3

Will bardziej lubił Jane wtedy, kiedy nie pamiętała, że jest antropologiem. Usiłowała mu wyjaśnić, na czym ta nauka polega. Antropologia, mówiła, bada sposób, w jaki człowiek przystosowuje się do świata. Tyle Will rozumiał, reszta brzmiała dla niego jak obcy język. W drodze na posterunek w poniedziałkowy wieczór Jane przedstawiała najlepsze metody wykopywania szkieletów. Kiedy Watkins przesłuchiwał ją, by zebrać informacje do notki, którą zamierzał umieścić w „Timesie”, oznajmiła, że dopóki nikt po nią nie przyjdzie, z przyjemnością będzie pomagać policyjnym patologom. A teraz, następnego dnia rano, podczas gdy Will rozprawiał się z miską cheerios, usiłowała wyjaśnić mu ewolucję człowieka.

Na serwetce rysowała linie, każdą gałąź opatrując nazwą. Will zaczynał rozumieć, dlaczego jej mąż jeszcze się nie ujawnił.

– Nie łapię – powiedział. – Tak wcześnie nawet liczyć nie potrafię.

Jane puściła jego słowa mimo uszu. Kiedy skończyła, westchnęła i usiadła wygodnie.

– Boże, cóż to za rewelacyjne uczucie coś wiedzieć.

Zdaniem Willa, były inne rzeczy bardziej warte poznania, ale zachował to dla siebie. Wskazał na serwetkę.

– Dlaczego ci akurat wymarli?

Jane zmarszczyła brwi.

– Nie byli w stanie przystosować się do świata.

Will prychnął.

– Taa, przez połowę czasu ja też nie jestem w stanie. – Wziął czapkę, przygotowując się do wyjścia.

– Ciekawa jestem, czy odkryłam coś naprawdę ważnego, jak szkielet Lucy albo człowieka z epoki kamienia w tyrolskich Alpach – powiedziała.

Will uśmiechnął się. Wyobraził ją sobie siedzącą w kucki nad dziurą w czerwonym piasku pustyni i robiącą to, co najbardziej lubi. – Możesz przekopać podwórko – zaproponował.

We wtorkowy poranek policja umieściła w „L. A. Times” zdjęcie Jane z prośbą o zgłoszenie się na policję osób, które ją znają, a Jane przypomniała sobie, jak odkryła rękę.

Po wyjściu Willa poszła do biblioteki. Filia była mała, ale dysponowała dość bogatym zbiorem książek naukowych z dziedziny antropologii i archeologii. Jane wybrała najnowsze, pochyliła się nad fornirowanym blatem i zaczęła czytać.

Znajome słowa poruszyły obrazy w jej umyśle. Zobaczyła, jak na polu gdzieś w Wielkiej Brytanii klęczy nad otwartym wykopem, zawierającym wymieszane pozostałości po bitwie z epoki żelaza. Pamiętała oczyszczanie kości miotełką, szukanie w mostku otworów po lancach i strzałach, widok czysto przeciętego kręgosłupa, który świadczył, że temu człowiekowi ścięto głowę. Przypomniała sobie, że była wtedy czyjąś asystentką, oznaczającą znaleziska tuszem, wynoszącą tace pełne kości do wyschnięcia na słońcu.

Jane przewróciła stronicę i zobaczyła rękę. Wyglądała dokładnie tak samo jak wtedy, gdy znalazła ją w Tanzanii, skamieniałą i wtopioną w skałę osadową, kurczowo ściskającą kamienny młotek. Setki antropologów przeczesywały Tanzanię w poszukiwaniu dowodów potwierdzających tezę, iż poziom inteligencji człowieka pierwotnego pozwalał na wyrabianie narzędzi. Podobnie jak koledzy, któregoś roku Jane także pojechała powtórnie sprawdzić zapomniane wykopalisko.

Choć w tamtej akurat chwili wcale nie szukała. Odwróciła się i zobaczyła ją przed sobą, jakby ręka chciała chwycić ją za ramię. To było niezwykłe odkrycie, delikatne kości rzadko zachowywały się w tak doskonałym stanie. Fosylizacja mogła nastąpić tylko wówczas, gdy szkieletu nie naruszyły zwierzęta, wiry wodne i przemieszczenia płyt tektonicznych; z reguły, jeśli brakowało jakichś fragmentów, zwykle były to kończyny.

Już wtedy wiedziała, że to będzie przełom. Odkryła to, czego wszyscy szukali. Starannie opisała młotek, oczyściła i zakonserwowała syntetyczną żywicą setki drobnych kości.

Jane przewróciła stronice i pod koniec książki przeczytała podpis pod fotografią ręki. Datowana na ponad dwa miliony osiemset lat ręka hominida z młotkiem to najstarszy znany dowód na istnienie produkcji narzędzi kamiennych (Barrett i inni, 1990 r.).

Barrett. Czy tak brzmi jej nazwisko? A może była czyjąś asystentką i ten ktoś przypisał sobie zasługi z jej odkrycia? Przejrzała indeks, ale nie było innych odniesień do tego nazwiska. W pozostałych książkach nie natrafiła na zdjęcie ręki – odkrycie było zbyt świeże.

Rozdygotana poszła do informacji i zaczekała, aż bibliotekarka oderwie wzrok od komputera.

– Dzień dobry – powiedziała, obdarzając kobietę swoim najbardziej zniewalającym uśmiechem. – Zastanawiałam się, czy mogła by mi pani pomóc.

Zastała Willa zgarbionego nad biurkiem, które wydawało się dla niego za małe, i przerzucającego papiery.

– Raporty policyjne. Nienawidzę tego gówna – powiedział.

Zgarnął dokumenty na bok i wskazał jej krzesło. – Widziałaś swoje zdjęcie? – zapytał, podnosząc gazetę.

Jane wyrwała mu dziennik.

– Boże. Wyglądam jak podrzutek – mruknęła i rzuciła go na blat. – I co, telefon się urywa?

Will pokręcił głową.

– Cierpliwości, jeszcze nie ma pory lunchu. – Odsunął krzesło i skrzyżowane nogi oparł o biurko. – Poza tym zacząłem się przyzwyczajać do ciebie w roli mojej gospodyni.

– W takim razie lepiej zacznij szukać zastępstwa. – Położyła przed nim ksero stronicy książki, którą rano czytała. – To moja ręka.

Will przyjrzał się niewyraźnej fotografii i gwizdnął przeciągle.

– Jak na swój wiek wyglądasz cholernie dobrze.

Jane zabrała kartkę i wygładziła jej brzegi.

– Odkryłam tę rękę w Afryce. Niewykluczone, że nazywam się Barrett.

Will uniósł brwi.

– Ty to odkryłaś? – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Barrett, co?

Jane wzruszyła ramionami.

– Jeszcze nie wiem na pewno. To może być nazwisko uczonego, który kierował tym wykopaliskiem. – Wskazała na przypis. – Ja mogę być jedną z „innych”. Zmusiłam bibliotekarkę, żeby zdobyła dla mnie więcej informacji. Jutro po południu powinnam wiedzieć, kim jestem – oznajmiła radośnie.

Will uśmiechnął się do niej. Zastanawiał się, co pocznie, kiedy Jane go opuści i wróci do swojego życia. Jak pusty będzie jego dom, gdy zostanie w nim sam, i czy Jane od czasu do czasu będzie się z nim kontaktować.

– W takim razie chyba lepiej od razu zacznę mówić do ciebie Barrett.

Odwróciła się ku niemu.

– Prawdę mówiąc, przyzwyczaiłam się do Jane.

Herb Silver, który z usposobienia był rannym ptaszkiem, jadał śniadanie o szóstej nad basenem: sok pomidorowy, grejpfrut, kubańskie cygaro. Mrużąc oczy przed słońcem, otworzył wtorkowego „Timesa”. Zapatrzony w fotografię kobiety na trzeciej stronicy, nawet się nie zorientował, że cygaro wypadło mu z kącika ust do wody.

– Cholera jasna – zaklął, wyjmując z kieszeni szlafroka telefon. – Cholera jasna.

Dla żadnego z pozostałych aktorów nie przerwaliby zdjęć, on jednak był nie tylko odtwórcą głównej roli, lecz także jednym z producentów wykonawczych, i ewentualne straty pokrywał z własnej kieszeni. Wytarł czoło ramieniem, krzywiąc się na smugę szminki na rękawie aksamitnego kaftana. W Szkocji było siedem pieprzonych stopni mrozu, ale scenograf zamówił sto pochodni do oświetlenia wielkiej komnaty w zamku, w którym kręcili „Makbeta”, w rezultacie czego w każdym ujęciu oślepiał go pot.

Jennifer, jego podobna do myszki asystentka, stała z telefonem komórkowym koło zapasowej zbroi. Wziął telefon i odsunął się na odpowiednią odległość od niej i dziennikarza z „People”, który robił reportaż z planu.

– Herb – powiedział z akcentem używanym do roli – lepiej niech to będzie ważne.

Wiedział, że agent nie zadzwoniłby do niego na plan bez naprawdę istotnego powodu, nominacji do Oscara albo propozycji roli, która nadałaby większy impet jego karierze. Tylko że nominację w tym roku już dostał, a role od lat sam sobie wybierał. Zacisnął palce na telefonie i czekał, aż trzaski na linii ucichną.

– … dzisiejszą gazetę i ona… – usłyszał.

– Co? – wrzasnął, zapominając o otaczającej go ekipie i aktorach. – Nie słyszę ani słowa z tego, co mówisz!

– Zdjęcie twojej żony jest na trzeciej stronie „L. A. Timesa” zabrzmiał wyraźnie głos Herba. – Znalazła ją policja. Ona nie pamięta, kim jest.

– Chryste. – Krew dudniła mu w żyłach. – Co jej się stało? Jak się czuje?

– Przeczytałem to dwie minuty temu – odparł Herb. – Na zdjęciu wygląda na całą i zdrową. Od razu do ciebie zadzwoniłem.

– Nic nie rób. Będę w domu jutro koło… – z westchnieniem spojrzał na zegarek -… szóstej rano waszego czasu. Muszę być pierwszym, którego zobaczy – dodał łamiącym się głosem.

Bez pożegnania przerwał rozmowę z agentem, po czym zaczął wydawać instrukcje Jennifer. Przez ramię zawołał do drugiego producenta:

– Joe, musimy przerwać zdjęcia na jakiś tydzień.

– Ale…

– Pieprzyć budżet. – Ruszył ku swojej przyczepie, ale zaraz przystanął i położył dłoń na ramieniu Jennifer, która przez telefon rezerwowała bilet na samolot; włosy zasłaniały jej twarz niczym kurtyna. Kiedy uniosła głowę, zobaczyła w jego niezwykłych oczach wyraz bardzo rzadko widywany przez innych: cichą rozpacz. – Błagam – mruknął – jeśli będzie trzeba, porusz niebo i ziemię.

Minęła chwila, nim Jennifer wróciła do rzeczywistości, ale nawet po jego odejściu przez kilka sekund czuła na ramieniu ciepło, ciężar jego prośby. Znów podniosła słuchawkę i zaczęła wybierać numer. Alex Rivers dostanie to, na czym mu zależy.

O siódmej rano w środę zadzwonił telefon. Will wybiegł z łazienki, owijając się w pasie ręcznikiem. – Tak?

– Mówi Watkins. Przed chwilą miałem telefon z posterunku. Zgadnij, kto się pojawił. Masz trzy szanse.

Will opadł na podłogę, świat zawirował mu przed oczami.

– Będziemy za pół godziny – powiedział.

– Will? – Głos Watkinsa brzmiał, jakby to była rozmowa międzymiastowa. – Faktycznie wiesz, jak zrywać panienki.

Wiedział, że musi obudzić Jane i powiedzieć jej, że zgłosił się po nią mąż, wiedział, że w drodze na komendę musi wygłosić zapewnienia, których ona po nim oczekuje, ale nie sądził, by był w stanie to zrobić. Uczucia, które wywołała w nim Jane, sięgały głębiej niż kwestia brzemiennego w skutki zbiegu okoliczności. Podobało mu się, że Jane usiłuje tuszować piegi niemowlęcym pudrem. Podobał mu się sposób, w jaki gestykulowała przy mówieniu. Uwielbiał widzieć ją w swoim łóżku. Powtarzał sobie, że po prostu włoży maskę obojętności, którą nosił przez ostatnie dwadzieścia lat, i po tygodniu jego życie wróci do normy. Powtarzał sobie, że przecież tak to miało wyglądać. A równocześnie widział Jane wybiegającą z bramy cmentarza przy wtórze sowiego krzyku i zdawał sobie sprawę, że nawet po jej odejściu pozostanie za nią odpowiedzialny.

Spała na boku z ręką przyciśniętą do brzucha.

– Jane – powiedział, delikatnie dotykając jej ramienia. Pochylił się i lekko nią potrząsnął; zdumiało go, że pościel nie pachnie już nim, tylko nią. – Jane, obudź się.

Zamrugała i przekręciła się na plecy.

– Już czas? – zapytała.

Przytaknął.

Kiedy brała prysznic, zaparzył kawę, na wypadek gdyby chciała się napić przed wyjściem, ale ona odmówiła, zależało jej, by pojechali od razu. Will prowadził wóz w milczeniu, pozwalając, aby wszystkie te słowa, które zamierzał powiedzieć, tłoczyły się w powietrzu. Będę za tobą tęsknił. Zadzwoń, jeśli będziesz miała okazję. A gdyby coś się stało, wiesz, gdzie mnie znaleźć.

Jane szklistym wzrokiem wpatrywała się w drogę, zaciskając dłonie na kolanach. Odezwała się dopiero na parkingu przy posterunku. Jej głos był tak cichy, że Will pomyślał, iż chyba się przesłyszał.

– Sądzisz, że będzie mnie lubił?

Spodziewał się raczej rozważań, czy pozna męża albo gdzie jest jej dom, i to go zaskoczyło.

Nie miał okazji odpowiedzieć. W stronę samochodu biegło stado dziennikarzy, błyskając fleszami i wykrzykując pytania, które tworzyły niezrozumiały hałas. Jane skuliła się na siedzeniu.

– Chodź – powiedział Will, obejmując ją za ramiona i przyciągając ku drzwiom od strony kierowcy. – Trzymaj się blisko mnie.

Do diabła, kim ona jest? Nawet jeśli faktycznie nazywa się Barrett i jest antropologiem, nawet jeśli odkryła tę rękę, tak wielkie zainteresowanie mediów wydaje się grubą przesadą. Will prowadził Jane schodami do głównego holu posterunku, czując, jak jej ciepły oddech owiewa mu obojczyk.

Obok kapitana Watkinsa stał Alex Rivers.

Opuścił rękę, którą obejmował Jane. Przeklęty Alex Rivers. Wszyscy ci reporterzy, wszystkie te aparaty fotograficzne nie miały nic wspólnego z Jane.

Uśmiechnął się ironicznie. Jane była żoną amerykańskiego gwiazdora filmowego numer jeden. I całkiem o tym zapomniała.

Najpierw zauważyła, że Will się od niej odsunął, i przez chwilę sądziła, że nie będzie mogła ustać samodzielnie. Bała się spojrzeć w twarz wszystkim tym ludziom, ale coś trzymało ją na nogach i musiała się przekonać, co to jest.

Uniosła głowę i zobaczyła utkwione w swej twarzy oczy Alexa Riversa.

„Tabu”.

– Cassie? – Alex zrobił jeden, potem drugi krok do przodu, a Jane podświadomie przysunęła się do Willa. – Wiesz, kim jestem?

Naturalnie wiedziała, wszyscy go znali, to był Alex Rivers, na litość boską. Przytaknęła i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że coś się dzieje z jej wzrokiem. Twarz Riversa drgała i migotała; podobnie mgiełka unosząca się latem z rozgrzanego asfaltu sprawia, że widzimy podwójnie. Rivers raz wydawał się błyszczący i nadludzki, raz był zwykłym człowiekiem.

Kiedy wyciągnął do niej ręce, doznania wszystkich zmysłów Cassie nałożyły się na siebie. Czuła ciepło emitowane przez jego skórę, widziała światło odbijające się we włosach, słyszała szept, który ich oboje otoczył. Czuła zapach drzewa sandałowego jego płynu po goleniu i świeżego krochmalu koszuli. Ostrożnie go objęła, dokładnie wiedząc, które mięśnie jego pleców znajdzie pod palcami. Antropologia, pomyślała, badanie sposobu, w jaki ludzie przystosowują się do swojego świata. Zamknęła oczy i zanurzyła się w znajome doznania.

– Boże, Cassie, nie wiedziałem, co się stało. Herb zadzwonił do mnie do Szkocji. – Jego oddech muskał ją w ucho. – Kocham cię, pichouette.

I właśnie to słowo sprawiło, że się cofnęła. Spojrzała na niego, na tego mężczyznę, o którym marzyła każda Amerykanka, i zrobiła krok w tył.

– Masz zdjęcie? – szepnęła. – Na którym jesteśmy oboje?

Nie pytała siebie, dlaczego kilka dni temu, gdy nie myślała jasno, z taką łatwością zaufała Willowi, a teraz Aleksa Riversa prosi o dowód, nim pójdzie z nim do domu. Alex zmarszczył czoło, zaraz jednak wyjął z kieszeni portfel. Podał jej laminowaną fotografię ślubną.

To z całą pewnością był on i to z całą pewnością była ona, wyglądała na szczęśliwą, kochaną, zdecydowaną. Oddała zdjęcie Alexowi, który schował portfel i wyciągnął do niej rękę.

Utkwiła w niej wzrok.

Gdzieś za plecami usłyszała prychnięcie sekretarki:

– Cholera, jeśli ona ma wątpliwości, ja z nim pójdę.

Splotła palce z palcami Alexa i patrzyła, jak wyraz jego twarzy ulega radykalnej przemianie. Pionowa zmarszczka troski pomiędzy brwiami zniknęła, zaciśnięte mocno wargi wygięły się w uśmiechu, oczy zajaśniały. Alex rozświetlił całe pomieszczenie i Cassie zaparło dech. Mnie, pomyślała, on pragnie mnie. Alex Rivers puścił jej dłoń i objął ją w pasie.

– Jeśli pamięć ci nie wróci – szepnął – sprawię, że od nowa się we mnie zakochasz. Zabiorę cię do Tanzanii, pomieszam ci kości, a ty możesz rzucić we mnie łopatką…

– Więc jestem antropologiem? – krzyknęła.

Alex przytaknął.

– Dzięki temu się poznaliśmy.

Ogarnęła ją wielka radość; Jej ręka. Więc jednak to była jej ręka, jakimś cudownym zrządzeniem opatrzności Alex Rivers ją kocha i…

Will. Uwalniając się z objęć Alexa, spojrzała na stojącego kilka kroków dalej Willa.

– Jestem antropologiem – powiedziała z uśmiechem.

– Słyszałem – odparł. – Tak samo jak prawie całe Los Angeles.

– Dziękuję ci. – Uniosła brwi. – Właściwie nie spodziewałam się, że to się tak skończy. – Wyciągnęła do niego dłoń, by zaraz impulsywnie zarzucić mu ręce na szyję.

Ponad jej ramieniem Will dostrzegł błysk, który na ułamek sekundy zmroził oczy Alexa Riversa.

Ujął ręce Jane – Cassie – i zaraz puścił, ukradkiem wsunąwszy jej w dłoń karteczkę ze swoim adresem i numerem telefonu, po czym pocałował ją w policzek.

– Gdybyś kiedyś czegoś potrzebowała… – szepnął i zrobił krok do tyłu.

Cassie schowała karteczkę do kieszeni żakietu i jeszcze raz mu podziękowała. Wszystko wskazywało na to, że prowadziła życie jak z bajki. Czego mogłaby potrzebować?

Alex czekał cierpliwie przy drzwiach. Ujął twarz Cassie w dłonie.

– Nie masz pojęcia… – Głos mu się załamał. – Nie masz pojęcia, czym była utrata ciebie.

Cassie patrzyła na niego, wchłaniając strach w jego głosie. Także się bała, ale nagle wydało jej się to rzeczą wtórną. Działając instynktownie, uśmiechnęła się do Alexa.

– To nie trwało długo – powiedziała łagodnie i kojąco. – I nie byłam daleko.

Zobaczyła, że ramiona Alexa się rozluźniają. Zadziwiające: kiedy on był spokojniejszy, ona też lepiej się czuła. Alex obrzucił spojrzeniem rojących się dziennikarzy.

– To nie będzie przyjemne – rzekł przepraszająco. Objął ją mocno i otworzył ciężkie drzwi.

Dłonią przysłonił oczy, przepychając się przez gęstniejący tłum paparazzich i operatorów. Kiedy oszołomiona Cassie uniosła głowę, zobaczyła pochyloną nad sobą twarz i błysk flesza. Powietrze poranka zamknęło się jak pierścień wokół jej gardła; oślepiona, nie miała innego wyjścia, jak skryć twarz na piersi Alexa. Ścisnął jej ramię, na barku poczuła bicie jego serca i z własnej woli poddała się sile swego obcego męża.

Загрузка...