fan clubu Alexa.

– W końcu przekupiłem jakiegoś nastolatka wódką i skierował mnie tutaj. – Alex rozejrzał się wokół siebie. – Gdziekolwiek to „tutaj” się znajduje.

– To dom Latających Koni – powiedziała Cassie, nie zamierzając nic więcej dodawać. Klepnęła się w udo i z wysiłkiem przywołała uśmiech. – I co porabiasz od czasu rozdania Oscarów? – zapytała, odchodząc o parę kroków od Alexa.

Kiedy odwróciła się, by usłyszeć odpowiedź, wpadła na niego. Stał o kilka centymetrów za blisko.

– Nie chcę rozmawiać o sobie – powiedział cicho, ujmując ją za ramiona. – Wiem dokładnie, co robiłem przez ostatnie pół roku. Usilnie próbowałem się zabić w bardzo powolny, okrutny sposób: pozwalałem, żeby moja kariera rozpadała się w proch, i upijałem się do nieprzytomności, ponieważ nie miałem ciebie przy sobie. – Opuścił bezwładnie ręce i tak zniżył głos, że Cassie musiała się ku niemu nachylić. – Nie mam pojęcia, co tamtego dnia skłoniło cię do odejścia, ale mogę się domyślać. Chcę, żebyś wiedziała, że zrobię wszystko, co zechcesz, będę nawet spał w oddzielnej sypialni. Ale na Boga, Cassie, powiedz, że wracasz do domu. – Kiedy na nią spojrzał, rzęsy miał ciemne od łez. – Stanowisz część mnie. Jeśli się ode mnie odseparujesz, pichouette, wykrwawię się na śmierć.

Cassie wpatrywała się w niego, czując, jak jej świat nagle się odmienia. Przez trzy lata żyła w strachu przed reakcjami Alexa, a teraz on z niepokojem czekał na jej decyzję. Robiła wszystko, żeby był szczęśliwy, teraz on to samo ofiarował jej: terapię, leczenie, nawet celibat, jeśli miałoby to ją zadowolić. Metaforycznie klęczał przed nią, tak jak ona niezliczenie wiele razy dosłownie klęczała przed nim.

Fala optymizmu popłynęła jej w żyłach, rozgrzała opuszki palców. Kładąc dłoń na policzku Alexa, przypomniała sobie, ile razy w przeszłości marzyła o chwili, kiedy mąż zacznie dotrzymywać obietnic, kiedy z własnej woli zacznie zmieniać ich życie, kiedy przestanie ją krzywdzić.

Otarła łzy Alexa, z pokorą przyjmując fakt, że ten człowiek, który nigdy nie płakał, teraz robi to dla niej. Tym razem będzie inaczej. Cassie znalazła w sobie siłę, by od niego odejść, i to sprawiło, że stali się sobie równi. Alex przyznał, że były między nimi złe rzeczy. Po raz kolejny jego życie zależy od jej pomocy, tylko że to nie będzie poświęcenie, ale ratunek.

Uśmiechnęła się do męża.

– Chcę ci pokazać, co przez cały ten czas robiłam – powiedziała. Okręciła się na pięcie i pchnęła drzwi domku. Wewnątrz zignorowała pytające spojrzenia Dorothei i Cyrusa. Na Willa spojrzała tylko dlatego, że trzymał jej dziecko. Oczy miał pociemniałe, usta zaciśnięte.

Cassie wzięła od niego Connora. Wyszła za próg i zamknęła za sobą drzwi, huśtając na rękach dziecko, by było zadowolone. Wyciągnęła synka w geście ofiarowania.

– To jest Connor. Twój syn.

Alex cofnął się. Nie próbował dotknąć dziecka.

– Co takiego?

Cassie przytuliła Connora do piersi.

– To twój syn – powtórzyła, zastanawiając się, co poszło źle, skoro wszystko zaczynało wyglądać tak dobrze. – Wyjeżdżając, byłam w ciąży. Ten ostatni raz, kiedy… Wtedy uświadomiłam sobie, że muszę dbać o bezpieczeństwo dziecka. Ale rana na głowie spowodowała amnezję i wróciłam do punktu wyjścia. Więc musiałam uciec po raz drugi. – Patrzyła na główkę Connora. – Nigdy bym nie wyjechała z twojego powodu, Alex. Wyjechałam ze względu na dziecko.

Alex zacisnął szczęki, mięsień zadrgał na jego szyi. Zmysły go zawodziły, nogi się pod nim uginały. Syn? Jego syn? Przelotnie zobaczył własnego ojca, szydzącego z niego, kiedy nisko zwieszona gałąź cyprysu zepchnęła go z łodzi do głębokiego brunatnego bagna. Pamiętał wyszczerzone zęby i okrutny śmiech, gdy ojciec wciągał go z powrotem na pokład. Pamiętał, jaką nienawiść wzbudziło w nim to, że musi ująć dłoń ojca, bo innego wyjścia nie ma.

– Nie myśl o tym, Alex – łagodnie ostrzegła go Cassie. – Nie jesteś taki jak on. Mogę to udowodnić.

Podała mu wiercące się dziecko. Instynktownie podsunął ręce pod pupę i ramionka małego, unosząc w górę i opuszczając w dół, by nie przestał gaworzyć. Po chwili zaczął gładzić gładką skórę. Czuł zapach proszku do prania, pudru i jeszcze jakiegoś kosmetyku. Connor otworzył srebrne oczy. Poruszony tym lustrzanym odbiciem, Alex wybuchnął śmiechem. Zastanawiał się, czy ojciec, matka albo ktokolwiek inny kiedyś tak go trzymał. Zadawał sobie pytanie, czy wszystko może być zupełnie inaczej, jeśli od samego początku robi się to dobrze.

Alex od razu chciał jechać do Rapid City i pierwszym samolotem wracać do Los Angeles, ale Cassie powiedziała, że to niemożliwe.

– Mam tu przyjaciół, obowiązki. – Położyła mu dłoń na ramieniu. – Skoro nie mogę mieć tych dwóch tygodni, daj mi przynajmniej czas do rana.

Zobaczyła błysk rozczarowania w jego oczach, kiedy usłyszał, że nie pojedzie z nim do motelu, ale ostatnią noc spędzi u Dorothei i Cyrusa. Alex pokiwał głową, pocałował ją na pożegnanie i obiecał, że rano będzie czekał na nią przed szkołą.

Przez kilka minut Cassie stała z Connorem w objęciach i patrzyła, jak samochód Alexa znika w tumanie czerwonego kurzu. Przywołała na twarz uśmiech szczęścia, po czym weszła do domu.

Cyrus robił na drutach, Dorothea kroiła korzeń imbiru do potrawki na kolację. Cassie zdziwiła się, że Willa nie ma, w domu bowiem były tylko jedne drzwi, przed którymi stała z Alexem. Dorothea spojrzała na nią.

– Więc wracasz z nim do wielkiego miasta – powiedziała.

Cassie położyła Connora w kołysce i usiadła obok Cyrusa na sofie.

– Muszę. Każde inne rozwiązanie byłoby wobec niego nie w porządku.

Dorothea wycelowała w nią nóż.

– Wydaje mi się, że on nie zawsze był w porządku wobec ciebie.

Cassie zignorowała jej słowa. Jutro będzie w Los Angeles. Najpierw pójdzie na uniwersytet i porozmawia z Custerem, później odwiedzi Ophelię. Dyskretnie poszuka dobrych terapeutów. Musi też znaleźć opiekunkę dla Connora… W tym miejscu tok jej myśli się załamał. Przecież z całą pewnością ktoś ze służby Alexa może popilnować dziecka przez godzinę albo dwie, pomyślała wesoło.

Prawda jednak była taka, że po trzech latach nikogo z personelu nie znała tak dobrze, jak w ciągu pół roku poznała Dorotheę i Cyrusa. Co do Willa – cóż, postara się wytłumaczyć mu swoją decyzję, choć wiedziała, że będzie zły. Przypomniała sobie, jak prowadził ją wokół korralu na sześcioletnim kucyku swojego kuzyna, jak siedział przy niej na sofie, gdy odeszły jej wody, mocząc mu dżinsy, jak rozśmieszał ją historyjkami o ukaraniu mandatem Clinta Eastwooda, kiedy ten przekroczył ograniczenie prędkości na Hollywood Boulevard. Bywało, że kiedy Connor marudził przed kolacją, Will jedyny potrafił go uspokoić. Cassie zastanawiała się, jak sobie poradzi bez niego, i nie wiadomo skąd w uszach zabrzmiały jej jego słowa: „Nie możesz mieć wszystkiego”.

– Gdzie jest Will? – zapytała.

– Biega – odparł Cyrus. – Wyszedł przez okno, bo nie chciał wam przeszkadzać.

Cassie drgnęła.

– Możesz popilnować Connora? Muszę go poszukać. – Chodziła z Willem na spacery, znała jego ulubione miejsca.

Odnalazła go na polanie nad brzegiem strumienia. Siedział z kolanami podciągniętymi do piersi i ciężko oddychał.

– Cześć – powiedziała Cassie. Usiadła obok niego, ale nie spojrzał na nią, żadnym gestem nie dał po sobie poznać, że ją usłyszał.

– Alex pojechał – dodała z wahaniem.

Will szybko odwrócił ku niej głowę.

– Wrócił do Los Angeles?

Cassie zaprzeczyła, zakłopotana tym świadomym wprowadzeniem go w błąd.

– Nie, do Rapid City. Rano nas odbierze i pojedziemy na lotnisko.

Will próbował się uśmiechnąć, ale jego oczy pozostały chmurne.

– No tak. O której się z nim spotykamy?

– Miałam na myśli Connora i siebie. – Cassie się roześmiała. – Alex nie wie o twoim istnieniu.

Will odwrócił się w stronę wody i zacisnął szczęki.

– Dlaczego mu nie powiedziałaś? Może z zazdrości rzuciłby się na mnie i oszczędziłbym ci kilku złamanych żeber, kolejnej kłótni…

– Przestań – powiedziała Cassie cicho, kładąc mu dłoń na ramieniu. – On już taki nie jest.

Will parsknął.

– Jasne, że nie, do diabła. Jego worek treningowy wyjechał z miasta.

– Poszuka pomocy. Przyznał, że między nami źle się działo. Ja muszę tylko znaleźć terapeutę.

Will zerwał źdźbło trawy.

– Nie masz najmniejszych gwarancji – rzekł szorstko. – Stare psy, nowe sztuczki, znasz to powiedzenie. Co zrobisz, jeśli zaatakuje dziecko?

Patrzył na jej tężejącą twarz, na wysiłki, by zapanować nad emocjami; podejrzewał, że usilnie starała się nie dopuszczać do siebie tej myśli. Doskonale, pomyślał, rozbiję w proch ten jej optymizm. Pragnął ją zranić, chciał, by płakała, tak jak on płakał w swym wnętrzu.

– Nie tknie Connora – oznajmiła z naciskiem. – Trafiłby we własny czuły punkt.

– Święta racja – skwitował ironicznie Will.

Cassie zerwała się na nogi, obrzucając go trawą, której źdźbła przez cały czas rozmowy łamała na kawałeczki.

– Co się z tobą dzieje? – zapytała głosem nabrzmiałym od łez.

– Myślałam, że jesteś moim przyjacielem, że chcesz, żebym była szczęśliwa.

Chcę, pomyślał Will. Chcę, żebyś była szczęśliwa ze mną.

– Śmieszne – powiedział na głos. – Bo przecież sama uznałaś, że będę szczęśliwy tylko wtedy, jeśli zrobię to, co ty uważasz dla mnie za najlepsze.

Cassie spojrzała na niego oburzona.

– Co przez to rozumiesz?

– Sama wiesz. „Nie odrzucaj swojej indiańskiej krwi, Will”. Powiesiłaś mi na ścianie ten przeklęty woreczek z lekarstwami, żeby ciągle na mnie patrzył.

– A ty go zdjąłeś – odparła Cassie. – Skąd miałam wiedzieć? – Palcem stopy poruszyła kamyczek. – Poza tym miałam rację – dodała z satysfakcją. – Popatrz, jak bardzo się zmieniłeś, odkąd wróciłeś do Pine Ridge. Widać wyraźnie, że jedyną osobą, którą obchodzi biała krew płynąca w twoich żyłach, jesteś ty sam.

Will wstał, spoglądając na nią z góry.

– Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego mnie nie wolno odrzucić mojego pochodzenia, natomiast ciebie te zasady nie obowiązują?

– Nie wiem, o czym mówisz – odparła Cassie.

Will chwycił ją za ramiona.

– Dobrze wiesz. Wiesz, co on robił ci w przeszłości, wiesz, że znowu to zrobi. – Wykrzywił usta. – Nie udało mi się uciec od przeszłości, choć bardzo się starałem. Tobie i Alexowi też się to nie uda.

Cassie zdawała sobie sprawę, że z rady, której udzieliła Willowi, sama także mogłaby skorzystać. Jeśli chcesz coś w życiu zaplanować, musisz odwołać się do przeszłości, poza nią nic innego nie masz do dyspozycji. Nie istnieje nowy początek. Jest tylko zbieranie w całość kawałków, które za sobą zostawiłeś.

– I właśnie dlatego muszę wrócić – powiedziała łamiącym się głosem.

Wczesnym rankiem Cassie pożegnała się z Cyrusem i Dorotheą, później Will zawiózł ją i Connora do miasteczka na spotkanie z Alexem. Connor w samochodzie marudził i Cassie podała go Willowi; wiedziała, że Alex obserwuje ich z drugiej strony ulicy, i była wdzięczna za płacz synka, bo mogła wykorzystać go jako pretekst. Po tym wszystkim, co Will bezinteresownie im ofiarował, nie mogłaby odejść, nie pozwalając mu po raz ostatni przytulić Connora.

Pomiędzy nimi zapanował kruchy rozejm. Cassie otworzyła skrytkę, udając, że sprawdza, czy niczego tam nie zostawiła. Will gładził Connora po plecach.

– Napiszesz mi, gdzie wylądowałeś? – zapytała wesoło.

– Obiecałem, że tak.

– To prawda, obiecałeś. – Cassie wyciągnęła ręce i Will oddał jej synka; przy tym geście ich dłonie się zetknęły. Spojrzała w okno samochodu, rejestrując w pamięci słup przed szkołą, rozgrzany czerwony kurz pod kołami samochodu, przekrzywiony kapelusz na głowie Willa. – Będę tęskniła za tym miejscem.

Will wybuchnął śmiechem.

– Poczekaj dziesięć minut. Przekonasz się, jak łatwo o wszystkim zapomnisz.

Cassie owinęła wokół dłoni ucho torby z pieluszkami.

– W takim razie będę tęskniła za tobą.

– O mnie tak szybko nie zapomnisz – rzekł z uśmiechem Will.

Cassie nachyliła się i zarzuciła mu wolną rękę na szyję. Przytulił ją, zapamiętując delikatny, przypominający zapach trawy aromat jej włosów, łagodną krzywiznę gładkich ramion, brzmienie głosu. Connor leżał pomiędzy nimi niczym wspólne serce bliźniąt syjamskich.

Rozdzielił ich Alex. Stając przy otwartym oknie od strony Cassie, powiedział:

– Przepraszam, ale nie chcę spóźnić się na samolot.

Will puścił Cassie. Spojrzał na Alexa i kiwnął głową. Lekko pogładził policzek Connora.

– Dziękuję panu – powiedział Alex. Odebrał Connora z objęć Cassie, jakby wiedział, że dzięki temu na pewno za nim pójdzie. – Jestem wdzięczny, że zaopiekował się pan moją rodziną.

Moją rodziną. Will przymrużył oczy. Milczał, bo nie ufał własnemu głosowi.

Alex położył synka w zagięciu ramienia, po czym znowu spojrzał na Willa.

– Znam pana – powiedział.

Will szeroko się uśmiechnął.

– Interweniowałem podczas pańskiej bójki. Pracowałem w policji w Los Angeles.

– No tak – odezwała się Cassie i Will odwrócił się ku niej.

Wieczna mediatorka.

Nic nie dodała, ale też nie od razu wysiadła. Oboje wkroczyli do wygodnej strefy, w której nie potrzebowali słów. Patrzyli sobie w oczy. Kocham cię, pomyślał Will.

Wiem, odpowiedziała Cassie. Will wciąż smakował to drobne zwycięstwo, gdy Cassie wysiadła i opuściła jego życie.

Kiedy samolot Riversów startował z lotniska w Rapid City, Will był bardziej pijany niż kiedykolwiek w życiu. Planował, że urwie mu się film, zanim Cassie z mężem i synkiem wyląduje w Los Angeles.

Przeklinał siebie, że zabrał ją z tamtego cholernego cmentarza. Że zrezygnował z pracy w policji w Los Angeles, gdzie mógłby mieć na nią oko.

Bo teraz Cassie była dla niego martwa. Albo równie niedosiężna, jakby umarła.

Ta myśl sprawiła, że zaczął się zastanawiać. Przypomniał sobie zwyczaj obchodzenia rocznicy śmierci krewnego. Pogrążona w żałobie rodzina okazywała szacunek zmarłemu, rozdając prezenty jak największej liczbie osób. Will mgliście pamiętał czas, gdy umarł jego ojciec; dziadkowie oszczędzali, by dowieść, jak bardzo kochali swojego syna.

Joseph Stojący w Słońcu opowiedział mu wtedy o długu wobec duchów, ceremonii, którą przestano obchodzić w czasach bizonów. Rodzina, która utraciła dziecko, przez rok oszczędzała nie tylko jedzenie, skóry i sprzęty, ale też w hołdzie dla ukochanej osoby oddawała członkom plemienia swoje konie, tipi, nawet ubranie zdjęte z grzbietu.

– Oddajesz do chwili, gdy ogarnia cię ból – powiedział wtedy Joseph.

Z szaleństwem w oczach Will zaczął grzebać w swoim pikapie. Znalazł niewiele wartościowych rzeczy poza starą strzelbą i kurtką z owczej skóry, która należała do jego ojca. Jak wariat przejechał przez miasto pod dom Berniego Colliera, sąsiada, którego nigdy nie lubił. Walił w drzwi tak mocno, że uginały się pod ciosami jego pięści.

– Witaj – powiedział Bernie ostrożnie na widok zmierzwionych włosów Willa i jego ubrania w nieładzie.

– Mam coś dla ciebie, Bernie. – Will wcisnął mu strzelbę. – Bez ukrytych podtekstów.

Okręcił się na pięcie, zanim Bernie zdążył otworzyć usta, wskoczył do samochodu i pojechał do domu Śmiejących Psów.

Linda Śmiejący Pies skrzywiła się na jego widok, machaniem dłoni rozpraszając opary whisky.

– Wejdź – powiedziała. – Zaparzę ci kawy.

– Nie chcę kawy. Przyjechałem, żeby coś ci dać. – Podał jej kurtkę. – Pomyśl, ilu dzieciom pomoże przetrwać zimę. Jest twoja. Zrób z nią, co zechcesz.

Rydell Dwie Pięści stanowczo odmówił przyjęcia pikapu i Will siedział na pieńku przed jego chatą z bali, szlochając jak dziecko. W końcu wpadł na pomysł, co zrobić z kluczykami. Podszedł do starej sękatej sosny, do której Marjorie i Rydell przywiązali swojego kundla, i nie budząc psa, nawlókł kluczyki na obrożę.

Rozdawanie rzeczy odnosiło skutek, Will widział to wyraźnie. Pobiegł lasem do chaty Josepha Stojącego w Słońcu, tak lekko nie czuł się od miesięcy. Po drodze zostawił kapelusz na czyimś sznurze na pranie, buty przed domem nieznajomego. Koszulę oddał dziewczynce dźwigającej wiadro z wodą w górę zbocza.

Przed chatą Josepha miał na sobie już tylko dżinsy i bieliznę, dygotał więc z zimna. Pomyślał, że jednak wypił za mało, skoro wciąż potrafi ocenić temperaturę i czuje zbyt wielkie zakłopotanie, żeby zapukać do drzwi szamana i dać mu resztę swojej odzieży. Zamiast tego rozebrał się do naga, poskładał starannie rzeczy i zostawił je na progu Josepha.

Biegł tam, dokąd niosły go nogi. Stopy mu krwawiły na kolcach i szyszkach, mimo to nie ustawał. Był istotą prymitywną. Nie myślał i nie czuł. Wbiegł na wzgórze, którego nie poznawał, odrzucił głowę i zapłakał z bólu.

Do oddania zostało mu tylko jedno; wiedział, że to rzecz bez wartości, ale jednak coś. Na przemian wykrzykiwał to samo zdanie po angielsku i w języku lakota, szlochając i przecinając paznokciami skórę, by sobie przypomnieć, jak bardzo boli to, że on jest tutaj, chociaż ona odeszła.

– Imacu yo – krzyczał do duchów. – Zabierzcie mnie!

Загрузка...