9

Michaela Snow, rzeczniczka Alexa Riversa, czekała na niego na szpitalnym parkingu.

– Alex, Alex, Alex. – Jej potężne ramiona zdawały się poruszać z własnej woli, owijając się wokół jego szyi. – Zabiłabym cię, gdybym cię nie kochała.

Alex pocałował ją w policzek i przytulił, o ile zdołał – ważyła o wiele więcej niż on, nie dał rady objąć jej w pasie.

– Kochasz mnie tylko dlatego, że daję ci zarobić mnóstwo forsy.

– Trafiłeś w sedno – odparła. Strzeliła palcami i z jej furgonetki wygramolił się mały, chudy człowieczek. W jednej ręce trzymał trzy związane szczotki, w drugiej gąbkę z podkładem. – To jest Flaubert Halloran. Niezależny charakteryzator.

– Flaubert – powtórzył mężczyzna głosem, który Alexowi skojarzył się z miauczeniem kota. – Jak ten pisarz. – Wsadził w usta rączki szczotek, tak jak robią to ze szpilkami krawcowe, i zaczął pokrywać pudrem siniak pod okiem Alexa. – Oj, fe.

Michaela nie odrywała wzroku od zegarka.

– Dobra, Flo, wystarczy. – Złapała Alexa za rękę i pociągnęła go w stronę drzwi szpitala. – Mamy trzy wielkie sieci telewizyjne oraz „People”, „Vanity Fair” i „Timesa”. Historyjka brzmi tak: co roku bierzesz udział w takich akcjach dobroczynnych, a dziennikarze są tu dzisiaj tylko dzięki przeciekowi do mediów. Wymyśl coś o kuzynie, który umarł na białaczkę.

Alex uśmiechnął się do niej.

– Albo nieślubnym synu?

Michaela wprowadziła go przez szklane drzwi.

– Zamorduję cię.

Wręczyła Alexowi stos fotosów z „Tabu” oraz pęk niebieskich i złotych balonów, po czym weszli do windy. Nacisnęła guzik siódmego piętra.

– Pamiętaj, odegraj zaskoczonego na widok kamer, ale szybko się opanuj i poczęstuj ich łzawą historyjką, która zapewni ci następną nominację do Oscara. – Mrugnęła znacząco, machając dłonią; małe czerwone paznokcie błysnęły na tle skóry. – Ciao – dodała bezgłośnie.

Odegraj? – pomyślał Alex. Twarz mu spoważniała, gdy drzwi windy się za nim zamknęły. Przecież on już gra. Musiał wykorzystać niemal całą swą wyobraźnię, by spotkanie z Michaelą potraktować jak każde inne spotkanie w celach reklamowych. Przez lata starannie unikał szpitali, przez lata chował na dnie świadomości wspomnienia z oddziału pediatrycznego w nowoorleańskim szpitalu. Kiedy szedł korytarzami, znajomy odór amoniaku i nagie białe ściany zamykały się wokół niego. Napiął mięśnie ramienia, spodziewając się ukłucia strzykawki, kroplówki w żyle.

Urodził się z dziurą w sercu, która skazała go na dzieciństwo na marginesie. Usłyszawszy w stetoskopie szmery, lekarz z prowincji odesłał matkę Alexa do specjalisty w mieście, ale kiedy zapomniała o wizycie (co zdarzało jej się często), poradził, by syn się nie przemęczał, ale też i nie rozczulał nad sobą. Alexowi przykazano: Nie biegaj. Nie szalej. Pamiętał, jak obserwował inne dzieci w przedszkolu, które dokazywały na placu zabaw. Pamiętał, jak zamykał oczy i wyobrażał sobie swoje serce: dziurawe i czerwone niby na walentynkowej kartce.

Kiedy miał pięć lat i wciąż nie wolno mu było bawić się na dworze, popołudniami oglądał opery mydlane z matką, która zdawała się nie zauważać ani nie przejmować jego obecnością. Raz w telewizji kobieta z jasnymi włosami wróżki przycisnęła policzek do nagiej piersi mężczyzny i szepnęła: „Kocham cię z całego serca”. Kiedy później Alex wyobrażał sobie własne serce, nie ograniczał się tylko do samej dziury. Widział także rozmiary szkody: cała miłość, którą zebrał dla innych, którą od innych dostał, wyciekała i nie można było tego powstrzymać.

Dlatego też siebie obwiniał o obojętność rodziców w sposób, w jaki dziecko myli przyczyny i skutki. To wtedy po raz pierwszy postanowił, że będzie kimś innym. Zamiast stawić czoło własnym brakom, udawał, że jest nieustraszonym piratem, himalaistą, prezydentem. Udawał, że żyje w normalnej rodzinie, że podczas kolacji rodzice pytają: „Jak ci minął dzień?”, zamiast gniewnie syczeć we francuszczyźnie Cajunów. Miał osiem lat, kiedy lekarze stwierdzili, że jest zdrowy, i wówczas przeniósł te fantazje do rzeczywistości, wolał bowiem być silny i mądry, a nie zalękniony jak dawniej.

Przekonał siebie, że jest odporny na ból, że odznacza się cechami superbohaterów. Pamiętał, jak trzymał dłoń nad palącą się świecą i czując przypalaną skórę, powtarzał sobie, że na nikogo, kto z sukcesem przejdzie taką próbę, w żaden sposób nie może wpłynąć brak zainteresowania matki czy szyderstwa ojca. Z czasem uwierzył we wszystko, co sobie siłą narzucał. W gruncie rzeczy trzydzieści lat później Alex miał takie doświadczenie w udawaniu, że z trudem przypominał sobie, co by pozostało, gdyby spadły z niego wszystkie te starannie dobrane maski.

Dzięki opanowaniu, z którego stał się sławny, Alex uwolnił się od wspomnień i wewnętrznie przygotował na obecną sytuację. Prawda, to był szpital, ale nie miał z nim nic wspólnego, on absolutnie nic dla niego nie znaczył. To tylko zadanie do wykonania, więc będzie udawał, że tu jest, a potem pójdzie w diabły.

Alexa nie dziwiło, że musi przedrzeć się przez gromadę lekarzy i pielęgniarek, nim dotrze do dzieci. Uśmiechał się grzecznie, ukradkiem zerkał ponad ich rozkołysanymi głowami, szukając najszybszej drogi na oddział, tak by wyglądało na to, że był tu wcześniej wiele razy. Ciągnęli go za marynarkę, mówili, jak bardzo się im podobał ten lub tamten film. Zwracali się do niego po imieniu, jakby te godziny w mrocznej sali kinowej, gdy oglądali go na ekranie, upoważniały ich do myśli, że znają go przez całe życie.

– Dzięki – mruczał. – Tak, bardzo dziękuję.

Zdołał dojść do pediatrycznego oddziału onkologicznego, gdy zza rogu wypadły ekipy telewizyjne. Podniósł wzrok na chwilę dość długą, by okazać lekką dezaprobatę, może cień zaskoczenia, później uśmiechnął się uprzejmie i powiedział, że czekają na niego dzieci.

Michaela nie przygotowała go na widok małych pacjentów. Jeden cholerny rzut oka i Alex znowu miał pięć lat, trząsł się w cienkich kalesonkach i czekał, aż lekarze odczytają jego przyszłość. Czy on też tak wyglądał?

Dzieci krążyły po sali w piżamkach, niektóre powiewały połami rozpiętych szlafroków. Oczy miały za wielkie do swoich buzi. Były jak odbitki ksero: wychudzone, udręczone, łyse, budziły skojarzenia z obozami koncentracyjnymi. Alex nie potrafił odróżnić chłopców od dziewczynek, dopóki dzieciaki się nie odezwały.

– Panie Rivers – szepnęła dziewczynka. Nie mogła mieć więcej niż cztery lata, choć Alex nie umiał oceniać wieku na oko. Ukląkł, by mogła wdrapać mu się na piety. Pachniała lekami, moczem i klęską. – Proszę – powiedziała, wrzucając wilgotnego krakersa do kieszeni jego tweedowej marynarki. – Schowałam to dla pana.

Sądziłby, że dzieciaki są o wiele za małe, by znać jego filmy, ale prawie wszyscy widzieli „Speed”, ten o pilocie oblatywaczu. Chłopcy chcieli wiedzieć, czy rzeczywiście prowadził F 14, a jeden nawet zapytał, czy aktorka grająca jego dziewczynę smakowała tak dobrze, jak wyglądała.

Rozdał balony mniejszym dzieciom i podpisał fotosy. Kiedy trzynastolatka imieniem Sally podeszła, by także poprosić o autograf, pochylił się ku niej konspiracyjnie.

– Wiesz, najlepszy sposób na zapamiętanie miejsc, w których się było, jest pocałowanie ślicznej dziewczyny – powiedział na tyle głośno, by operatorzy zarejestrowali jego słowa. – Myślisz, że możesz mi pomóc?

Sally zarumieniła się jak piwonia i podstawiła policzek, ale w chwili gdy Alex chciał ją cmoknąć, odwróciła głowę i przycisnęła usta do jego ust.

– Ojej – westchnęła, trzymając palce na wargach – muszę zadzwonić do mamy.

Kiedy strzeliły flesze, Alexowi przyszło do głowy, że dla Sally przypuszczalnie był to nie tylko pierwszy, ale i ostatni pocałunek w życiu. Czuł, że oblewa go pot, a sala zaczyna się kołysać, i musiał wziąć kilka głębokich oddechów, by odzyskać panowanie nad sobą. Fizycznie jemu lepiej się udało, fizycznie miał szczęście. Ale dzieciństwo najeżone jest tyloma ukrytymi niebezpieczeństwami, sprawami, które nagle się pojawiają i kradną ci niewinność, zanim dorośniesz na tyle, by z nimi walczyć. Alex zastanawiał się, co jest gorsze: dziecko, którego dusza musi odejść wraz z chorym ciałem, czy – jak w jego wypadku – dorosły człowiek, którego pozornie zdrowe ciało kryje duszę martwą od wielu lat.

– Jezu Chryste, John. – Alex oparł ręce na tylnym siedzeniu range rovera. – Jeśli nie uciekła na spotkanie z innym facetem, to skąd ta wielka tajemnica?

John spojrzał na jego odbicie w tylnym lusterku.

– Nie wiem, panie Rivers. Obiecałem pani, i tyle.

Alex nachylił się z uśmiechem.

– Dziesięć dolarów na tydzień więcej, jeśli podasz mi nazwę miasta, do którego ją zawiozłeś. Dwadzieścia, jeśli zdradzisz wszystkie szczegóły.

John przygryzł górną wargę.

– Ale nie powie jej pan?

Alex skrzyżował palce na piersiach.

– Niech mnie diabli.

– Poszła do kina.

– I to jest ten wielki sekret?

– Poszła na pańskie filmy. – John uśmiechnął się. – Na jakiś przegląd w Westwood.

Alex wybuchnął śmiechem. W zaciszu własnego domu mogła obejrzeć wszystko, co nakręcił, od kopii roboczych do pełnych wersji. Ale z drugiej strony, może nie chciała, żeby wiedział. Może chodziło jej o reakcje widowni na widok Alexa na ekranie.

– Masz dzisiejszą gazetę, John? – Alex wziął „Timesa”, którego John podał mu przez otwartą pleksiglasową przesłonę. Otworzył na repertuarze kin. „Desperado”, „Antoniusz i Kleopatra” oraz naturalnie „Historia jego życia”. Uśmiechnął się. Jeśli Cassie chce go obejrzeć przy pracy, może jej to ułatwić.

Poprosił Johna o wyłączenie radia i zamknął oczy, odcinając się od świata i koncentrując na własnych zmysłach. Przed rozpoczęciem zdjęć zawsze szukał cichego kąta, gdzie mógł wcielić się w postać. Polegało to na właściwym oddechu, na głębokim skupieniu na wzorcu postępowania i poczynieniu w nim drobnych zmian, które odpowiadałyby naturze jego bohatera.

Za oddechami przyszło życie. Antoniusz łykał powietrze, jakby jednym haustem chciał wciągnąć w płuca cały świata. Kiedy otworzył oczy, zobaczył u swoich stóp przestrzeń z zieleni i brązu. Wymienił nazwy zjazdów z autostrady z doskonałym brytyjskim akcentem. Nie zniżył się do spojrzenia na Johna, służący nie jest tego godny. Uchylił okno, wpuszczając powiewy wiatru, które omiatały mu twarz, paliły w oczy. Pogładził gładką skórzaną tapicerkę i pomyślał o krągłościach swojej królowej.

Kiedy przyjechali pod dom w Malibu, Alex pozostał w samochodzie. Wzruszając ramionami, John poszedł po panią Rivers. Był przyzwyczajony do takiego zachowania pracodawcy. Gadatliwość nie leżała w jego naturze, ale czasami zabierał pana Riversa, a do celu dowoził kogoś zupełnie innego.

Cassie śmiała się, wsiadając do samochodu.

– Posuń się – powiedziała – zajmujesz całe siedzenie.

Alex siedział na środku. Patrzył na nią, ale nie wykonał ruchu ani w jedną, ani w drugą stronę. Cassie pomyślała, że to jakaś gra, opadła więc koło niego, przysiadając mu na udzie.

Poczuła na plecach dłoń Alexa, łagodną, a zarazem spiętą, jakby ta pieszczota miała jej przypomnieć, że bez trudu zdobywa nad nią całkowitą władzę. Przymrużyła powieki i odwróciła się ku niemu.

– Na litość boską, co ci zrobili w tym szpitalu?

Zacisnął palce, niemal sprawiając jej ból. Cassie mimowolnie krzyknęła. Alex patrzył wprost na nią, ale odnosiła wrażenie, że widzi kogoś innego. Ogarnięta paniką, chwyciła go za przegub.

– Daj spokój – szepnęła. Nim ponownie zdążyła go zapytać, co się stało, przygwoździł ją całym ciałem do siedzenia i przycisnął usta do jej ust w gwałtownym pocałunku, który wcale nie przypominał Alexa.

On gra.

Wbiła mu paznokcie w ramiona i tak długo gryzła w wargę, aż zebrała dość siły, by go odepchnąć.

– Przestań – poleciła. – Po prostu przestań.

Na moment zamarł, oczy zbielały mu jak arktyczny lód. Powoli wyciekało z nich życie; to, co zostało, było tylko pustą muszlą. Alex zadrżał na całym ciele, coś przesuwało się w górę jak rumieniec, barwiąc jego skórę i sprawiając, że w oczach pojawił się błysk. Znowu był Alexem.

– Nie musiałaś mnie gryźć – powiedział. – Tak sobie pomyślałem, że spodoba ci się przedstawienie z pierwszej ręki.

Wciąż czujna Cassie przesunęła się na koniec siedzenia.

– Kto ci powiedział, dokąd pojechałam? – zapytała, oskarżycielsko zerkając na Johna.

Alex splótł swoje palce z jej palcami.

– Wiem o tobie wszystko – odparł z uśmiechem.

Zaczynała myśleć, że to rzeczywiście jest prawda. Znowu był Alexem, do którego zdążyła się przyzwyczaić w ciągu ostatnich kilku dni, zabawnym, łagodnym i wygodnym jak stary fotel. Cassie zastanawiała się, czy to nie jest kolejna postać, którą odgrywa, ta, którą przez większość czasu trzyma w pogotowiu.

Potrząsnęła głową. Co to za myśli? Widywała Alexa bez maski: kiedy mówił jej o swoich rodzicach, kiedy próbował uczyć ją karate na plaży, kiedy przez sen ją obejmował i szeptał jej imię. Niemożliwością jest grać przez cały czas, idiotyzmem sądzić, że to, co widzi, nie jest rzeczywiste. Ścisnęła jego dłoń.

– Przepraszam, zwykle nie gryzę – powiedziała, a Alex odwrócił się nieznacznie, klepiąc miejsce obok siebie, i Cassie z ochotą przysunęła się do niego. – Ale na litość boską, co skłoniło cię do wybrania „Antoniusza”?

Alex uśmiechnął się.

– Kochałaś Antoniusza, kiedy się pobraliśmy.

Otworzyła usta, by zaprotestować, ale zmieniła zdanie. Alex miał rację. Wiedział o niej wszystko, ona natomiast na razie prawie o niczym nie miała pojęcia. Pozostało jej tylko jedno: uwierzyć mu.

Po kwadransie milczenia pocałował ją w czubek głowy.

– Przypuszczalnie jesteś zdenerwowana spotkaniem ze służbą – powiedział.

Cassie wpatrywała się w okno. Wiedziała, że mijają drzewa, drogi i kwitnące krzewy, ale samochód jechał tak szybko, że świat był tylko wielobarwną smugą; nie potrafiła wyróżnić w nim nic konkretnego.

– Tak – odparła. – Pewnie o to chodzi.

Dom stał na końcu półtorakilometrowego, krętego podjazdu, wspinającego się po wzgórzu w BelAir: biała willa z żeliwnymi ozdobami i łupkowym dachem. Frontowy ganek podtrzymywał werandę na piętrze, gdzie długie do ziemi koronkowe firanki powiewały przez otwarte drzwi balkonowe. Po lewej na kracie pięły się róże, po prawej heliotrop. W oddali Cassie widziała wypielęgnowane ogrody i dwa mniejsze domki, repliki wielkiego. Całość wyglądała jak rezydencja plantatorów z Luizjany.

– Mój Boże – szepnęła, wysiadając z samochodu na chrzęszczący żwir. – Przecież ja nie mogę tu mieszkać.

Alex ujął ją za łokieć i poprowadził po schodach. John otworzył frontowe drzwi ze wspaniałego drewna dębowego, z wyrzeźbioną głową lwa.

Hol był potężnym pomieszczeniem z sufitem jak w katedrze, podwójnymi krętymi schodami i podłogami z różowego marmuru. Cassie wpatrywała się w swoje stopy, które spoczywały w kałuży barwnego światła, padającego z witrażowego okna ponad drzwiami. Na jej lewej stopie i kostce jak plama rozlewały się inicjały Alexa. Poderwała głowę, słysząc jego głos.

– Cassie, John powiedział wszystkim o twoim… małym problemie. Będą się starać, żeby ci pomóc przed wyjazdem do Szkocji.

Cassie powiodła wzrokiem po rzędzie postaci stojących niczym ołowiane żołnierzyki u stóp schodów. Naturalnie był tam John, który najwyraźniej pełnił funkcję nie tylko kierowcy i ochroniarza, ale też swego rodzaju majordomusa. Obok stali: mężczyzna w fartuchu opiętym na wydatnym brzuchu i młoda dziewczyna w prostym czarnobiałym stroju pokojówki. Z boku ustawił się kolejny mężczyzna, jakby nie życzył sobie, by uważano go za służbę. Zrobił krok do przodu i wyciągnął dłoń do Cassie.

– Jack Arbuster – przedstawił się z uśmiechem. – Sekretarz pani męża.

Cassie zastanawiała się, po co Alexowi sekretarz, skoro ma już agenta, rzecznika i osobistego asystenta. Pomyślała, że może do jego obowiązków należy załatwianie korespondencji od wielbicieli albo regulowanie rachunków.

– Zanim wyjedziesz, muszę z tobą omówić kilka spraw – zwrócił się do Alexa, przepraszająco mrugając do Cassie.

Alex objął ją w pasie.

– Daj mi godzinę, Jack. Spotkamy się w bibliotece.

Cassie odprowadzała wzrokiem odchodzącego Jacka, usiłując dojrzeć, co jest za rogiem. Alex przeszedł z nią obok pokojówki, kucharki i Johna.

– Chodźmy – powiedział. – Pokażę ci tyle, ile się da, a na wypadek jakiejś katastrofy zostawię ci plan domu, żebyś mogła się zorientować w jego topografii.

Zabrał ją do biblioteki wykładanej wiśniową boazerią i wypełnionej setkami pierwszych wydań klasycznych powieści brytyjskich i amerykańskich; jedną półkę zajmowały czasopisma naukowe, w których opublikowano artykuły Cassie. Zajrzeli do jadalni ze stołem na trzydzieści osób oraz do sali projekcyjnej z nieskazitelnie białym ekranem i dziesięcioma głębokimi sofami. W kuchni Cassie wetknęła głowę do stalowej lodówki i policzyła miedziane garnki wiszące nad marmurowym blatem. Na pożegnanie dostała od kucharki małe ciastko z jabłkiem.

W domu było sześć łazienek, dziesięć sypialni, każda z pastelową jedwabną tapetą i francuskimi koronkowymi firankami, trzy salony oraz sala wypoczynkowa z automatami do gier, kręgielnią, stołem do bilardu i wielkim telewizorem. Cassie nie zobaczyła całego skrzydła, bo Alex zaprowadził ją na piętro do głównej sypialni. Otworzył podwójne drzwi do apartamentu wygodnie umeblowanego sofami w paski i grubymi perskimi dywanami. W ścianę wbudowane było stereo, a także telewizor i odtwarzacz. W wazonach pyszniły się bukiety pięknych kwiatów, które podkreślały lawendowe i błękitne akcenty wystroju i – o czym Cassie wiedziała – nie pochodziły z Kalifornii.

– Pewnie spędzamy tu mnóstwo czasu – powiedziała, wchodząc za Alexem do przyległego pokoju, w którym stało potężne klonowe łoże.

– No cóż – odparł z uśmiechem – staramy się.

Cassie podeszła do łóżka i przesunęła dłonią po sękach w drewnie.

– Jest większe od podwójnego, prawda?

Alex położył się na brzuchu.

– Kazałem je zrobić na zamówienie. Na temat łóżek mam pewną teorię – są jak misy ze złotymi rybkami. Wiesz, że jeśli zostawisz rybki w misie, będą miały wielkość kciuka? A kiedy przeniesiesz je do stawu, takiego, jaki mamy za domem, urosną dziesięć razy większe. Pomyślałem więc, że im większe łóżko, tym lepiej dla mnie.

Cassie wybuchnęła śmiechem.

– Myślałam, że okres dojrzewania masz już za sobą.

Złapał ją za rękę i pociągnął do siebie.

– Zauważyłaś?

Odwróciła się ku niemu, patrząc na lekki zarost, który pokrył gładką linię jego szczęki.

– Gdzie jest moje laboratorium?

– Z tyłu. To ten mały biały budynek, drugi z kolei. W pierwszym mieszka John.

Cassie zmarszczyła brwi.

– Nie mieszka w domu jak pani Alvarez?

Alex usiadł prosto.

– Nocami lubimy mieć dom dla siebie – wyjaśnił.

Cassie podeszła do kominka i dotknęła stojącej na nim pustej karafki na brandy. Aurora, pomyślała, czując na ramionach dłonie Alexa.

– To tylko na pokaz – szepnął, jakby czytał jej w myślach.

Cassie okręciła się na pięcie.

– Idź zarabiać na życie – powiedziała z uśmiechem. – A jeśli za godzinę mnie nie będzie, wyślij na poszukiwania Gwardię Narodową.

Po wyjściu Alexa stanęła w otwartych drzwiach balkonowych, patrząc na przedmieścia Los Angeles i błękitne wzgórza. Ogrodnik, którego jeszcze nie poznała, plewił rabatkę delikatnych lilii, a na podjeździe John polerował tylny zderzak range rovera. Cassie zlokalizowała laboratorium, usytuowane na lewo od bujnie kwitnących kwiatów, zasadzonych na kształt fleurdelis. Za ogrodem biała kamienna dróżka wiodła zboczem ku czemuś, czego nie potrafiła dojrzeć.

Zbiegła na dół drugimi schodami, po to tylko, by się przekonać, jak się na nich poczuje. Wyszła na ganek, gdzie wypróbowała fotel na biegunach i huśtawkę, potem jak dziecko pobiegła kamienną ścieżką. Kiedy oddaliła się od domu na tyle, by mieć pewność, że nikt jej nie widzi, wyciągnęła ręce ku słońcu i okręciła się na pięcie z głośnym śmiechem.

Był tam staw ze sztucznym wodospadem, o którym Alex zapomniał jej powiedzieć, i prawdziwy labirynt z gęstych bukszpanów. Weszła do niego, zadając sobie pytanie, czy będzie umiała znaleźć drogę do środka i z powrotem. Szybko zaczęły się ostre zakręty i kiedy biegła wąskimi alejkami, w ręce drapały ją świeżo przycięte gałęzie. Oszołomiona, padła na chłodną trawę. Leżała na plecach, ogarnięta podziwem dla domu i posiadłości Alexa.

Gdyby robak nie wpełzł jej na przedramię, nie zauważyłaby kamienia. Przetoczyła się na brzuch i na wprost jej oczu znalazły się krzewy bukszpanu, wśród których ukryty był mały różowy głaz.

W gruncie rzeczy nie miał owalnego kształtu, zbyt był nieregularny i przekrzywiony, by tak go nazwać. Cassie wsunęła ręce w zarośla, czując, jak gałązki owijają jej się wokół przegubów niczym bransolety. Ten różowy kwarc przywiozła ze sobą ze Wschodniego Wybrzeża. Na najbardziej płaskim boku niewprawną ręką wyryto litery CCM i datę – 1976.

Nie potrafiła sobie przypomnieć, dlaczego ukryła kamień pod bukszpanami w środku labiryntu. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek powiedziała o nim Alexowi. Pojęła jednak, że odkąd straciła pamięć, to stanowi pierwszy dowód, pierwszy przedmiot, który naprawdę ją przekonał, iż tutaj jest jej dom.

Cassie znowu odwróciła się na plecy, tuląc do piersi kamień. Wpatrywała się w słońce tak długo, aż piękny świat ofiarowany jej przez Alexa zakryła ciemność, i wtedy wyszeptała imię Connora.

Pierwszego listopada 1976 roku, tuż po siódmej rano, ojciec Connora wszedł do kuchni, gdzie Connor z matką jedli płatki, i zastrzelił oboje ze strzelby kaliber 12. W czasie, który Cassie zajęło powiadomienie policji o strzelaninie i przebiegnięcie przez zagajnik do domu Connora, pan Murtaugh odebrał sobie życie.

Ojciec Connora zabił się w salonie, jego żona leżała na kuchennej podłodze. Nie miała połowy głowy. Connor upadł na nią z potężną dziurą w piersiach.

Ze spokojem zrodzonym z szoku Cassie usiadła obok Connora i przytuliła go do siebie. Położyła palce na jego wciąż ciepłych ustach. Myślała, żeby go pocałować, tak jak zrobiła to poprzedniej nocy na cmentarzu, ale nie potrafiła się do tego zmusić.

Policjanci i sanitariusze odciągnęli Cassie od Connora. Siedziała w kącie kuchni, z szorstkim wełnianym kocem na ramionach, i ciągle od nowa odpowiadała na te same pytania. Nie, nie była obecna przy zbrodni. Nie, dzisiaj rano nie widziała pana Murtaugha. Nie, nie, nie.

Wszyscy wiedzieli, jak bliscy sobie byli Cassie i Connor; zwolniono ją z lekcji aż do pogrzebu, ale to nie przeszkodziło jej słyszeć szeptów. „Mówią, że kiedy do siebie strzelał, nacisnął spust palcem u nogi. Nie potrafił znaleźć roboty i zaczął pić. Ale żeby zabić niewinnego chłopca, który miał przed sobą całe życie?”. U siebie w domu Cassie przynajmniej widziała zbliżające się problemy. Rodzina Connora kryła swoje pod cukierkową powierzchnią, gdzie nikt nie mógł ich dostrzec.

W dzień pogrzebu spadł śnieg. Connor nie był pełnoletni, więc z jego ciałem zrobiono to samo, co z ciałami jego rodziców: skremowano je, a popioły rozrzucono nad jeziorem Moosehead. Cassie patrzyła, jak najpierw otwierają urnę z prochami pani Murtaugh, potem jej męża. Kiedy przyszła kolej na Connora, zaczęła krzyczeć. Nikt nie potrafił jej uspokoić, nawet dłoń ojca w rękawiczce nie stłumiła intensywności tego lamentu. To nie było w porządku, żeby prochy Connora na wieczność zmieszały się z prochami jego ojca. Chciała, by przestali, by oddali jej Connora.

Szeroko otwarte oczy mroził jej śnieg, gdy szczątki Connora powierzano wiatrowi. Garść szarego, drobnego pyłu, ruchliwego niczym dym, zasłoniła niebo i równie szybko zniknęła. Jakby Connor był tylko wytworem wyobraźni Cassie. Jakby nigdy nie istniał.

W niedzielnej sukni i kozaczkach puściła się biegiem wokół jeziora. Było ogromne, wiedziała, że daleko nie dotrze, ale kiedy wpadła po kolana w śnieg, zdołała oddalić się o półtora kilometra od miejsca pogrzebu. Śnieg topniał na cienkim materiale jej sukienki, tak lodowaty, że paraliżujący. Cassie wbijała palce w zmarzniętą ziemię, łamiąc paznokcie i raniąc ciało do krwi.

Uświadomiła sobie, że chociaż od lat usiłowała złagodzić cierpienie matki, nigdy nie będzie mogła tego samego zrobić dla Connora. Pozostało jej tylko jedno: cierpieć w jego imieniu. Zaniosła odłamek różowego kwarcu do domu, a potem w garażu dłutem i młotkiem ojca zrobiła Connorowi nagrobek, którego go pozbawiono. Pracowała długo, aż dłonie jej zdrętwiały. Objęła kolana rękami i zaczęła się kołysać, zadając sobie pytanie, dlaczego ona też nie umarła, skoro obojgu wyrwano serca.

W piątkowy wieczór Will Latający Koń siedział na swojej nowej sofie, oglądając teleturniej i jedząc niedogotowany posiłek, kiedy wysiadła elektryczność.

– Cholera – zaklął, gdy migoczące na zegarze odtwarzacza cyfry zniknęły. Odstawił talerz na sofę i usiłował sobie przypomnieć, gdzie są bezpieczniki.

Mogło być gorzej: awaria nastąpiła w porze kolacji i na dworze pozostało jeszcze dość światła, by mógł bez problemu zejść do piwnicy. Tam odkrył dziwną rzecz: wszystkie bezpieczniki były w porządku. Wrócił na górę i wyszedł na ganek. W sąsiednich domach widział palące się w kuchni lampy, psa bezgłośnie biegnącego przez ekran telewizora. Sprawa dotyczyła tylko jego.

Zadzwonił do dostawcy prądu, ale mógł jedynie nagrać swój adres na automatycznej sekretarce. Bóg wie, jak długo potrwa, nim do robotników dotrze wiadomość. Will wyjął z kuchennej szafki świece, czerwone i brzydkie, w kształcie jajka, które była dziewczyna dała mu raz na urodziny. Zaniósł cztery do salonu i zapalił.

Kiedy zaszło słońce, otoczyły go cienie. Frędzle na woreczku z lekami, który wisiał nad jego głową, poruszały się niespokojnie w ciszy. Will słuchał bicia własnego serca. Nie miał nic do roboty, mógł tylko czekać.

Pokojówka Elizabeth przywlokła do sypialni walizę, która była większa od niej.

– Czy będzie pani potrzebowała też worka na ubrania?

Cassie nie wiedziała.

– Chyba tak – odparła i pokojówka odwróciła się do wyjścia. – Poczekaj! – zawołała, marszcząc czoło. – Nie potrafię znaleźć szafy.

Elizabeth uśmiechnęła się i wyszła na niewielki korytarz, prowadzący do wyłożonej zielonym marmurem łazienki. Cassie patrzyła zdumiona, jak pokojówka opiera się ramieniem o ścianę, która rozsunęła się, odsłaniając ukrytą garderobę.

– Ta jest pani – powiedziała Elizabeth, po czym to samo powtórzyła po drugiej stronie. – A ta pana Riversa.

Zostawiła Cassie wpatrzoną w rzędy swetrów, bluzek i futer, które do niej należały. Garderoba była większa niż pokój gosposi w domu w Malibu. Cassie nigdy nie widziała tak wielu ubrań w jednym miejscu.

Zaczęła wyjmować z szuflad rzeczy, które będą jej potrzebne: wygodne golfy i bawełniane swetry, bieliznę, staniki, kosmetyczkę z wzorzystej tkaniny. Chciała zabrać buty z pudełka na samym dnie stosu i pomyślała, że może uda jej się to bez zdejmowania tych z góry. Wysunęła je do połowy, podniosła wieko i usiłowała wyciągnąć buty, ale stos się zakołysał i część zawartości szafy wypadła na podłogę.

Niewiele brakowało, a w tym splątanym kłębowisku bielizny, szpilek i żakietów nie dostrzegłaby małej skrytki. Pchnęła i drzwiczki się otworzyły; działały na tej samej zasadzie co drzwi garderoby. Skrytka była mała, wielkości pojemnika na chleb. Cassie zastanawiała się, czy w niej przechowuje biżuterię.

W środku znalazła stos romansów w miękkich oprawach, w rodzaju tych, których błyszczące okładki przedstawiają półnagą kobietą i nachylonego nad nią pirata; każdy antropolog wolałby umrzeć niż zostać przyłapanym na czytaniu takiej szmiry. Cassie wybuchnęła śmiechem. Więc to jest jej wielka tajemnica? A co Alex przechowuje w swojej skrytce? „Hustlera”?

Wzięła kilka książek, przesuwając wzrokiem po tytułach. „Uratuj mnie jeszcze raz”. „Ogień i kwiat”. „Gorące płomienie miłości”.

Może Alex kazał jej ukryć te książki. Fatalnie by się stało, gdyby opinia publiczna dowiedziała się, że żona pierwszego gwiazdora Ameryki w wolnym czasie oddaje się takiej lekturze.

W kącie za książkami zobaczyła pudełko ze zdjętą różową pokrywą. Od razu wiedziała, co to jest. W środku leżał owinięty w folię drugi test. Pierwsza odpowiedź. Do użycia w pierwszy dzień spóźniającej się miesiączki.

Ujrzała niezwykłą zieloną łazienkę. Widziała wyraźnie, jak stoi pochylona nad umywalką i czeka, aż upłyną wymagane trzy minuty. Przypomniała sobie małą różową kropkę, pojawiającą się na teście. Różowy – ciąża, biały – brak ciąży. Płakała do umywalki z dłońmi zaciśniętymi na kranach z czternastokaratowego złota, zaskoczona, jak bardzo zimne potrafi być prawdziwe złoto.

Cassie opadła na ubrania, ubrania, które kupił jej Alex, ubrania, które pasowały do takiego stylu życia. Przycisnęła dłonie do oczu, usiłując odepchnąć z pamięci obraz cmentarza przy Świętym Sebastianie i powody, które ją tam doprowadziły.

Tamtego dnia wieczorem Alex miał lecieć do Szkocji i był w jednym z tych swoich nastrojów. Nauczyła się oceniać jego stan po oczach: im ciemniejsze się stawały, tym dalej od niego się trzymała. Od ostatniego razu upłynęło kilka miesięcy. Powinna była wiedzieć.

Przy kolacji Alex bębnił nożem w krawędź stołu nakrytego obrusem, co powodowało głuchy, dudniący odgłos. Serce Cassie podjęło ten rytm.

– Jak dzisiaj poszło? – zapytała.

Alex rzucił nóż na talerz.

– Budżet przekroczony, reżyser to kompletny idiota, a zdjęcia zaczęły się dopiero tydzień temu. – Przeczesał dłońmi włosy. – Bardzo ci dziękuję, że poruszyłaś ten temat.

Cassie usiadła prosto, skupiając się na tym, by trzymać buzię na kłódkę i jeść jak najciszej. Dzisiaj dowiedziała się o dziecku i chciała o tym powiedzieć Alexowi przed jego wyjazdem, ale to chyba nie była najlepsza pora. Musi poczekać. Musi mieć możliwość przekonania go, że to nie jest parszywy moment: dziecko zmieni ich życie, da im drugą szansę.

Alex odepchnął krzesło.

– Muszę się spakować. Mam na to niecałą godzinę.

Cassie spojrzała na jego talerz pełen jedzenia, którym się bawił, ale którego prawie nie tknął.

– Zrobię ci kanapkę na drogę – powiedziała, Alex jednak już wyszedł z jadalni.

W ciągu tych trzech lat Cassie stała się ekspertem od schodzenia Alexowi z drogi. W końcu to był wielki dom, wieczorami cała służba wychodziła, więc nie było nikogo, kto by się dziwił, dlaczego Cassie o trzeciej nad ranem idzie do laboratorium albo do wschodu słońca czyta książkę w bibliotece. Tamtego wieczoru jednak intuicja ją zawiodła, zbyt wiele czasu w ciągu dnia poświęciła na snucie słodkich marzeń o chłopczyku ze srebrnymi oczami Alexa. Poszła do sypialni i usiadła na łóżku, skąd mogła obserwować pakującego się męża. Patrząc na niego, mogła wyobrażać sobie dziecko.

– Chcesz, żebym przygotowała ci neseser z przyborami do golenia?

Alex pokręcił głową.

Wzięła sweter, który rzucił na łóżko.

– Poskładam go – zaproponowała, lecz on złapał ją za rękę.

– Powiedziałem, że sam to zrobię – mruknął.

Coś zżerało go od środka, coś, co było w nim na długo przed ich spotkaniem. Właśnie owo coś czyniło z niego doskonałego aktora, choć świat nie zdawał sobie z tego sprawy. Publiczność widziała cierpienie, ale jedynie wówczas, gdy Alex ubierał je w postać swego bohatera. Tylko Cassie była przy nim, gdy jego otwarte oczy zasnuwały się mgłą, tylko Cassie przyciskała dłonie do jego piersi i czuła, jak napina się skóra na sercu nabrzmiałym wściekłością.

Kochała go nade wszystko w świecie. Kochała bardziej niż siebie – czyż tego nie udowodniła? Wiedziała, że jeśli nawet nie będzie w stanie uleczyć go teraz, może uda się jej to następnym razem. Dlatego Alex ją wybrał. Ona jest jedyną osobą na świecie, która potrafi sprawić, by poczuł się lepiej.

Ale to oznaczało impas. Cassie nie tylko była wystarczająco blisko, żeby pomóc Alexowi, ale też by przeszkadzać. To nie jego wina, że wchodziła mu w drogę. Za każdym razem mogła obwiniać jedynie siebie, jemu wybaczyć.

Alex ciężko usiadł obok niej na łóżku.

– Nie chcę jechać do tej pieprzonej Szkocji – powiedział chrapliwie. – Chcę wziąć urlop. Chcę, żeby wyemitowano te wywiady przed rozdaniem Oscarów, a potem mam ochotę zapaść się pod ziemię.

– Więc tak zrób – odparła Cassie, masując mu barki. – Przerwij zdjęcia do „Makbeta” i jedź ze mną do Kenii.

Alex prychnął.

– Do diabła, i co tam będę robił, kiedy ty będziesz się bawić w swojej piaskownicy?

Cassie skrzywiła się.

– Możesz czytać scenariusze. Opalać się.

Alex zaczął wrzucać ubrania do walizki leżącej na podłodze.

– Dzisiaj poznałem szczegóły dotyczące tych wywiadów przed rozdaniem Oscarów, które nagrywała Barbara Walters. – Westchnął. – Zrobiła je ze mną, jakimś komikiem i Noahem Fallonem. – Cassie wpatrywała się w niego pustym spojrzeniem. – Z Noahem Fallonem, na litość boską. On też kandyduje w kategorii najlepszy aktor. – Alex usiadł na podłodze, podciągając kolana do piersi. – Rozmowa ze mną będzie druga. Druga, kurwa. Fallon będzie ostatni.

Cassie uśmiechnęła się do niego.

– Ale przynajmniej będziesz w tym materiale.

Alex odwrócił się do niej plecami.

– Przez ostatnie trzy lata nominowany aktor, którego w swoim programie specjalnym Barbara Walters umieściła jako trzeciego, dostawał nagrodę. To jest jak cholerny barometr, przewidujący głosowanie członków Akademii.

Niepewna, co powiedzieć, Cassie zsunęła się z łóżka i objęła męża.

– Nie wygram – powiedział cicho; jego słowa opadły lekko na jej ramiona.

– Wygrasz – szepnęła żarliwie. – Wygrasz na pewno.

Tak jak zwykle to się działo, Alex w ułamku sekundy całkowicie się zmienił. Wstał, złapał Cassie za przeguby i potrząsnął nią tak mocno, że włosy spadły jej na ramiona, a głowa odskoczyła w tył.

– Skąd wiesz? – krzyknął; na policzku poczuła jego gorący oddech. – Skąd wiesz?

Słowa utknęły Cassie w krtani, te słowa, które zawsze chciała wypowiedzieć w swojej obronie, ale nigdy nie zdołały się przedrzeć przez zaciśnięte gardło. Alex ponownie nią potrząsnął, a potem pchnął na podłogę tak mocno, że padła mu do stóp.

Zawadziła o walizkę i uderzyła głową o otwarte drzwi szafy. Przecięła skórę na czaszce, ale rana nie bolała tak mocno jak wstyd, który ją ogarnął. Zdążyła dostrzec zbliżającą się ku niej stopę Alexa, zamiast jednak zwinąć się w kłębek, jak to zwykle robiła, przetoczyła się na bok. Kopniak trafił ją w plecy, fala bólu powędrowała po kręgosłupie, ale Cassie ochroniła brzuch.

– Moje dziecko – westchnęła, zaraz jednak zakryła usta dłonią, modląc się, by Alex jej nie usłyszał.

Ale on na nią nie patrzył, głowę krył w dłoniach. Ukląkł przy niej i objął ją jak zawsze wtedy, gdy gniew mu mijał. Gładził ją z czułością, siostrą syjamską jego wściekłości.

– Przepraszam – szepnął. – Nie chciałem.

– To nie twoja wina – odparła, ponieważ znała swoją kwestię, choć po raz pierwszy sama w to nie wierzyła. Z pęknięcia gdzieś głęboko w jej wnętrzu, zbyt często łatanego, by gwarantować nieprzepuszczalność, zaczął sączyć się gniew. A niech cię piekło pochłonie, pomyślała.

Wiedziała, że Alex jej potrzebuje, ale równocześnie świadoma była, że nie może zostać. Nie mogła ryzykować bezpieczeństwa tego dziecka, poczętego przez siebie i Alexa. Dla swojego dziecka zrobi więcej, niż przez trzy lata zrobiła dla siebie.

Kiedy dzwonek domofonu obwieścił przyjście Johna, Alex zostawił Cassie i wrzucił do walizki wszystkie swoje ubrania, także garnitury. Wywlókł walizę z sypialni, po czym wrócił, by pocałować Cassie.

– Kocham cię – powiedział przez zduszone gardło. Przykrył dłonią jej dłonie, przyciśnięte do brzucha.

Poczekała, aż z podjazdu dobiegnie chrzęst żwiru miażdżonego kołami samochodu, potem wzięła kurtkę i wyszła z domu. Świat kołysał jej się przed oczyma i przy każdym kroku musiała się przekonywać, że robi to, co powinna zrobić. Mówiła sobie, że jeśli odejdzie teraz, kiedy Alexa nie ma w mieście, może tak bardzo go to nie zaboli.

Szła ulicą, nie mając na myśli żadnego konkretnego celu. Zwróciłaby się do Ophelii, ale od niej Alex zacznie poszukiwania, gdy się zorientuje, że Cassie zaginęła, a poza Ophelią nie miała do kogo się zwrócić. Cała rzecz sprowadzała się do słowa Cassie przeciwko pozłacanemu medialnemu wizerunkowi Alexa i tak jak jej imienniczce, greckiej wieszczce, nikt by nie uwierzył, choć mówiłaby prawdę.

Była tak blisko. Cassie położyła zwinięte w pięści dłonie na kolanach i wybuchnęła płaczem. Pojęła, że tracąc pamięć, zdradziła samą siebie. W przeciwnym wypadku mogłaby o krok wyprzedzać Alexa.

Był troskliwy i uważny, przypuszczalnie dlatego, że nie zaczęła obrzucać go oskarżeniami w obecności dziennikarzy, gdy zobaczyła go na komisariacie. Co nie znaczy, że kiedykolwiek tak by postąpiła, Alex na pewno o tym wiedział. Nie miała zamiaru go skrzywdzić – nigdy tego nie chciała – pragnęła tylko chronić siebie. Nigdy nie pomyślała, że te dwie sprawy wzajemnie się wykluczają.

Alex natomiast doskonale zdawał sobie z tego sprawę i odnalazł ją. Jednakże życie, które rozpościerało się przed nią niczym wachlarz samych atutów, nie było tym, na co wyglądało. Cassie mieszkała we wspaniałych pałacach Alexa, uśmiechała się do jego srebrzystych oczu, kiedy wokół strzelały flesze, nocami rozkwitała pod pieszczotą jego dłoni, ale tamto znowu mogło się powtórzyć.

W przeszłości przysięgi Alexa nie zapobiegły kolejnym incydentom. Cassie nie miała wyboru. Pragnęła, by on zrozumiał to tak jasno jak ona.

Alex w każdej chwili może wejść do sypialni, żeby spakować się na nocny lot, ale Cassie nie pojedzie do Szkocji. Wstała, złapała stary drelichowy worek z nazwą publicznej stacji telewizyjnej. Wrzuciła do środka tyle ubrań, ile się zmieściło, później w luki upchała bieliznę. Głęboko na oczy nasunęła czapkę baseballową z nazwą wytwórni filmowej Alexa i wyszła z sypialni.

To nie było więzienie, w każdym razie nie w zwykłym znaczeniu tego słowa, tak więc ludziom, których Cassie mijała, nie przychodziło do głowy, żeby ją zatrzymać i zapytać, dokąd się wybiera. Przeszła obok stawu, labiryntu i ogrodów kwiatowych. Wyszła przez tylną bramę z kutego żelaza na gęsty trawnik sąsiadów i przecinając go, dotarła do ulicy.

Szła szybciej i szybciej, sprawdzając, czy nikt jej nie śledzi. Po chwili zerwała się do biegu. Nogi miała coraz cięższe, ale zmuszała się do dalszych kroków. Godzinę później, kiedy uznała, że jest bezpieczna, opadła na kolana i siłą przywołała wspomnienia.

Загрузка...