W innym czasie i miejscu Will Latający Koń byłby Marzycielem.
Miał jedenaście lat, kiedy w środku nocy otworzył oczy, widząc, a zarazem nie widząc. Było lato, na dworze cykady cicho śpiewały do półksiężyca, ale w głowie Willa zadudniły grzmoty, a kiedy dziadkowie przybiegli do niego, w jego źrenicach zobaczyli potężne błękitne błyskawice. Cyrus Latający Koń ponad emitującym poświatę kocem chwycił dłoń żony.
– Wakan – mruknął. – Święty.
Mimo iż przez lata wiele się zmieniło w życiu Siuksów, niektóre zwyczaje trwały. Cyrus urodził się w rezerwacie, był świadkiem rozwoju telewizji i motoryzacji; miesiąc później będzie oglądał człowieka spacerującego po Księżycu. A równocześnie pamiętał opowieści ojca o Siuksach, którzy miewają wizje. Wizja grzmotu odznaczała się potężną siłą. Ten, kto ją zignoruje, może zginąć od błyskawicy.
I dlatego pewnego poranka w 1969 roku dziadek zabrał Willa Latającego Konia do szamana Josepha Stojącego w Słońcu, by opowiedzieć mu o wizjach wnuka.
Powiadano, że Joseph Stojący w Słońcu jest starszy niż Ziemia. Siedział z Willem i Cyrusem na długiej, niskiej ławie, biegnącej przez całą długość jego drewnianej chaty. Kiedy mówił, strugał drewienka. Na oczach Willa drewno wpierw przybrało kształt psa, potem orła, wreszcie pięknej dziewczyny, zmieniając się przy każdym dotyku dłoni szamana.
– W czasach mojego pradziada – zaczął Joseph – chłopiec taki jak ty badałby swoje wizje, osiągnąwszy wiek męski. A gdyby miał wizje grzmotu, zostałby heyoka. – Szaman spojrzał uważnie na Willa, który po raz pierwszy dostrzegł, że oczy starca różnią się od oczu wszystkich znanych mu ludzi. Nie było w nich tęczówek, tylko czarne, bezdenne źrenice. – Wiesz o tym, chłopcze?
Will przytaknął, dziadek tylko o tym mówił przez całą drogę do chaty szamana. Sto lat wcześniej heyoka byli plemiennymi klaunami, od których oczekiwano dziwnego zachowania. Jedni chodzili tyłem, inni przemawiali w obcym języku. Odziewali się w łachmany, zimą spali bez koca, latem owijali się w grube skóry bizona. Zanurzali dłonie we wrzątku i wyjmowali je nie poparzone, dowodząc przez to, że są potężniejsi od reszty współplemieńców. Czasami duchy zsyłały im wizje, ostrzegały o śmierci innych. Heyoka miał moc zapobieżenia temu, ale ponieważ był heyoka, nie otrzymywał nic w zamian za swoje wysiłki. Will cierpliwie słuchał dziadka i przez cały czas myślał, jak cholernie się cieszy, że żyje w roku 1969.
– No cóż – mówił Joseph Stojący w Słońcu – nie możesz zostać heyoka, bo jest wiek dwudziesty. Ale będziesz miał swoją wizję grzmotu.
Trzy dni później wieczorem nagi Will siedział naprzeciwko szamana w rytualnym szałasie. Nigdy dotąd w takim nie był, choć widywał te małe, okrągłe budowle; czasami wznosili je młodzi chłopcy, by palić w nich peyotl – odurzeni, z gołymi tyłkami biegali po polach i skakali do lodowatych strumieni. Od czasu do czasu Joseph poruszał rozżarzonymi kamieniami, które buchały gorącem, głównie jednak śpiewał i recytował, a jego słowa nabrzmiewały i eksplodowały niczym fajerwerki tuż przed oczami Willa.
Kiedy nad równiną pojawiły się pierwsze promienie brzasku, Joseph zaprowadził nagiego Willa na płaski szczyt stromego wzgórza. Will wolałby być wszędzie, tylko nie na tej skalnej półce, ale nie ośmielił się sprzeciwem zhańbić dziadka czy Josepha Stojącego w Słońcu. Od dzieciństwa wpajano mu zasadę: Szanuj starszych. Drżąc na całym ciele, Will robił, co mu kazano. Z rozpostartymi rękoma patrzył w słońce, zachowując całkowity bezruch i usiłując ignorować trawę szepczącą pod stopami odchodzącego Josepha. Stał tak przez wiele godzin, aż słońce zaczęło kryć się za horyzontem. Wtedy też nogi się pod nim ugięły, zwinął się w kłębek na boku i wybuchnął płaczem. Czuł, jak skała pod nim drży, niebo się roztapia.
Drugiego dnia ze wschodu nadleciał orzeł. Will patrzył, jak ptak krąży nad jego głową, poruszając się tak wolno, że przez całe minuty zdawał się tkwić w jednym miejscu, oddalony o długość ramienia.
– Pomóż mi – szepnął Will i orzeł przefrunął przez jego ciało.
– Wybrałeś trudne życie! – krzyknął ptak i zniknął.
Minęły godziny, a może dni. Osłabiony i głodny Will zmuszał się do oddychania. W chwilach gdy umysł miał jasny, przeklinał dziadka za wiarę w takie bzdury, przeklinał siebie za uległość. Myślał o wiosennych eliminacjach do szkolnej drużyny baseballu, o „Playboyu” ukrytym pod materacem, o kręcącym w nosie zapachu matczynego kremu marki Pond. Myślał o wszystkim, co wydawało się najbardziej odległe od życia Siuksów.
Nadchodzimy, nadchodzimy. Słowa poświstywały nad równiną, owijały się wokół szyi Willa, zmuszały go do wstania. Nad jego głową wisiała ciemna burzowa chmura. Wyczerpany, głodny, dręczony omamami, odrzucił w tył głowę i otworzył ramiona, łaknąc poświęcenia.
Kiedy pod czaszką zadudnił mu grzmot, uświadomił sobie, że jego stopy nie dotykają już ziemi. Unosił się wysoko. W dole zobaczył małą i chudą dziewczynkę, która biegła przez śnieżną zawieję. Chwilami kurzawa zakrywała ją przed jego wzrokiem. Pomyślał, że dziewczynka ucieka od kogoś albo od czegoś. Nagle się zatrzymała. Stanęła w samym sercu burzy i wyciągnęła ręce. Przez cały ten czas szukała środka.
– Pomóż jej – powiedział Will i słowa po stokroć odbiły się echem wokół niego. Znowu stał na ziemi. Wiedział, że nic nie będzie pamiętał. Wiedział, że jako dojrzały mężczyzna będzie się musiał zmagać z tymi obrazami, wdzierającymi się w jego świadomość w ciężkich minutach tuż po przebudzeniu.
Kiedy niebiosa zadrżały i spadł deszcz, okrzyki Willa poniósł wiatr. Szeroko otwartymi oczami patrzył, jak piorun rozcina noc na pół, rozbijając jego świat na połowy, które niczym puste skorupy chyboczą się u jego stóp.
Nawet słońce kochało Alexa. Cassie dotknęła jego szczęki, zahipnotyzowana tym, że jakimś cudem jedyna smuga porannego światła wpadająca do sypialni, trafiła właśnie na niego. Skórę miał ciemną, z cieniem zarostu na policzkach, z małą, półokrągłą blizną tuż pod brodą. Cassie usiłowała sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach Alex się zranił. Patrzyła, jak jego oczy poruszają się pod powiekami, i zastanawiała się, czy śni o niej.
Ostrożnie, by go nie obudzić, wysunęła się z pościeli. Z uśmiechem skrzyżowała ramiona na piersiach, myśląc, że całkiem słusznie jest obiektem zazdrości wszystkich kobiet w Ameryce. Jeśli wcześniej miała jakieś wątpliwości, dotyczące prawomocności jej małżeństwa z Alexem, teraz wszystkie się rozwiały. Dwoje ludzi nie może uprawiać miłości w taki sposób, jeśli nie mają wspólnej przeszłości. Roześmiała się. Gdyby serce przestało jej bić w tej sekundzie, mogłaby powiedzieć, że miała piękne życie.
To dobry dzień na śmierć. Słowa sprawiły, że znieruchomiała i po kręgosłupie przeszedł jej dreszcz, nim jeszcze uświadomiła sobie, że nie zostały wypowiedziane na głos. Odzyskawszy panowanie nad sobą, cicho poszła do łazienki. Wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze, dotykając opuszkami palców spuchniętej wargi.
Wykład. Tym zdaniem rozpoczynał się wykład jej kolegi z UCLA. Cassie bezwładnie opuściła dłonie na marmurową umywalkę, z westchnieniem ulgi pojmując, że to nie złowieszczy omen, tylko prawdziwe wspomnienie. Wykład dotyczył kultury rdzennych Amerykanów, a zdanie stanowiło część rytualnej modlitwy, odmawianej przez wojowników przed bitwą. Cassie pamiętała, że powiedziała profesorowi, iż ma dar przykuwania uwagi słuchaczy.
Ciekawe, co teraz robi Will. Jest czwartek rano, więc pewnie jedzie do pracy. Zostawił jej swój numer telefonu; może później zadzwoni do niego na posterunek, powie, że mieszka w zamku w Malibu, wspomni, że niedługo wybiera się do Szkocji.
Wyszczotkowała zęby i uczesała włosy, ostrożnie odkładając przedmioty na blat, żeby hałas nie obudził Alexa. Na palcach wróciła do sypialni i usiadła w fotelu.
Alex cicho pochrapywał. Przez chwilę patrzyła, jak klatka piersiowa mężczyzny unosi się i opada w oddechu, potem wstała i podeszła do szafy z jego ubraniami. Kiedy ją otworzyła, zaparło jej dech.
W szafie Alexa panował dwadzieścia razy większy porządek niż u niej. Na dnie, na stojakach, stały szeregiem buty sportowe, włoskie mokasyny i czarne skórzane trzewiki do garniturów. Na półkach leżały swetry, szetlandzkie i norweskie po jednej stronie, bawełniane po drugiej. Koszule wisiały sztywno na cedrowych wieszakach. Komodę na bieliznę w rogu garderoby wypełniały starannie poskładane jedwabne bokserki i skarpetki, zgodnie z przeznaczeniem ułożone w oddzielnych szufladach.
– Mój Boże – szepnęła Cassie. Przesunęła palcem po koszulach, słuchając muzyki uderzających o siebie wieszaków. Porządku należało się spodziewać, zwłaszcza jeśli w domu była dobra gospodyni, ale coś w tej szafie sugerowało, że przekroczona została granica między schludnością a obsesją.
Swetry. Były posegregowane nie tylko ze względu na rodzaj włóczki, ale też ułożone kolorami, jak tęcza. Wzorzyste umieszczono jedne na drugich wedle barwy dominującej.
Powinna wybuchnąć śmiechem. W końcu było to dziwactwo, doskonały temat do żartów.
Mimo to Cassie poczuła, że z oczu płyną jej łzy. Uklękła przed rzędami butów, szlochając cicho; wzięła sweter i przycisnęła do ust, by zagłuszyć łkania. Ze ściśniętym żołądkiem zgięła się wpół i powiedziała sobie, że traci rozum.
To stres tych kilku ostatnich dni, pomyślała, wycierając policzki. Wróciła do łazienki, zamknęła za sobą drzwi i odkręciła kurek. Trzymała dłonie pod strumieniem wody tak długo, aż z zimna zdrętwiały jej dłonie, później spryskała twarz. Miała nadzieję, że zacznie wszystko od nowa.
Od wielu dni mówili o zamieci, śnieżycy stulecia. Miała nadejść w piątek około trzeciej po południu. Meteorolodzy radzili, by napełnić wanny wodą. Kupić baterie i drewno na opał. Odszukać latarki.
Cassie uznała, że lepiej byłoby tylko w jednym wypadku: gdyby burza rozpętała się w niedzielę, bo wtedy odwołano by lekcje następnego dnia.
Weszła do kuchni. Całe popołudnie spędziła u Connora, ale obiecała matce, że wróci, gdy tylko spadną pierwsze płatki śniegu. Matka Cassie strasznie bała się śniegu. Chowała się w Georgii i śnieg zobaczyła dopiero wtedy, gdy po ślubie przeprowadziła się do Maine. Zamiast podejść do zagrożenia praktycznie – jak matka Connora, która wyjęła świece i kupiła dodatkowe butelki mleka do przechowania w zaspach – Aurora Barrett siedziała przy kuchennym stole, z szeroko otwartymi oczami słuchała prognoz meteorologicznych z radia tranzystorowego i czekała na pogrzebanie żywcem.
Północnowschodnia część kraju miała dla Aurory tylko jedną zaletę: była pretekstem do oskarżania męża o wszystko, co w jej życiu ułożyło się źle. Cassie rosła w przekonaniu, że matka nienawidzi Maine, że nie zamierzała się tu przeprowadzać, że nie chciała być żoną piekarza. Wciąż marzyła o domu z trawnikami schodzącymi nad brzeg rzeki, o ażurowej ławce pod wiśniami, o upalnym południowym słońcu. Ukryta w mrocznym kącie Cassie słuchała gniewnych krzyków matki, która pytała ojca, jak bardzo tymczasowe może być dziesięć długich lat w jakimś zapomnianym przez Boga miejscu.
Ojciec przyjmował gniew Aurory w milczeniu. Formalnie rzecz biorąc, to była jego wina: przyrzekł żonie, że jak tylko zdoła sprzedać piekarnię z przyzwoitym zyskiem, przeniosą się w jej strony. Ale piekarnia co roku przynosiła straty, a prawdę mówiąc, w głębi serca ojciec wcale nie pragnął opuszczać Nowej Anglii. Ben udzielił Cassie tylko jednej rady: „Zanim się zdecydujesz, kim chcesz być, zorientuj się, gdzie tym kimś chcesz być”.
Śnieg jeszcze nie padał, kiedy Cassie kładła się spać, za to rano świat za oknem był odmieniony. Biały trawnik rozpościerał się pod oknem jej sypialni, wzgórza i strumyki zniknęły; patrząc na gładką taflę śniegu, Cassie niemal traciła poczucie kierunku. Chwyciła jabłko i schowała do kieszeni, po czym usiadła przy kuchennym stole, by wciągnąć kozaczki.
Słyszała kłótnię wyraźnie, chociaż rodzice toczyli ją w swojej sypialni na piętrze.
– Sprzedaj piekarnię, inaczej sama nie wiem, co zrobię – groziła matka.
– Czy jest jeszcze coś, czego nie zrobiłaś? – parsknął ojciec.
Cassie podskoczyła, gdy podmuch wiatru sypnął bielą w kuchenne okno.
– Dlaczego po prostu nie wrócisz do domu?
Wracaj do domu. Oczy Cassie otworzyły się szeroko. Przez długą chwilę panowała cisza, przerywana jedynie jękami i wrzaskami burzy. Wreszcie Cassie usłyszała końcową kwestię matki:
– Nie czuję się dobrze. Wcale się dobrze nie czuję.
Potem rozległ się znajomy brzęk karafki z bourbonem, którą Aurora trzymała na swojej toaletce. Im więcej piła, tym gorzej znosił to ojciec. Zaklęty krąg.
– Jezu Chryste – powiedział ojciec zduszonym głosem, po czym tupiąc, zszedł na dół. Był ubrany i tak samo jak Cassie gotów stawić czoła zamieci. Spojrzał na córkę i dotknął jej policzka gestem niemal przepraszającym.
– Cassie, zaopiekuj się nią, dobrze?
Nim zdążyła odpowiedzieć, już go nie było.
Zasznurowała wysokie buty, potem ugotowała jajko na miękko, tak jak lubiła matka. Zaniosła je na górę razem z plastrem pieczeni, uznała bowiem, że jeśli matka coś zje, dzień jakoś się ułoży.
Kiedy otworzyła drzwi sypialni, Aurora leżała w poprzek łóżka, ramieniem zakrywając oczy.
– Och, Cassie – szepnęła. – Proszę, skarbie. Światło.
Cassie posłusznie zamknęła za sobą drzwi. Wyczuwała lepką woń bourbona, zmieszaną z zapachem ojcowskiego gniewu.
Aurora spojrzała na tacę, którą Cassie postawiła, i wybuchnęła płaczem.
– Powiedział ci, dokąd idzie? Wyszedł na tę zamieć… – Machnęła ręką w stronę okna, po czym położyła ją na czole. – Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Po prostu nie wiem.
Spojrzawszy w załzawione i czerwone oczy matki, Cassie ujęła się pod boki.
– Wstawaj.
Aurora zamrugała zdumiona.
– Słucham?
– Powiedziałam, żebyś wstała. – Cassie miała dopiero dziesięć lat, ale już dawno była dorosła. Ściągnęła matkę z łóżka i zaczęła podawać jej ubranie: golf, bluzę, grube skarpety.
Otrząsnąwszy się z początkowego niedowierzania, Aurora w milczeniu zaczęła spełniać polecenia córki.
Kiedy Cassie otworzyła frontowe drzwi, matka się cofnęła. Do wnętrza domu wdarł się lodowaty wiatr.
– Idziemy – rozkazała dziewczynka. Skoczyła w śnieg i z wesołym piskiem zapadła się w zaspie po uda. Odwróciła się do matki. – Mówię poważnie.
Piętnaście minut trwało, nim Aurora odsunęła się o półtora metra od ganku. Nieprzyzwyczajona do przebywania na dworze podczas śnieżycy, trzęsła się cała, a jej wargi zsiniały. Wiatr zerwał Cassie czapkę z głowy i potoczył ją po śniegu. Matka schyliła się i niczym dziecko dotknęła zaspy.
Cassie nabrała w dłonie śniegu i uformowała go w okrągłą kulkę.
– Mamo! – krzyknęła ostrzegawczo, po czym z całej siły rzuciła śnieżkę.
Kiedy śnieżka trafiła Aurorę w ramię, ta znieruchomiała, jakby się zastanawiała, czym sobie na to zasłużyła.
Cassie przygotowała cały stos śnieżnych kulek, po czym zaczęła obrzucać matkę, zostawiając białe ślady na jej barku, piersiach i udach.
Dziewczynka nigdy czegoś takiego nie widziała. To było tak, jakby matka nie miała pojęcia, czego się od niej oczekuje. Jakby nie miała pojęcia, co robić. Cassie zacisnęła pięści.
– Walcz! – krzyknęła; jej słowa zamarzały w powietrzu. – Cholera jasna! Walcz!
Znowu się pochyliła, tym razem wolniej, dając matce czas na przyjrzenie się kolejnym ruchom. Odurzona alkoholem Aurora zatoczyła się, ale w dłoni miała śnieżkę. Cassie patrzyła, jak matka bierze zamach i rzuca.
Kulka trafiła ją prosto w twarz. Cassie prychnęła, ocierając grudki śniegu z rzęs. Matka tymczasem przygotowywała sobie cały arsenał. Na tle oślepiającej bieli jej oczy nie były już takie czerwone, a siarczysty mróz nadał większą zręczność jej poruszeniom.
Cassie nastawiła uszu, by uchwycić odgłos zagłuszany wyciem wiatru. Śmiech matki był czysty i szczery, przybierał na sile, a zarazem lekkości, uwalniając się z więzienia. Uradowana Cassie zawirowała, wyciągając ręce i poddając się miękkim, białym podmuchom.
Zawsze gdy Will budził się z pościelą owiniętą wokół bioder i z klatką piersiową mokrą od potu, wiedział, że miał sen o grzmocie. Nie rozwodził się jednak nad szczegółami; prawdę mówiąc, choć z upływem lat częstotliwość snu się nasilała, coraz łatwiej było mu wyrzucić go z myśli. Wstał i wziął prysznic, wraz z potem zmywając wspomnienia, które wiązały go z Siuksami.
Ponieważ w czwartek miał służbę wieczorem, spał dłużej. Ze snu o grzmocie wyrwał go dzwonek telefonu.
– Mówi Frances Bean z biblioteki – usłyszał. – Mamy dla pana materiały, o które pan prosił.
– Nie prosiłem o żadne materiały – wymamrotał, wyciągając rękę, by odłożyć słuchawkę.
– … antropologii.
Kiedy to słowo dotarło do jego świadomości, na powrót przyłożył słuchawkę do ucha.
W czwartkowy poranek w małej i mrocznej bibliotece było cicho jak w grobie. Will podał swoje nazwisko bibliotekarce, która wręczyła mu rulon kartek owiniętych gumką.
– Dziękuję – powiedział, po czym usiadł przy stoliku, żeby przejrzeć artykuły o Cassie.
Dwa pochodziły z czasopism naukowych, trzeci z „National Geographic”. Zawierał kilkanaście fotografii, przedstawiających znakomitą doktor Cassandrę Barrett na wykopaliskach w Tanzanii, gdzie znaleziono rękę. Will pośpiesznie przeczytał o archeologicznym znaczeniu ręki i kamiennego narzędzia, ale nie znalazł nic, o czym wcześniej nie wspomniałaby Cassie. Przebiegł wzrokiem tekst do następnego akapitu, w którym była mowa o niej samej.
„Dr Barrett, tak młoda, że bardziej niż na samodzielnego naukowca wygląda na jedną ze studentek UCLA, które często przyprowadza na wykopaliska, przyznaje, iż woli błotniste stanowisko od sali wykładowej”. Will bezgłośnie powtórzył to zdanie, wpatrując się w zdjęcie Cassie pochylonej nad długą, pożółkłą kością, którą oczyszczała z ziemi. Will przeskoczył do ostatniego zdania artykułu: „W świecie zdominowanym przez mężczyzn doktor Barrett wyrasta na postać wybitną. Ręce same składają się do oklasków”.
– Protekcjonalny drań – mruknął. Na tej stronie nie było więcej zdjęć, Will wrócił więc na początek. Na stronie 36 czasopisma widniały dwie fotografie: na jednym była odkryta ręka z dłonią Cassie rozpostartą obok dla porównania, na drugim Cassie stała pod słońce, w ulubionej przez fotoreporterów z „National Geographic” pozie, z lekko uniesioną brodą. Will położył kciuk na jej szyi. Na zdjęciu nie widać było oczu. Oddałby wszystko, żeby zobaczyć jej oczy.
Zastanawiał się, jak kobiecie, która na afrykańskiej sawannie czuje się jak u siebie, może odpowiadać wścibskość paparazzich na premierach filmowych. Zadawał sobie pytanie, jak można przejść od pisania prac naukowych do szukania w „Enquirerze” artykułów zniesławiających męża. Do diabła, ciekawe, gdzie Alex Rivers poznał Cassandrę Barrett, co robią oboje w niedzielne poranki, kiedy są tylko we dwoje.
Will zostawił artykuły na stoliku, zabrał natomiast zdjęcie Cassie. Złożył je, korzystając z chwili, gdy bibliotekarka wpatrzona była w ekran komputera, i schował do kieszeni dżinsów. Myślał, że zanim dojdzie do domu, fotografia przetrze się na krawędziach i on ledwo będzie w stanie zobaczyć twarz Cassie.