23

Marjorie Dwie Pięści uniosła wzrok od dziecięcych mokasynów, które wyszywała paciorkami. Cassie popełniła kolejny błąd.

– Hiyd! – powiedziała Marjorie. – Jeśli się nie skupisz, będziesz musiała to wyrzucić.

Cassie przepchnęła igłę przez miękką skórę ze świadomością, że jest do niczego w czynności, którą te stare kobiety wykonują zręcznie pomimo słabego wzroku i artretyzmu.

– Przepraszam – mruknęła.

Rosalynn Biała Gwiazda zerknęła znad okularów.

– Ona ciągle przeprasza – zauważyła.

Dorothea poderwała głowę.

– Lepiej przepraszać niż być głupim – rzekła znacząco do Rosalynn. – Ona ma inne rzeczy na głowie.

Cassie usłyszała słowa Dorothei, ale nie zwróciła na nie większej uwagi. Kończył się Księżyc Dojrzewającej Czereśni, miesiąc, który ona nazywała lipcem, i poród był kwestią tygodni. Wydawało się, że ciało ma zbyt ciężkie, żeby się poruszać, aczkolwiek to było nic w porównaniu z brzemieniem w jej myślach. Każde kopnięcie i poruszenie nieznajomej istoty w jej wnętrzu przypominało Cassie o Aleksie i o tym, o czym on ciągle nie miał pojęcia.

Wciąż za nim tęskniła. W snach Alex jej wybaczał, brał ją w objęcia. Widziała jego twarz w okienku wypłat banku w Rapid City, w grze świateł nad Czarnymi Wzgórzami, w kałuży. Usiłowała myśleć o rzeczach, które Alex powie, kiedy ona pokaże mu jego dziecko, ale to oznaczało, że musi zobaczyć siebie w Los Angeles, z dala od tej równiny, a tego zupełnie nie potrafiła sobie wyobrazić.

Pine Ridge stało się wygodniejsze niż dom. Nie mogła zaprzeczyć, że wciąż kocha Alexa, zawsze będzie go kochać, ale nie mogła też zapomnieć, że podczas tych pięciu miesięcy spędzonych w rezerwacie była wolna. Popołudniami nie musiała odgadywać nastrojów męża i odpowiednio do nich się zachowywać. Nie budziła się w środku nocy przerażona, że znowu zrobiła coś źle. Nie była bita, posiniaczona, kopana.

W miasteczku widziała raz, jak nastolatek kopie kundla, bo ten wyciągnął mu z kieszeni spodni paczkę papierosów. Pies był stary i na wpół ślepy, przypuszczalnie miał świerzb, mimo to Cassie podbiegła i rzuciła się pomiędzy nich. Niektórzy ludzie na ulicy śmiali się, pokazując sobie ciężarną kobietę pochyloną nad kundlem, brzuchem szorującą po ziemi, wrzeszczącą na chłopca. Nazwali ją witkowan, szalona.

Cassie postąpiła instynktownie. Rezerwat był dla niej czymś w rodzaju strefy neutralnej, miejscem, gdzie bezpieczeństwo było gwarantowane. Nie zamierzała pozwolić, by coś zepsuło ten obraz.

W ostatnich dniach Willa nigdy nie było; Cassie miała wrażenie, że teraz, gdy na jakiś czas przeprowadził się do Pine Ridge, widuje go rzadziej. Spędzał mnóstwo czasu z Josephem Stojącym w Słońcu i o niczym jej nie mówił, wspomniał tylko, że w końcu uczy się zwyczajów Ludu.

Cyrus, Dorothea i pozostali mieszkańcy zajęci byli przygotowaniami do wacipi, wielkiej rady plemiennej, rozpoczynającej się na początku sierpnia. Z kilkoma innymi członkami starszyzny Cyrus ruszył na poszukiwanie rozwidlonego pnia topoli, który można by wykorzystać jako słup do Tańca Słońca. Dorothea cały wolny czas spędzała na robieniu przetworów z jagód i wywarów z korzeni gencjany; planowała, że w czasie uroczystości wymieni je na wzorzyste szale i wełniane chodniki. Zapakowawszy słoje w wielkie pudło, wybierała się do Marjorie Dwie Pięści na wyszywanie i zaproponowała, żeby Cassie poszła z nią, bo to pomoże jej na chwilę zapomnieć o kłopotach.

Cassie już trzecie popołudnie z rzędu siedziała z grupą starych kobiet i czuła się coraz bardziej nie na miejscu, psując układ paciorków na bransoletach, kurtkach i mokasynach. Dorothea odłożyła sakiewkę, którą wyszywała, i wzięła w palce narzutę Rosalynn.

– To będzie dobry towar na wymianę – powiedziała. – Handel jest najlepszą częścią weekendu.

– Och, sama nie wiem – zawahała się Marjorie. – Chociaż jestem za stara na tańce, lubię oglądać młodych przebranych w kostiumy. I lubię bębny. Są takie głośne.

Dorothea wybuchnęła śmiechem.

– Może gdyby Cassie stanęła blisko muzyki, dziecko wcześniej by się urodziło.

Cassie najmniej na tym zależało. Nie wiedziała nic o noworodkach, nie zastanawiała się nad problemami takimi, jak przewijanie, odbijanie i karmienie. Myślała o dziecku bardziej jako o celu, choć w samym końcu, jego ostateczności, było coś, czego w gruncie rzeczy nie chciała oglądać.

Drzwi się otworzyły, w progu stanął Will, wpuszczając do wnętrza szum letniego deszczyku. Nie uświadamiając sobie tego, co robi, Cassie wstała. Mokasyn, który wyszywała, spadł, paciorki rozsypały się i utknęły w szparach gładkiej sosnowej podłogi.

– Och – jęknęła, pochylając się, o ile jej brzuch na to pozwalał, i zbierając paciorki.

– Wiem, wiem – mruknęła Marjorie. – Przepraszasz.

– Dzień dobry, szanowne panie – powitał je z uśmiechem Will. – Jak wam idzie?

Dorothea wzruszyła ramionami.

– Będzie gotowe, jak będzie gotowe.

Will uśmiechnął się; to było dość trafne podsumowanie jego filozofii życiowej. Spojrzał na Cassie.

– Pomyślałem, że może masz ochotę na spacer albo coś w tym rodzaju.

Marjorie wstała i zabrała od Cassie paciorki.

– Doskonały pomysł – powiedziała. – Zabierz ją, zanim jeszcze coś zepsuje.

Dorothea powiodła wzrokiem od wnuka do Cassie i z powrotem.

– Ma te swoje humory – poinformowała Willa. – Może tobie uda się ją rozweselić.

Takie właśnie plany miał Will. Wyobrażał sobie, że teraz Cassie będzie we wspaniałym nastroju, skoro wkrótce stanie się lżejsza o piętnaście kilo, ale ona wydawała się coraz bardziej pogrążać w posępnej zadumie. Niemal tak, Will widział to wyraźnie, jakby już się stąd oddalała.

Miał jedną szansę i moment ten był blisko. W dniu wielkiej narady zrobi wszystko, by Cassie zrozumiała. Na razie jednak nie zaszkodzi, jeśli skłoni ją do uśmiechu.

– No i co ty na to? – zapytał.

Cassie ponad jego ramieniem wyjrzała na dwór.

– Pada – powiedziała, przestępując z nogi na nogę. Pragnęła zobaczyć Willa, była niespokojna, powinna ucieszyć się z możliwości opuszczenia tego ponurego zebrania, więc na czym polegał problem? – Zmokniemy, nie możemy iść na spacer.

Oczy Willa zapłonęły.

– Dobra, zrobimy coś innego.

Stanął w kręgu kobiet i niezgrabnie objął Cassie w pasie. Nucąc pod nosem, prowadził ją w tańcu na dwa; miażdżył przy tym swoimi kowbojkami mokasyny i robótki. Zachwycona Rosalynn zaczęła śpiewać słodkim sopranem.

Cassie zarumieniła się jak burak. Pozbawiona poczucia równowagi, musiała opierać się o Willa. Kącikiem oka dostrzegła, że Marjorie wstała, by usunąć im z drogi krzesło. Will kierował się ku otwartym drzwiom.

Dorothea, Marjorie i Rosalynn przyciskały twarze do zalanych deszczem okien, klaszcząc w dłonie i wspominając dawne czasy, gdy pod kocami szeptały z kochankiem albo próbowały zajrzeć w przyszłość, może także tańczyły w deszczu. Cassie słuchała soczystego, chóralnego śmiechu staruszek, stanowiącego zupełnie inny rodzaj muzyki i równie niewinnego jak chichoty młodych dziewcząt, do których zalecają się konkurenci.

Wpatrywała się w oczy Willa, gdy przekroczyli próg i rozchlapywali w tańcu kałuże. Cassie następowała Willowi na stopy, czując wolne poruszenia dziecka w brzuchu i zimny deszcz na policzkach. Wszystko obmywał. Przez jedną cudowną chwilę szczerze wierzyła, że tak może być zawsze.

W połowie drogi między domem Marjorie Dwie Pięści a swoim własnym Dorothea usiadła, by pomyśleć o toczącej się kołem historii. Nie była zmęczona, torba z robótkami także nie zaczęła nagle jej ciążyć, tylko zupełnie nieoczekiwanie duch Anne, zmarłej synowej, pojawił się obok niej i jego lodowaty oddech na karku sprawił, że Dorothea nie była w stanie iść dalej.

Zachary, jej jedyne dziecko, trzydzieści sześć lat temu zakochał się w białej nauczycielce, a chociaż Dorothea nigdy nie chciała ranić syna, zrobiła wszystko, co w jej mocy, by zniechęcić go do tego związku. Kładła pod materac Zachary’ego stosowne korzenie i suszone kwiaty, modliła się do duchów, udała się nawet po radę do Josepha Stojącego w Słońcu. Ale tak miało być. W dniu, gdy Anne wyjechała z Pine Ridge, by oddalić się od Zachary’ego, w dniu, gdy Zachary osiodłał konia i przebył szmat drogi, by ją odszukać, Dorothea obserwowała to wszystko z odległości kilku metrów i kręciła głową.

W tamtym czasie Dorothea nigdy by tego nie przyznała, ale Anne stała się jej obsesją. Kiedy nie ulegało już wątpliwości, że Zachary zamierza się z nią ożenić, choćby waliło się i paliło, Dorothea oznajmiła synowi, żeby nie spodziewał się jej na weselu. Dołożyła jednak starań, by dokładniej przyjrzeć się kobiecie, która miała zostać jej córką. Stała przed klasą, w której uczyła Anne, i zaznajamiała się z intonacją jej głosu. Szła za nią do sklepu i sprawdzała, co kupuje Anne: talk, imbirowe dropsy, niebieski cień do powiek. W urzędach uczyła się na pamięć wszystkich jej danych, grupy krwi, numeru ubezpieczenia.

Trzy dni przed ślubem Anne, czekając na Zachary’ego, zasnęła pod drzewem topoli przed domem Dorothei. Dorothea bezszelestnie uklękła przy niej i dotknęła niewiarygodnie przezroczystej skóry na policzku. Zahipnotyzowana, nie poruszyła się przez dziesięć minut, utrwalając w pamięci mapę jasnych żyłek, przecinających białą szyję Anne.

– Co tu robisz? – zapytała po angielsku Anne, kiedy się przebudziła.

– Mogłabym zadać ci to samo pytanie – odparła Dorothea w języku lakota.

Anne usiadła, świadoma, że: „Czekam na Zacka”, to nie jest odpowiedź na pytanie Dorothei.

– Kocham go tak mocno jak ty – powiedziała cicho.

– I to może być problem.

Dorothea wstała, gotowa wrócić do domu, ale powstrzymał ją głos Anne.

– Chciałabym, żebyś przyszła na ślub! – zawołała dziewczyna w języku lakota.

Dorothea natychmiast przerzuciła się na angielski.

– Nie postawię stopy w kościele białych.

– Ale ja cię tam zobaczę – odparła niemal lekko Anne.

Dorothea okręciła się na pięcie.

– A skąd o tym wiesz?

– Bo nic cię nie powstrzyma – rzekła Anne z uśmiechem.

W dniu ślubu Cyrus błagał Dorotheę, by zmieniła zdanie, choćby ze względu na Zacka, ale ona, wciąż w domowym stroju, nie ruszała się z wytartej brązowej sofy. Kiedy jednak Cyrus zniknął za drzwiami, przebrała się i poszła na drogę, gdzie zatrzymała jadące do miasteczka auto. Zgodnie z obietnicą nie weszła do kościoła, ale zerkała do środka przez szpary w drewnianych ścianach. Kiedy szkoda już się stała i ksiądz pobłogosławił zebranych, Dorothea, mamrocząc pod nosem, patrzyła, jak ciemna dłoń Zachary’ego ściska dłoń nowo poślubionej żony.

Kiedy uniosła wzrok, przekonała się, że Anne nie patrzy czule na Zacka ani nawet nie zwraca uwagi na księdza. Na wpół odwrócona, spoglądała prosto przez szparę na Dorotheę, która zdumiona zamrugała kilka razy.

Wróciła na zakurzoną ulicę i dopiero tam wybuchnęła śmiechem. To była pierwsza z wielu okazji, kiedy synowa zrobiła więcej, niż Dorothea po niej oczekiwała. Wtedy też po raz pierwszy przyznała przed sobą, jak bardzo lubi Anne, jak bardzo ją szanuje, a teraz, gdy odeszła, jak bardzo za nią tęskni.

– Wiesz, że po wypadku Zack zrezygnował z walki z twojego powodu – rzekła na głos Dorothea. – Nie mógł bez ciebie żyć.

Wiedziała, że tak samo jest z nią i Cyrusem: kiedy jedno przeniesie się do krainy duchów, drugie natychmiast za nim podąży, tak by znowu mogli być razem. Wiele lat zabrało Dorothei zrozumienie, ale teraz mocno wierzyła, że taka jest miłość. Nie można oceniać jej w kategoriach czerni i bieli. Zawsze pojawia się w dziwnych, zmieszanych odcieniach szarości.

Cassie siedziała obok Cyrusa na niskim leżaku w cieniu i czekała na rozpoczęcie się Tańca Słońca. W suchym wietrze powiewały cztery flagi na szczycie świętego słupa: biała, żółta, czerwona i czarna, jak cztery ludzkie rasy. Na niebie leniwie krążył orzeł, powitany przez widzów radosnymi okrzykami.

– Dobry znak – powiedział Cyrus.

To był ostatni dzień wielkiej narady i Cassie przypatrywała się wszystkiemu zauroczona. Chodziła z Dorothea pomiędzy stołami uginającymi się od produktów na wymianę, gdzie dla siebie wybrała szeroką kutą bransoletę, a dla dziecka jaskrawy kocyk. Zerkała do namiotów rozbitych przez mieszkające dalej rodziny, zadziwiona kontrastem pomiędzy wojennymi pióropuszami z orlich piór i levisami, które sąsiadowały ze sobą na wieszakach.

Dzisiaj wykonywano Taniec Słońca, najświętszy ze wszystkich celebrowanych w czasie świąt i jedyny, który od uczestników wymagał wielomiesięcznych przygotowań. Cyrus niewiele jej o nim powiedział, tylko tyle, że jest to ceremonia na cześć słońca, rytuał wzrostu i odnowy. Przez poprzednie trzy dni Will brał udział w każdym tańcu, co Cassie przyjęła z zachwytem i zaskoczeniem. Lubiła patrzeć, jak tupie i wiruje wokół centralnego słupa w taki sam sposób, w jaki jego przodkowie robili to od lat.

– Nie wiem, co cię do tego skłoniło – powiedziała mu pierwszego dnia święta – ale jesteś cudownym Indianinem, kiedy się postarasz.

Will uśmiechnął się do niej i wydawał się dumny, że może spojrzeć na siebie jej oczyma.

Cassie wychyliła się, kiedy mężczyźni zaczęli opuszczać świętą chatę, prowadzeni przez Josepha Stojącego w Słońcu. Tak jak on, wszyscy mieli długie czerwone spódniczki, torsy pomalowane niebieską farbą i wieńce z szałwii na głowach, w dłoniach zaś nieśli gwizdki z orlich kości. Cassie usiłowała pochwycić wzrok mijającego ją Willa, żeby życzyć mu szczęścia, ale on spoglądał w niebo.

Joseph Stojący w Słońcu podszedł do stojącego pod rozwidlonym drzewem Willa. Mruknął coś i uniósł srebrny szpikulec, od którego gładkiej powierzchni i ostrego końca odbiło się słońce. Kiedy Joseph nachylił się ku Willowi, ten zesztywniał. Dopiero przy drugim szpikulcu Cassie pojęła, że szaman przebił Willowi skórę na piersi i po jego brzuchu płynie krew.

Tak jak innym tancerzom, Willowi także przywiązano szpikulce do rzemyków zwisających ze świętego drzewa. Joseph, podobnie jak w poprzednie dni, poprowadził taniec. Bębny biły, ale nie głośniej niż serce Cassie. Dłonie zacisnęła na poręczy leżaka, twarz miała bladą i ściągniętą.

– Wiedziałeś – szepnęła do Cyrusa, choć nie odrywała oczu od Willa. – Wiedziałeś i nic mi nie powiedziałeś.

Will wirował i śpiewał. Cały jego tors spływał krwią, bo przy każdym obrocie rozrywał rany. Wykonał ruch, jakby chciał odsunąć się od drzewa; Cassie z przerażeniem patrzyła, jak jego skóra napina się do granic możliwości.

Złapała Cyrusa za ramię.

– Błagam. On wyrządza sobie krzywdę. Musisz coś zrobić.

– Nic nie mogę zrobić. Musi zrobić to sam.

Cassie nawet nie próbowała ukryć łez płynących jej po policzkach. Zastanawiała się, dlaczego zachęcała Willa, by zaakceptował indiańską stronę swojej osobowości. To było barbarzyństwo. Wyobraziła go sobie w schludnym mundurze policyjnym, w czapce nasuniętej nisko na czoło. Zobaczyła go przy swoim boku w izbie przyjęć w dniu, gdy ją znalazł, z twarzą pełną troski, zobaczyła, jak tańczyli w letnim deszczu, a pomiędzy nimi kopało nóżkami jej dziecko.

– Dlaczego akurat ten taniec? – szepnęła łamiącym się głosem, myśląc o wcześniejszych rytuałach, z których żaden nie zawierał samookaleczenia. Odwróciła głowę, zszokowana widokiem uśmiechu na twarzy tłumu, z radością oglądającego cudzy ból.

– On nie cierpi – mruknął Cyrus. – W każdym razie nie dla siebie. – Wskazał tancerza za Willem. – Louis wykonuje Taniec Słońca, żeby jego córka żyła, chociaż jej nerki umierają. Arthur Peel, ten z prawej, ma brata, który został uznany za zaginionego w akcji w Wietnamie i dotąd nie wrócił. – Spojrzał na Cassie. – Tancerze biorą ból na siebie, tak by ktoś im bliski go nie czuł.

Kiedy taniec zbliżał się do końca, Joseph Stojący w Słońcu wystąpił z kręgu. Mężczyźni z całej siły szarpali i ciągnęli, by się uwolnić. Cassie bezradnie wstała, ale Dorothea położyła jej dłoń na ramieniu i powiedziała:

– Nie rób tego.

Cierpią, by ktoś inny nie cierpiał. Poświęcają własne ciało, by ktoś inny dobrze się czuł. Cassie zobaczyła, jak szpikulec o kolejny centymetr rozrywa skórę Willa, jak krew płynie mu po piersi.

Patrzył na nią. Cassie z wysiłkiem spojrzała mu w oczy. Jego postać zakołysała się i Cassie wyobraziła sobie własne ciało, krwawiące i pobite u stóp Alexa, nie mający z nią nic wspólnego obiekt, na którym wyładowywał swój gniew. Will robił dla Cassie to, co ona przez lata robiła dla Alexa.

Cassie krzyknęła na widok zwisających płatów skóry na piersi Willa. Podbiegła i uklękła przy nim, przyciskając do ran szałwię z wieńca i własną koszulę. Will oczy miał zamknięte, oddychał płytko i pośpiesznie.

– To nadal boli – szepnęła. – Nawet jeśli robisz to dla kogoś innego, twoje żebra i tak pękają, nadgarstek puchnie, rany krwawią.

Will otworzył oczy i dłonią otarł łzy na jej policzkach.

– Zrobiłeś to dla mnie, żeby mniej mnie bolało, kiedy ja zrobię to dla niego.

Przytaknął.

Cassie roześmiała się przez łzy.

– Gdybym cię lepiej nie znała, Willu Latający Koniu, powiedziałabym, że zachowujesz się jak Wielki Indianin.

Will uśmiechnął się do niej słabo.

– Kombinuj dalej.

Odgarnęła mu włosy z twarzy, potarła lekko palcami krawędzie jego ran. Nawet Alex, który ofiarował jej świat, nigdy tak wiele jej nie dał.

Dwa tygodnie po Tańcu Słońca Cassie zaczęła rodzić. Zdążyłaby dojechać do szpitala w miasteczku, ale wolała urodzić dziecko w znajomym otoczeniu, dlatego dziesięć godzin później na łóżku, w którym na świat przyszli Cyrus, Zachary i Will, krzyczała ile sił w płucach.

Dorothea stała przed łóżkiem i sprawdzała postępy porodu. Will siedział przy Cassie, która mocno jak imadło ściskała jego rękę.

– Jeszcze niecała godzina – oznajmiła Dorothea. – Widać główkę dziecka.

– To ja już pójdę. – Will usiłował się uwolnić, ale Cassie go nie puszczała. Od początku czuł się skrępowany, ona jednak ubłagała, by jej towarzyszył. Może nawet wtedy znalazłby w sobie siłę i odmówił, ale nastąpił skurcz i Cassie padła mu w ramiona.

– Proszę – wydyszała teraz, łapiąc go za koszulę. – Nie zostawiaj mnie samej.

Potem nie była w stanie wykrztusić słowa, ponieważ brzuch jej się napiął i potężna siła zaczęła przesuwać się w jej wnętrzu.

Śmieszne, prawda, że uciekła, by ratować życie dziecku, ale w końcu sama przypłaci to śmiercią. Wzięła głęboki oddech i oparła się o poduszki. „Rozumiem cię – powiedziała w duchu do dziecka. – Wiem, jak trudne jest przejście z jednego świata do drugiego”.

– Już wychodzi – oznajmiła Dorothea.

Cassie poczuła zimny nacisk jej palców, rozsuwających ciało wokół główki dziecka. Z wysiłkiem się uniosła, wbiła paznokcie w dłoń Willa i zaczęła przeć.

Dziesięć minut później Cassie poczuła, jak coś długiego i wilgotnego przesuwa się pomiędzy jej obolałymi udami. Dorothea wzięła na ręce popiskujące, cudowne zawiniątko.

– Hokšila luhá! Chłopak! – zawołała. – Wielki i zdrowy, choć jak na mój gust, trochę za blady.

Cassie ze śmiechem wyciągnęła dłonie, po raz pierwszy uświadamiając sobie, że z kącików oczu płyną jej łzy. Trzymała dziecko, usiłując znaleźć wygodną pozycję i w gruncie rzeczy nie wiedząc, co powinna czuć. Niemowlę otworzyło usta i krzyknęło.

– Głos ma taki jak ty – mruknął Will i Cassie przypomniała sobie o jego obecności. Lekko gładził ją po głowie, jakby z podziwu nie był pewien, czy może pozwolić sobie na bliższy kontakt. – Jak się czujesz?

Cassie szukała w myślach odpowiedniego słowa.

– Pełna – odpowiedziała wreszcie.

– Ale wyglądasz na o wiele bardziej pustą.

Cassie pokręciła głową. Jak mogłaby mu to wyjaśnić? Po długiej tęsknocie za Alexem nie była już sama. Ta mała, wiercąca się istotka także, choć w inny sposób, ją dopełniała.

Chłopiec. Syn. Dziecko Alexa. Cassie usiłowała znaleźć najlepsze określenie na dziecko, które trzymała w objęciach. Niemowlę odwróciło główkę ku jej piersi, jakby już wiedziało, czego chce od świata.

– Jesteś taki jak twój ojciec – szepnęła, ale od razu wiedziała, że to nieprawda. Spoglądająca na nią buzia była repliką jej własnej, z wyjątkiem oczu, bez wątpienia odziedziczonych po Aleksie, czystych i jasnych niczym świeżo wybita moneta.

Nie było nic z Alexa w ustach, kształcie palców i stóp, długości torsu. Wydawało się niemal, jakby brak kontaktu umniejszył jego możliwości przekazania cech dziecku.

Synek przysunął się bliżej Cassie, spragniony jej ciepła. Pomyślała, że jest jego jedynym wsparciem, tylko od niej może teraz oczekiwać jedzenia, schronienia i opieki, a później miłości. Przyjdzie do niej, kiedy narysuje pierwszy obrazek, kolorując przy okazji połowę kuchennego stołu. Będzie unosił obtarty łokieć z wiarą, że jej całus złagodzi pieczenie.

Będzie co rano otwierał oczy i wiedział z tą słoneczną dziecięcą pewnością, że Cassie jest obok.

Potrzebował jej; Cassie pojęła, że poprzez to właśnie najbardziej przypomina Alexa.

Tym razem wszakże bycie potrzebną nie okaże się równoznaczne z byciem krzywdzoną. Cassie dostała drugą szansę. Ona i dziecko razem będą dorastać.

Kiedy Will dotknął rączki niemowlęcia, paluszki zamknęły się jak różyczka.

– Jakie mu imię dasz?

Cassie nie musiała zastanawiać się nad odpowiedzią – zrozumiała, że przez cały czas nosiła ją w sobie. Pomyślała o człowieku, który pierwszy ją pokochał, nie oczekując niczego w zamian. Który natchnął ją nadzieją na tyle wielką, iż po latach wciąż wierzyła, że Alex może się zmienić, że pojawi się ktoś taki jak Will, że dla dziecka będzie całym światem.

– Connor – odparła. – Na imię ma Connor.

Po dwóch tygodniach Cassie stąpała lekko i radośnie. Długo nosiła dodatkowy ciężar i nie potrafiła przyzwyczaić się do sprężystości własnych kroków. Zdawała sobie jednak sprawę, że po części jej nastrój bierze się z decyzji, którą podjęła w kilka godzin po narodzinach Connora. Nie zamierzała wyjechać z rezerwatu, nie natychmiast. Może za trzy miesiące, może pół roku, może później. Mówiła sobie, że chce, aby Connor nabrał sił przed podróżą, a żaden członek rodziny Latających Koni jej się nie sprzeciwił. Od Cyrusa dostała tradycyjną kołyskę; kiedy wręczał prezent, spojrzał Cassie prosto w oczy.

– Miło będzie zabrać go na następną naradę – powiedział.

Zgodnie z obietnicą zamierzała skontaktować się z Alexem, była mu to winna, ale zwlekała przez tydzień, a potem pikap Willa się zepsuł i nie miała jak dojechać do Rapid City. Tak oto, rozkosznie zwolniona z obowiązku, siedziała na ganku z Dorotheą i łuskała groch na kolację.

Connor leżał w kołysce, ciasno zawinięty i zupełnie przytomny. Większość dnia przesypiał, więc Cassie była zdziwiona: przed chwilą go nakarmiła, a on jeszcze nie zasnął, jasnymi oczkami wodząc po krajobrazie.

– Zrezygnowałeś z drzemki? – zapytała, wrzucając groszek do ust.

– Hej, ty – upomniała ją Dorotheą. – Zabraknie nam na kolację.

Cassie odstawiła miskę i wyciągnęła się na surowych sosnowych deskach, wpatrując się w słońce. Kiedy teraz widziała słońce, nieodmiennie przychodził jej na myśl Will, nabrzmiałe różowe blizny, które wciąż znaczyły jego klatkę piersiową.

Connor zaczął płakać, zanim jednak Cassie zdążyła się podnieść, Dorothea zatkała mu buzię dłonią. Przestraszony chłopczyk otworzył szeroko oczy i ucichł.

Dorothea cofnęła dłoń i zobaczyła, że Cassie patrzy na nią z furią.

– Do diabła, co ty wyprawiasz? – zapytała staruszkę gniewnie.

Dziwnie było czuć takie słuszne oburzenie w imieniu kogoś innego, zwłaszcza że macierzyństwo było dla niej czymś nowym, jak śliczna suknia, którą wyjmujesz z szafy i przymierzasz, ale boisz się chodzić w niej przez cały dzień.

– Płakał – odparła Dorothea, jakby to wszystko wyjaśniało.

– Tak. Niemowlęta płaczą.

– Ale nie niemowlęta Lakota – rzekła Dorothea. – Wcześnie zaczynamy je uczyć.

Cassie pomyślała o archaicznych wartościach rodzinnych, z którymi zetknęła się na zajęciach z antropologii kulturowej, w tym o wiktoriańskiej zasadzie głoszącej, że dzieci nie można widzieć ani słyszeć. Pokręciła głową.

Sama Dorothea wyglądała na zdziwioną.

– Wiem, że robiono tak w czasach bizonów, bo jeśli jedno dziecko spłoszyło stado, całe plemię było głodne. Nie wiem, dlaczego jeszcze nie zarzuciliśmy tego zwyczaju.

– Wolałabym, żebyś tego nie robiła – powiedziała Cassie chłodno. Myślała jednak o wszystkich tych sytuacjach, gdy w ciemności leżała obok Alexa, przełykając łzy bólu. Przypominała sobie odgłos jego ciosów, własny wstrzymywany oddech, ale nie płacz. Zastanowiła się nad lekcją, jaką dało jej małżeństwo: jeśli jesteś cicho i stapiasz się z otoczeniem, z mniejszym prawdopodobieństwem wywołasz fale.

Spojrzała na Connora, spokojnego, wciąż uparcie milczącego. Pewnego dnia ta umiejętność może mu się przydać. Prawda zawarta w tej myśli o mało jej nie załamała.

Cassie siedziała za kierownicą dżipa Abla Mydło, zgięta wpół, jakby ktoś wymierzył jej cios w żołądek. Pożyczyła samochód, żeby pojechać do sklepu w miasteczku, w którym znajdował się najbliższy płatny telefon. Rozmowa z Dorothea utwierdziła ją w przekonaniu, że dłużej nie może odwlekać nieuniknionego. Zadzwoni do Alexa i powie mu, gdzie przez cały ten czas była. Musi mu zaufać i wyznać prawdę.

Ta myśl sprawiła, że zakręciło jej się w głowie. Nie istniał żaden dowód, że Alex zmienił się przez ubiegłe pół roku, żaden znak, że w ataku wściekłości nie rzuci się na nią i Connora. Opuściła męża, żeby jej dziecko nie cierpiało przed narodzeniem. Jak mogła brać pod uwagę powrót do Alexa z Connorem?

W głowie miała zamęt. Mogłaby zostawić dziecko u Dorothei i Cyrusa, a sama pojechać do niego na jakiś czas, dopóki się nie przekona, że sprawy naprawdę uległy zmianie. Jeśli zrobi to szybko, w ciągu pierwszych kilku miesięcy Connor może nawet nie zauważyć różnicy. Tylko że nie mogła zostawić synka. Poznała go tak niedawno i nie była w stanie się z nim rozstać.

Wysiadła z dżipa i weszła do sklepu. Horace pomachał do niej, gdy przez wąskie alejki między półkami szła w stronę automatu. Przez chwilę trzymała słuchawkę w dłoni, jakby ta kryła w sobie moc i nieodwracalne działanie naładowanej broni.

Kiedy na linii odezwał się Alex, popłynęło jej mleko. Cassie ze wzrokiem utkwionym w ciemne plamy na Tshircie odwiesiła słuchawkę.

Kilka minut później wybrała numer ponownie.

– Halo – odezwał się Alex z irytacją.

– To ja – szepnęła Cassie.

Usłyszała, jak w tle cichnie hałas, płynąca woda albo stereo.

– Cassie. Boże. To ty przed chwilą dzwoniłaś? – Głos Alexa brzmiał tak, jakby zaraz miał eksplodować szokiem, radością, ulgą i innymi emocjami, których nie potrafiła nazwać.

– Nie – skłamała. Tym razem nie może wydać mu się niezdecydowana. – U ciebie wszystko w porządku?

– Cassie, powiedz mi, gdzie jesteś. – Nastąpiła chwila milczenia. – Cassie, proszę.

Przesunęła palcem po zimnym metalowym wężu, który łączył słuchawkę z telefonem.

– Musisz mi coś obiecać, Alex.

– Cassie – rzekł cicho i nagląco – wracaj do domu. Przysięgam, że to się więcej nie powtórzy. Zgodzę się na każdą terapię. Zrobię wszystko, co zechcesz.

– Nie taka obietnica jest mi teraz potrzebna. – Cassie zdumiało, że Alex gotów był zapomnieć o dumie i zgodzić się na poświęcenia, byle tylko wróciła. – Powiem ci, gdzie jestem, bo nie chcę, żebyś się martwił, ale zostanę tu jeszcze miesiąc. Musisz przyrzec, że przez ten czas tu nie przyjedziesz.

Zastanawiał się, co też takiego Cassie może robić, że wymaga to kolejnego miesiąca poza domem: zajmuje się jakąś nielegalną działalnością, przedłużono jej wizę, chce się pożegnać z kochankiem. Zmusił się jednak do słuchania.

– Przyrzekam – powiedział, szukając pióra. – Gdzie jesteś?

– W Pine Ridge w Dakocie Południowej – mruknęła Cassie. – W rezerwacie Indian.

– Gdzie?! Cassie, jak…

– To wszystko, Alex. Zaraz się rozłączę. Zadzwonię za miesiąc i wtedy ustalimy, jak i kiedy wrócę. Zgoda?

Słyszała niemal, jak Alex mówi: Nie, nie zgadzam się. Chcę, żebyś była ze mną, żebyś do mnie należała. On jednak milczał, co natchnęło ją nadzieją.

– Dotrzymasz obietnicy? – zapytała.

Wyczuwała, jak po drugiej stronie linii, wiele kilometrów dalej, Alex uśmiecha się ze smutkiem.

– Chére – powiedział łagodnie – masz moje słowo.

Загрузка...