10

Powiem ci prawdę.

Ale historia zaczyna się na długo przed naszym poznaniem, na długo przedtem, nim ktokolwiek usłyszał o Aleksie Riversie. Zaczyna się w dniu, gdy Connor Murtuagh wprowadził się do sąsiedniego domu – tego samego dnia przyszłam na kolację i powiedziałam mamie, że jak dorosnę, zostanę chłopcem.

Miałam pięć lat, byłam zadbaną i grzeczną dziewczynką, którą wychowywano na damę z Południa. Fakt, że mieszkaliśmy w Maine, nie powstrzymał mojej matki przed wpajaniem mi manier najpiękniejszej brzoskwini z Georgii. Umiałam trochę czytać, w razie konieczności potrafiłam przyrządzić proste potrawy, takie jak zupa czy grillowany ser oraz, naturalnie, zaparzyć mocną czarną kawę. Opanowałam po mistrzowsku sztukę zarzucania włosów na ramię i trzepotania rzęsami, by dostać to, czego chcę. Uśmiechałam się, nie pokazując zębów. Większość dorosłych uważała, że jestem urocza, ale nie miałam przyjaciół wśród rówieśników. Rozumiesz, zapraszanie kogokolwiek do domu nie wchodziło w grę, dlatego dzieci w szkole myślały, że jestem dziwna albo zarozumiała. I wtedy rodzina Connora przeprowadziła się z mieszkania po drugiej stronie jeziora do sąsiedniego domu.

Pierwszego dnia pomagałam im nosić pudła i lampy, odpowiadałam na pytania o datę moich urodzin, potrawy, których najbardziej nie cierpię, i miejsca, gdzie można znaleźć tłuste robaki na przynętę. Przytłoczyli mnie i po raz pierwszy zaczęłam dostrzegać, że w życiu jest coś więcej poza dbaniem, żeby siedząc na krześle, mieć ściśnięte kolana, i szczotkowaniem włosów co wieczór stoma pociągnięciami szczotki. Wymieniłam więc moje trzewiczki marki Mary Janes na za duże stare tenisówki Connora, które musiałam wypychać zwiniętymi skarpetkami. Nauczyłam się sztuki posypywania ślimaków solą, żeby wyschły, i ślizgania się na brzuchu po błocie i kałużach.

Connor pod wieloma względami wpłynął na moją decyzję zostania antropologiem, przede wszystkim jednak był pierwszą osobą, która pokazała mi, jak cudownie jest czuć w palcach garść ziemi. W tamtym czasie zawsze miałam brudne ręce, a chociaż Connor nie żyje od siedemnastu lat, wciąż o nim myślę.

Nie wierzę w UFO, reinkarnację ani duchy, ale wierzę w Connora. Mogę tylko powiedzieć, że od czasu do czasu go czuję. Pojawia się, gdy sprawy układają się źle. Myślę, że chyba z mojej winy nigdy nie zdołał odlecieć do nieba czy gdzie tam idą dusze, ponieważ opiekował się mną przez całe dzieciństwo i najwyraźniej wciąż czuje się do tego zmuszony.

Rozumiesz więc, że spodziewałam się go w tamten upalny sierpniowy poniedziałek, kiedy nerwowo chodziłam po korytarzach wydziału antropologii, czekając na decyzję o zatrudnieniu. Od dwóch lat byłam asystentką na UCLA, uzyskawszy na tym uniwersytecie tytuł licencjata, magistra i doktora. Teraz zależało mi na stałym etacie. Ludzie pracujący tu krócej niż ja też zostawali adiunktami. W końcu oznajmiłam Archibaldowi Custerowi, dziekanowi wydziału, że mam propozycję z college’u na wschodzie, co było łgarstwem w żywe oczy.

W gruncie rzeczy nie spodziewałam się, że dostanę etat, ponieważ mając dwadzieścia siedem lat, wciąż byłam sporo młodsza od innych pracowników. Ale to przecież nie moja wina, że potrzebowali więcej czasu na osiągnięcie tej samej pozycji co ja. Czułam dumę, że trzynaście lat wcześniej podjęłam decyzję, co zrobię ze swoim życiem, i nie odstąpiłam od tego planu.

Opierałam się o pojemnik z wodą przed drzwiami sekretariatu, kiedy poczułam lekki ucisk na kręgosłupie, który był znakiem, że Connor jest przy mnie. Uznałam, że jeśli się pojawił, wiadomości nie mogą być dobre.

– Odrzucą mnie – szepnęłam. Proszę, powiedziałam to; słowa, którymi przyznałam się do własnej porażki, spadły na podłogę ciężko i niezgrabnie, bo klęska zawsze jest taka. – Praca na uniwersytecie wcale mi nie odpowiada – dodałam cicho, przesuwając dłonią po ścianie.

To nie była prawda. Nienawidziłam poprawnego politycznie bełkotu, ale korzystałam z możliwości i grantów. Podobał mi się sposób, w jaki wszelkie zakazy przestawały obowiązywać, kiedy starałam się o wykopaliska w innym kraju. Wiedziałam, że po tygodniu wybaczę Custerowi i kolegom, którzy dostaną awans. Wybaczę całej radzie, która głosowała przeciwko mnie. Mam rok na poprawienie tego, co zrobiłam źle, i na zdwojenie wysiłków.

– Wiesz, czego sobie życzę – powiedziałam. – Życzę sobie, żeby wszystkie dobre rzeczy w życiu nie przydarzyły mi się jedynie w dzieciństwie.

I z większością ludzi tak było. A ze mną? Kiedy po raz ostatni chodziłam po campusie boso? Kiedy zaspałam i spóźniłam się na zajęcia? Kiedy upiłam się jak bela, kiedy obudziłam się w łóżku nieznajomego, kiedy w supermarkecie zabrakło mi gotówki?

Nigdy. Nie pozwalałam sobie żyć na krawędzi, aczkolwiek w gruncie rzeczy nie miałam wrażenia, że coś mnie omija. Spontaniczność wprawiała mnie w zakłopotanie. Skupiałam się na jednym celu, a był nim awans.

Pewnego dnia.

Miałam jednak poczucie, że gdyby Connor wrócił do życia, byłby mną zniesmaczony. Chciałby, żebym robiła rzeczy, o których często rozmawialiśmy: przez kilka miesięcy mieszkała na Tahiti, hodowała drzewka bonsai, wspinała się po skałach.

Usiłowałam usunąć Connora z myśli, przygotowując się na spotkanie z Archibaldem Custerem. Stał w otwartych drzwiach swojego gabinetu, monolityczny, jakby przekonany, że mocą zajmowanego stanowiska sprowadzi przed swe oblicze każdego, kogo zechce. Był apodyktyczny i uparty, miał seksistowskie poglądy. Nie przepadałam za nim, ale wiedziałam, że muszę grać według jego zasad.

– Ach, panna Barrett. – Mówił przez mikrofon połączony z pudełkiem wbudowanym w jego gardło; kilka lat temu zachorował na raka i usunięto mu struny głosowe. Studenci powtarzali, że na jego widok przechodzi ich dreszcz, a ja się z nimi zgadzałam. Pod każdym względem, z wyjątkiem wzrostu, zawsze przypominał mi szkice Homo habilis i w duchu oklaskiwałam go za tak trafny wybór profesji.

On też nie pałał do mnie sympatią, i to z dwóch powodów: byłam młodą kobietą i zajmowałam się antropologią fizyczną. Custer był antropologiem kulturowym, wyrobił sobie nazwisko, wiele lat temu żyjąc wśród członków plemienia Yanomamo. Pomiędzy dwoma obozami antropologów zawsze panowała przyjacielska rywalizacja, ale ja nie mogłam wybaczyć mu tego, co zrobił, kiedy obroniłam pracę doktorską. Napisałam artykuł, który był głosem w sporze od dawna prowadzonym między antropologami kulturowymi i fizycznymi, a dotyczącym kwestii, czy przemoc to cecha wyuczona, czy wrodzona. Powszechne przekonanie ciążyło ku kulturowemu punktowi widzenia, według którego agresja jest wprawdzie cechą wrodzoną, natomiast agresja planowana, na przykład wojna, wytworzyła się pod wpływem presji życia w społecznościach, a nie w wyniku naszej historii ewolucyjnej. Nie zgadzałam się z tym, argumentując, że może to i prawda, ale nie powstałoby samo społeczeństwo, gdyby wrodzone poczucie terytorialności nie kazało człowiekowi tworzyć reguł.

Generalnie rzecz biorąc, dałam przyzwoity odpór twierdzeniom antropologów kulturowych, i to nie spodobało się Custerowi. W pierwszym roku mojej pracy jako wykładowcy przydzielił mi zajęcia wyłącznie z antropologii kulturowej, a w odpowiedzi na moje skargi i prośby o wyjazd na wykopaliska uniósł tylko brwi i powiedział, że jego zdaniem wyjdzie mi na dobre, jeśli stanę się bardziej wszechstronna.

Teraz gestem poprosił mnie do gabinetu i wskazał krzesło naprzeciwko olbrzymiego biurka. Z uśmiechem, niech go szlag trafi, zaczął mówić:

– Z przykrością muszę cię powiadomić…

Zerwałam się na równe nogi, niezdolna słuchać dalej.

– Więc nic nie mów – przerwałam z wysilonym uśmiechem. – Jak rozumiem, moja kandydatura została odrzucona, uprzejmie dziękuję, dlatego zaoszczędzę ci kłopotów. – Ruszyłam w stronę drzwi.

– Panno Barrett.

Zatrzymałam się z dłonią na klamce.

– Proszę usiąść.

Ponownie zajęłam miejsce, zastanawiając się, na ile punktów ujemnych moje zachowanie zasłużyło u Custera.

– W pierwszym kwartale będziesz miała nietypowy przydział – ciągnął. – Zawsze domagałaś się wyjazdu w teren.

Pochyliłam się ku niemu. Czy w jesiennym semestrze zaczynają się nowe zajęcia praktyczne? W mojej głowie krążyły możliwe lokalizacje: Kenia, Sudan, Sycylia. Będę kierownikiem grupy czy raczej czyjąś asystentką?

– Obawiam się, że w tym semestrze etat profesora nie jest możliwy, dlatego proponujemy urlop naukowy.

Zacisnęłam palce na poręczy fotela. Nie prosiłam o urlop.

– Jeśli pozwolisz, Archibaldzie, muszę na własną obronę powiedzieć, że w ciągu ostatnich trzech lat…

– Twoje osiągnięcia są wyjątkowe. Tak, wiem. Wszyscy wiemy. Czasami jednak – tu się skrzywił – czasami to nie wystarcza.

Ha, mów dalej, pomyślałam.

– Zdecydowaliśmy, że na nowo otworzysz nasze stare stanowisko w wąwozie Olduvai. Przygotujesz je na ekspedycję studentów pierwszego roku. – Custer oparł się wygodnie w fotelu.

Zacisnęłam szczęki. Chcieli, żebym była chłopcem na posyłki – miałam przygotować stanowisko dla studentów, których nie byłam godna uczyć. Taką pracę mógł wykonać byle magistrant. Nie po to pracowałam, nie po to pisałam pracę doktorską. Nie to planowałam jako kolejny szczebel w drabinie mojej kariery.

– Z całą pewnością nie mam najlepszych kwalifikacji do tego zlecenia – odparłam wymijająco.

Custer wzruszył ramionami.

– Jesteś jedynym pracownikiem wydziału, któremu… nie przydzielono… hmm, zajęć na następny semestr – oznajmił.

Słuchałam jego słów, wyraźnie słysząc prawdę. Mówił mi, że jestem jedynym pracownikiem, którego można się pozbyć.

Niecałe trzydzieści sześć godzin później byłam w Tanzanii, siedząc pod prowizoryczną lnianą markizą na malutkim fragmencie wąwozu Olduvai, który uniwersytet zajął na swoje zajęcia praktyczne. Wciąż byłam zła z powodu wygnania, choć nie próbowałam dyskutować z Custerem. To byłby błąd. W końcu za dziesięć tygodni wrócę na uniwersytet i będę błagać o etat wykładowcy.

Usiłowałam przekonać samą siebie, że ta krótka przerwa przyniesie lepsze skutki, niż się spodziewam. Przecież wąwóz Olduvai to miejsce pierwszych wykopalisk, prowadzonych przez Louisa Leakeya we wschodniej Afryce. Może ja też trafię tu na coś wielkiego: odkryję brakujące ogniwo i zmienię panujące obecnie poglądy na ewolucję człowieka. Istniały małe szanse, że to mi się uda, ale byłam młoda, a miliony lat ludzkiej historii czekały na odsłonięcie.

Rekonesans przeprowadzony rano przekonał mnie jednak, że podobnie jak inni antropolodzy, którzy badali to stanowisko przez dziesięciolecia po odkryciach Leakeya, ja też niczego nowego nie znajdę. Nie miałam pojęcia, czym wypełnię sobie te dziesięć tygodni. Przygotowanie stanowiska dla studentów oznaczało ustalenie miejsc, w których istnieją szanse na odkopanie skamielin, ale wyglądało na to, że z równym powodzeniem mogliby kopać w piwnicy wydziału.

Kiedy słońce wzniosło się wyżej, wolno przeszłam przez stanowisko, w wielkiej słomianej torbie szukając książki, którą zaczęłam czytać w samolocie. Zanim ją wyjęłam, sprawdziłam, czy nikt mnie nie widzi.

Idiotyczne. Serce mi waliło, jakby za chwilę ktoś miał przyłapać mnie z działką kokainy. A to przecież był tylko tani romans, mój jedyny nałóg. Nie paliłam, rzadko piłam, nigdy nie ćpałam, ale byłam całkowicie uzależniona od tych głupich książek, które na okładkach miały kobiety o bujnych kształtach w ramionach awanturnika. Tak się wstydziłam, że owijałam je w taki sam brązowy papier, w jaki obkładałam podręczniki w podstawówce. Czytałam je w autobusach i na ławkach przed uniwersytetem, udając, że to książki o antropologii albo nagrodzone Pulitzerem powieści.

Nie potrafiłam nic na to poradzić. Orientowałam się, że psychologiczne wyjaśnienie ma coś wspólnego z brakami w moim życiu, ale powtarzałam sobie, że to bez znaczenia. Wszystko zaczęło się kilka lat wcześniej, kiedy moja współlokatorka Ophelia pozowała do okładki w ramionach szalenie przystojnego mężczyzny. Po przeczytaniu pierwszego romansu musiałam sięgnąć po następny. Była jakaś pociecha w świadomości, że nigdy w żadnym plemieniu czy starożytnej rasie nie istnieli tacy ludzie. To sprawiało, że czułam się… cóż, bardziej normalna.

Przypuszczam jednak, że równocześnie nie zabiło we mnie nadziei, chociaż zdawałam sobie sprawę, że gdyby taki romans miał się urzeczywistnić, to tylko dla kobiety podobnej do Ophelii z tamtej okładki. Była piękna, posągowa i seksowna, a nie zwyczajna i praktyczna jak ja. Byłoby miło należeć do kobiet, z powodu których toczone są wojny, ale nie czekałam na to, wstrzymując oddech. W tamtym czasie żaden rycerz nie nosił mojej szarfy, żaden awanturnik nie przemierzył pół świata, by mnie odnaleźć. Z drugiej strony, z własnego wyboru mieszkałam w Los Angeles, gdzie piękne kobiety są normą, nie wyjątkiem. Z trzeciej natomiast, w tych romansidłach nie było chirurgii plastycznej, kosmetyków kryjących defekty, aerobiku. Myślałam o Helenie trojańskiej, o Laurze Petrarki i zadawałam sobie pytanie, czy naprawdę tak bardzo różniły się ode mnie.

– Proszę wybaczyć – odezwał się ktoś – ale mam pani namiot w obiektywie.

Drgnęłam na dźwięk obcego głosu i instynktownie zagrzebałam książkę w miękkim czerwonym piasku. Przed sobą zobaczyłam dwóch mężczyzn. Stali pod słońce, więc zamiast twarzy widziałam czarne plamy.

– Przepraszam? – Wstałam z leżaka.

Mężczyźni z całą pewnością nie byli tubylcami; czoła mieli spalone i złuszczone, bo zabrakło im rozsądku, żeby chodzić w kapeluszach.

– Mój obiektyw – powtórzył wyższy. – Musi się pani przesunąć.

Zjeżyłam się.

– Przykro mi, ale pan się myli – oznajmiłam. – To miejsce na leży do University of California.

W odpowiedzi z niesmakiem wyrzucił ręce w górę i odwrócił się do mnie plecami.

Jego towarzysz wyciągnął dłoń.

– Jestem George Foley – przedstawił się. – Drugi reżyser. – Dłonią wskazał za siebie. – A Edward jest operatorem.

Uśmiechnęłam się ostrożnie. Filmowcy.

– Cassandra Barrett – odparłam z nadzieją, że to stosowna odpowiedź.

George machnął dłonią ku zboczu wąwozu.

– Kręcimy tu film. Kiedy dzisiaj Edward robił szerokie plany, ciągle natykał się na pani namiot. Wie pani, dano nam do zrozumienia, że o tej porze roku będziemy tu sami.

Film? W głowie się nie mieściło, jak zdołali uzyskać pozwolenie na kręcenie filmu w Tanzanii, choć zaczynałam rozumieć, że zamknięte stanowiska archeologiczne na skraju Serengeti oszczędzą ekipie kosztów budowania scenografii.

– No cóż – oznajmiłam – przykro mi, ale muszę pana rozczarować. Ja też tutaj pracuję.

– Powiedz jej, żeby zwinęła namiot.

Operator nie zadał sobie nawet trudu, żeby na mnie spojrzeć; zacisnęłam dłonie w pięści.

– Obawiam się, że to niemożliwe – oświadczyłam z naciskiem. – Jest za gorąco, żeby pracować bez namiotu.

– Pracować? – Operator odwrócił się ku mnie z uśmiechem. Oczy George’a Farleya błyszczały jak u człowieka, który odkrył złoto. – Jest pani antropologiem?

Wbrew sobie przytaknęłam.

– Ach – westchnął Edward. – Więc Bóg jest.

George poprowadził mnie pod mój mały namiot.

– Jest pani antropologiem z UCLA? Prowadzi pani tutaj wykopaliska?

– Może mi pan wierzyć, to właściwie nie jest stanowisko archeologiczne. – Opowiedziałam o programie zajęć na uniwersytecie, o różnych stanowiskach w całej Afryce, na których praktycznie przygotowuje się studentów do wykopalisk.

– Więc w gruncie rzeczy pani nie pracuje – naciskał George. – Mogłaby pani mieć trochę… wolnego.

– Mogłabym – przyznałam.

– Trzysta dolarów za dzień – zaproponował. – Są pani, jeśli zgodzi się pani zostać konsultantką w naszym filmie.

Na uniwersytecie tyle nie zarabiałam i z całą pewnością oferta była kusząca. Choć nie miałam pojęcia o filmie, uznałam, że miło by było wyciągnąć korzyści z przymusowego urlopu. Pomyślałam o satysfakcji, jaką da mi oszukanie Custera bez narażania mojej przyszłości na uczelni.

Milczałam, więc George rzucił się, by przerwać ciszę.

– To film o antropologu, a grający główną rolę Alex Rivers nalega, żebyśmy znaleźli prawdziwego naukowca, bo chce z pierwszej ręki poznać szczegóły dotyczące wykopalisk.

– Nalega? – wykrzywił się Edward. – On żąda.

Uniosłam brwi.

– Więc nikogo jeszcze nie macie? Zdawać by się mogło, że powinniście pomyśleć o tym przed przyjazdem tutaj, na drugi koniec świata.

George odchrząknął.

– Ma pani rację. Mieliśmy konsultanta, ale tydzień temu nieoczekiwanie musiał wyjechać.

– W środku nocy – mruknął pod nosem Edward. – Przypuszczalnie nie z własnej woli.

George posłał mu mroczne spojrzenie.

– Alex wcale nie jest taki zły – zwrócił się do mnie. – Zadzwoniliśmy do Stanów, ale potrwa, nim kogoś znajdą, a pani… no cóż…

– Pojawiłam się w obiektywie – rzuciłam lekko.

– Trzysta pięćdziesiąt – podbił stawkę George. – I pokój w zajeździe.

To nie było etyczne, Archibald Custer nie wyraziłby zgody. Przyjęcie propozycji oznaczało, że będę niańczyć rozpieszczonego gwiazdora filmowego, który już wylał mojego poprzednika, zamiast przygotowywać wykopaliska dla studentów. Otworzyłam usta, by uprzejmie odmówić, i wtedy pomyślałam o Connorze. Czy ty nigdy nie zastanawiasz się nad tym, co tracisz?

– No to kiedy zaczynamy? – zapytałam z promiennym uśmiechem.

George zostawił mnie z zaimprowizowaną umową, nagryzmoloną na tylnej okładce romansu, który czytałam, wobec czego niemal natychmiast zwinęłam namiot i pojechałam do miasta, żeby zadzwonić do Ophelii. Ja na planie filmowym z Alexem Riversem. Osobiście nie spodziewałam się wiele po sławnym człowieku – pobyt w Los Angeles pokazał mi, jak puste i egocentryczne były ich światy – wiedziałam natomiast, że Ophelia uzna to za niezwykle szczęśliwy traf. Pożerała branżowe czasopisma i zawsze dokładnie się orientowała, jaki producent związał się z jakim reżyserem i jaką gwiazdą; kiedy mijałyśmy ekipę kręcącą film na ulicach miasta, gapiła się jak groupie. Mogłam sobie wyobrazić jej reakcję: padnie trupem albo przynajmniej powie, że zaraz to zrobi, ponieważ taka była jej odpowiedź na większość sytuacji, począwszy od zdobycia roli statystki w telewizyjnej reklamie, skończywszy na braku sałaty, kiedy robiła surówkę.

Ophelia Fox była moją współlokatorką od dnia, gdy na pierwszym roku studiów komputer przydzielił nam ten sam pokój. W tamtych czasach nosiła jeszcze niefortunne nazwisko Ophelia Frug i wciąż była blondynką z miseczką B. Ja w pewnym sensie zakotwiczyłam ją w prawdziwym świecie, a ona w zamian chyba mnie rozśmieszała.

Wiedziałam o Ophelii więcej niż ktokolwiek inny. Na pierwsze ferie bożonarodzeniowe zostałam na uniwersytecie, ponieważ nie miałam czego szukać w Maine, i ze zdziwieniem stwierdziłam, że Ophelia także nie jedzie do domu. Na swój beztroski sposób powiedziała wszystkim, że zamierza popracować nad opalenizną. Ale w Wigilię upiłyśmy się butelką glenfiddicha i kiedy Ophelia myślała, że śpię, zaczęła mówić. Opowiadała o ojczymie, który dobierał się do niej, odkąd skończyła dwanaście lat, o zapachu jego płynu do golenia, o bezsenności, do której się zmuszała, żeby usłyszeć najlżejsze skrzypnięcie drzwi. Kiedy wzeszło słońce, nie odpakowałyśmy prezentów, tylko nieśmiało cieszyłyśmy się tym darem nowej przyjaźni.

Z pozoru stanowiłyśmy mało wiarygodną parę przyjaciółek, ale byłyśmy nierozłączne. Kiedy Ophelia zaczęła zmieniać swój wygląd, popierałam ją. W końcu rozumiałam, co tak usilnie próbuje ukryć. Na zakończenie college’u zafundowała sobie implanty piersi i oficjalnie zmieniła nazwisko; kiedy ja zaczynałam studia magisterskie, ona szukała mieszkania położonego blisko wytwórni filmowych i uniwersytetu. Było małe, ale za to z niskim czynszem; mieszkałyśmy tam od ponad siedmiu lat.

– Proszę mówić – poleciła telefonistka.

– Ophelia?

Usłyszałam głębokie westchnienie.

– Dzięki Bogu, że dzwonisz – powiedziała, jakbym była kilometr dalej. – Mam kryzys.

Uśmiechnęłam się.

– Ty zawsze masz kryzys – zauważyłam. – O co chodzi dzisiaj?

– Wiesz, że o czwartej mam spotkanie z terapeutą? – Od dnia, gdy stwierdziła, że sesje z psychoanalitykiem nic nie dają, Ophelia usiłowała podnieść poziom swej asertywności, szukając pomocy u różnych specjalistów. – Teraz chodzę do niego dwa razy w tygodniu, choć wolałabym raz, tylko że nie wiem, jak mu to powiedzieć.

Nie chciałam się roześmiać, nie miałam takiego zamiaru, ale nic nie mogłam na to poradzić. Pokryłam śmiech kaszlem.

– Może po prostu nie pójdę – westchnęła ciężko. – Powiem mu w czwartek. – Po chwili milczenia najwyraźniej sobie przypomniała, gdzie jestem. – Jak tam Afryka? – zapytała regulaminowo.

Ophelia nie pojmowała mojego zamiłowania do antropologii; według niej, był to wyrafinowany sposób brudzenia się, choć wiedziała, ile ten zawód dla mnie znaczy.

– Bardziej interesująca, niż się spodziewałam – odparłam. – Pracuję na czarno.

– Jako przewodniczka safari?

– Jako konsultantka Alexa Riversa w jego nowym filmie.

Usłyszałam trzask w tle.

– O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże, jak to się stało?

Kiedy opowiadałam całą historię Ophelii, znowu powróciły wątpliwości.

– Wiem, że będę tego żałować – mówiłam. – Gdyby nie chodziło o pieniądze i okazję do zrobienia w konia uniwersytetu, odmówiłabym. – Wykrzywiłam się. – Założę się, że on nie ma nawet ochoty zabrudzić sobie paluszków. – Odetchnęłam głęboko, rozważając konsekwencje swojej pochopnej decyzji. Nie lubiłam Custera, ale na uniwersytecie mogłam go unikać. Wiedziałam, że nie polubię Alexa Riversa, mimo to zgodziłam się być jego cieniem przez dziesięć godzin dziennie.

– Wysyłam ci ubrania – oznajmiła Ophelia. – Czarną sukienkę bez rękawów, stanik z różowej satyny i…

– Ophelio – przerwałam – jestem jego konsultantką, nie kochanką.

– Nigdy nic nie wiadomo – oznajmiła Ophelia. – Odbierz tę przeklętą przesyłkę, a potem możesz wrzucić ją do bagażnika i zapomnieć o niej. – Westchnęła roztrzęsiona. – To mi się w głowie nie mieści, po prostu się nie mieści. Wiedziałam, że powinnam była zrobić dyplom z antropologii – mówiła, z podniecenia połykając sylaby. – Boże, Cass. Alex Rivers.

Uśmiechnęłam się. Gdybym w tym staniku przeszła w odległości pół kilometra od Alexa Riversa, Ophelia pewnie by go oprawiła w ramki po moim powrocie do domu.

– To tylko człowiek – przypomniałam jej.

– Taa, człowiek, który dostaje cztery miliony za film i którego cała żeńska część populacji obsadza w głównej roli w swoich nocnych fantazjach.

Zastanowiłam się nad tym: Alex Rivers nie występował w żadnych moich fantazjach, ale z drugiej strony, większość śnionych przeze mnie snów dotyczyła kopania w ziemi i odkrywania ludzi, którzy żyli miliony lat temu. Próbowałam sobie przypomnieć, które z jego filmów widziałam. Musiałam na nie chodzić z Ophelia, bo była jedyną osobą, z którą spędzałam wolny czas, a zwykle zmuszała mnie do oglądania wszystkich nowości. Mgliście przypominałam sobie „Desperado”, western zrobiony w czasach, gdy byłyśmy w college’u, oraz „Światło i cienie” z 1987, jeden ze sztandarowych obrazów osiągającego dojrzałość pokolenia wojny wietnamskiej. Było kilka filmów akcji, ale nie pamiętałam tytułów, i „Applewild”, historia miłosna, którą widziałam pół roku temu. Zapomniałam o tym, co mnie zaskoczyło, ponieważ nigdy wcześniej nie oglądałam Alexa Riversa w roli romantycznego bohatera, a w tym filmie mu wierzyłam.

Przesłanie filmu towarzyszyło mi przez całą drogę do domu. Lepiej kochać i utracić niż nigdy nie kochać. Zastanawiałam się, czy to rzeczywiście jest prawda. Zgodnie z moją wiedzą miłość to było po prostu zaplanowane uwiedzenie. W college’u straciłam dziewictwo z pewnym chłopakiem z bractwa, bo chciałam się przekonać, jak to jest. Nie bolało mnie przy tym serce, nie nastąpiło połączenie dusz. Była tylko krew, nasze zmieszane gorące oddechy i prostota aktu seksualnego.

Po tym pierwszym razie nie było wielu następnych, choć nie sądziłam, że coś tracę. Najczęściej tyle miałam zajęć, że nawet tego nie zauważałam. Naturalnie pragnęłam kiedyś mieć dzieci, ale tylko z kimś, kto naprawdę będzie mi bliski, a jak dotąd jedynie raz wyobrażałam sobie, że jestem zakochana – w Connorze.

– Muszę kończyć – powiedziałam. – Ta rozmowa kosztuje fortunę.

– Zadzwoń do mnie w czwartek, po spotkaniu z nim.

– Ophelio…

– W czwartek.

Zamknęłam oczy.

– Zobaczymy – odparłam. – Niczego nie obiecuję.

Nigdy nie widziałam tak wielu osób, którym płacono za to, by nic nie robiły. Ludzie siedzieli na ziemi, na składanych płóciennych krzesełkach, na kamieniach. Kamery wisiały na żurawiach, wszędzie wiły się kable. Mężczyzna ze słuchawkami siedział przed przenośnym rejestratorem dźwięku z kolorowymi dźwigniami i guzikami. Wszyscy mówili. Nigdzie nie było widać George’a i Edwarda, nikt też nie sprawiał wrażenia, że kieruje całością.

Byłam przyzwyczajona do wyjazdów w odludne miejsca, gdzie nie widziałam żywej duszy, ale tutaj nie potrafiłam się odnaleźć. Gdziekolwiek stawiałam stopę, potykałam się o kabel; w pewnej chwili wpadłam na człowieka z naręczem peruk i tweedowych czapek.

– O mój Boże, zaraz panu pomogę – rzuciłam spontanicznie, ale on tylko krzywo na mnie spojrzał, pozbierał rzeczy i pobiegł dalej.

Podeszłam do kobiety, która siedziała na wysokim krześle z napisem „Sekretarka” na oparciu.

– Przepraszam – powiedziałam. – Szukam reżysera.

Westchnęła, choć nawet nie uniosła wzroku znad otwartego maszynopisu, który miała na kolanach.

– Więc jest nas dwie, skarbie – odparła. Zanotowała coś czerwonym ołówkiem, po czym zawołała kogoś, machając ręką.

Wycofałam się i minęłam ludzi z walkietalkie przymocowanymi do pasków. Na stole leżał stos scenariuszy.

– Na jego obraz – przeczytałam na głos, przesuwając palcem po herbie Warner Brothers, wytłoczonym na dole.

– Mogę pani w czymś pomóc? – Przede mną stał człowiek o zagonionym wyglądzie i przytupywał. Wyrwał mi scenariusz z ręki.

– Szukam Berniego Rotha. Reżysera.

Mężczyzna prychnął z irytacją.

– Jakbym go nie znał! – Strzelił palcami na dwóch potężnych mężczyzn, którzy nieśli ciężką czarną linę. – Hej, wy tam, dokąd z tym idziecie? Mówiłem, że macie to położyć za namiotem.

– Proszę zaczekać! – krzyknęłam, kiedy pobiegł za robotnikami. – Gdzie jest Bernie Roth?

– Za chwilę – odparł, po czym wrzasnął do tamtych: – Za namiot!

Położyłam plecak na stole i wyjęłam z niego baseballową czapkę koloru khaki. Pomyślałam, że jeśli Mahomet nie może przyjść do góry, to góra na niego poczeka. Prędzej czy później ktoś zacznie mnie szukać. Usiadłam pod drzewem z kolanami przyciągniętymi do piersi.

Próbowałam myśleć o Aleksie Riversie. Wiedziałam naturalnie, jak wygląda, co miesiąc był na okładach czasopism albo takie przynajmniej odnosiło się wrażenie. Miał brązowe włosy ze złotymi refleksami, kwadratową szczękę i dołek w brodzie. Jego pełne, wyraziste usta wyglądały, jakby ukrywał jakiś sekret, a sławne oczy odznaczały się niezwykłą siłą. Były srebrne niczym puste zwierciadło; kiedy patrzyło się w nie, nawet na fotosie reklamowym, można by przysiąc, że spoglądają człowiekowi prosto w duszę.

Przypuszczałam, że oglądanie Riversa codziennie nie powinno być wielką udręką.

Zaskoczył mnie spokój. Kamery nie pracowały, nikt gorączkowo nie machał i nie wołał „Akcja!”, nikt nie mówił nic, co przypominałoby wypowiedzianą kwestię. Drobny czerwony pył pokrywał cienką warstwą cały sprzęt, jakby wcale go ostatnio nie używano. Nic dziwnego, że potrzeba dwunastu tygodni na nakręcenie dwugodzinnego filmu.

Z miejsca, gdzie siedziałam, widziałam, że plan podzielony jest na trzy części. Pierwszą było rzeczywiste stanowisko archeologiczne, niewiele różniące się od oddalonego o osiemset metrów stanowiska, należącego do UCLA. Na drugiej ciągnął się rząd namiotów. Przed jednym z nich zobaczyłam aktorkę, którą wcześniej widziałam, ale nie pamiętałam jej nazwiska. Miała na sobie szorty khaki i bluzę safari; postanowiłam, że jako konsultantka pierwszej rady udzielę kostiumologowi: powiem mu, że wygląd jak z fotografii w „National Geographic” jest o wiele mniej realistyczny od wygodnego starego Tshirtu.

Trzecia część planu znajdowała się na podniesionej platformie i przedstawiała wnętrze namiotu. Była tam prycza, zbiór artystycznie spiętrzonych pustych kartonów i niski składany stolik. Na półce stała porcelanowa miska we wzorki; na jej widok nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Porcelana?

Po kilku minutach usiadła obok mnie dziewczyna.

– Cholera, ale gorąco – zagadnęła z uśmiechem. To był pierwszy szczery uśmiech, jaki zobaczyłam, odkąd tu przyszłam. – Z kim jesteś?

– Sama – odparłam zdumiona tym pytaniem. Spodziewali się, że przyprowadzę chłopaka? – Jestem konsultantką do spraw antropologii.

– Ojej – zdumiała się dziewczyna. – Chcesz powiedzieć, że w taki sposób zarabiasz na życie?

Uśmiechnęłam się do niej.

– Myślałam, że powinno być odwrotnie. No wiesz, na mnie wrażenie ma zrobić fakt, że pracujesz w filmie.

– Och, właściwie nie pracuję. Jestem asystentką Janet. – Wskazała kobietę w bluzie safari, która przeglądała scenariusz. – Na imię mam LeAnne.

Przedstawiłam się i uścisnęłam jej dłoń, a potem machnęłam w kierunku rojącego się tłumu.

– Jak to możliwe, że nikt nic nie robi?

LeAnne wstała.

– Na tym polega ten biznes – odparła ze śmiechem. – Mnóstwo pośpiechu i czekania. Chodź, założę się, że nie wiesz, gdzie jest oaza.

Poszłam za nią. W środku długiego, niskiego namiotu trwała uczta. Wodziłam wzrokiem od jednego stołu do drugiego, na którym stały oszronione dzbany soku z mango i lemoniady, stosy bananów i kiwi, małe kanapki z sałatką z kurczaka i inne, z jajkami, przykryte miski z sałatką coleslaw i makaronem sezamowym.

– Czy to lunch? – zapytałam.

LeAnne pokręciła głową.

– Pan Rivers lubi wiedzieć, że jest coś do przegryzienia pomiędzy ujęciami. On wszystko załatwia czy, ściśle rzecz biorąc, załatwia to Jennifer.

Robi dla niego to, co ja robię dla Janet. Jeśli uważasz, że to jest coś, poczekaj do lunchu. Wczoraj był królewski krab. Możesz w to uwierzyć? Królewski krab w Afryce.

Z wahaniem wzięłam banana, obrałam go i wyszłam z namiotu na rozżarzone słońce. Uniosłam twarz, przesłaniając dłonią oczy.

– O czym jest ten film?

LeAnne zdziwiła się, że nikt mi tego nie powiedział. Film był z gatunku science fiction; Alex Rivers grał antropologa, który znajduje niekompletny szkielet, na pierwszy rzut oka starszy od wszystkiego, co do tej pory odkryto. Kiedy jednak poddaje kości próbie węglowej, przekonuje się, że pochodzą z lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Później dostrzega, że skład chemiczny także nie jest taki, jaki powinien być, nawet jeśli szkielet miałby należeć do odległego przodka. Okazuje się, że to kości kosmity, co z kolei każe mu się zastanawiać nad pochodzeniem człowieka.

Uprzejmie pokiwałam głową. To nie był film, który chciałabym oglądać, choć przypuszczalnie będzie się cieszył powodzeniem.

LeAnne zaprowadziła mnie do stojących w grupce ludzi i dokonała prezentacji, ale natychmiast zapomniałam wszystkie nazwiska. Teraz większość ekipy siedziała na ziemi. LeAnne zaczęła z jakąś kobietą rozmawiać o stanie łazienki, a ja oparłam się o wysokie płócienne krzesło.

Na takim samym siedziała sekretarka planu, tylko że to na oparciu miało wypisane nazwisko Alexa Riversa. Było puste, bo aktor jeszcze się nie pojawił, więc na nim usiadłam.

Wstrzymując oddech, LeAnne złapała mnie za rękę.

– Zejdź – poleciła.

Przestraszona zeskoczyłam, wzbudzając tuman pyłu, od którego wszyscy zanieśli się kaszlem.

– To tylko krzesło – usprawiedliwiłam się. – Było puste.

– Ale to krzesło pana Riversa.

Gapiłam się na nią, czekając na wyjaśnienia.

– Nikt nie siada na krześle pana Riversa.

Na litość boską. Sprawa zapowiadała się gorzej, niż przewidywałam. Próbowałam sama siebie przekonać, że trzysta pięćdziesiąt dolarów dziennie to sowita rekompensata za wykłady o podstawach zbierania odłamków kości człowiekowi, który uważa, że wyposażeniem obozu archeologicznego są porcelanowe dzbanki, i który ma o sobie tak wysokie mniemanie, że tylko jego cenny tyłek może spocząć na należącym do niego płóciennym krześle.

Wiedziałam, że zaraz coś się stanie, bo powietrze zadrżało i rozległy się szepty. Wszyscy po kolei zaczęli wstawać, otrzepując szorty i wracając na swoje pozycje na planie. Trzej mężczyźni wdrapali się na platformę, na której stalą kamera; dźwiękowiec przycisnął dłoń do słuchawki na uchu i przewinął fragment taśmy.

Mężczyzna, który biegł za liną, zawołał kobietę imieniem Suki. Dublerka! – wrzasnął. – Suki, potrzebujemy cię do świateł!

Kobieta, która nie była aktorką Janet, poszła w stronę namiotów; natychmiast też skierowano na nią rząd lamp i ustawiono ją we właściwej pozycji.

Patrzyłam prosto na biały snop światła i z tego też powodu zobaczyłam Alexa Riversa dopiero wtedy, gdy omal na mnie nie wszedł. Rzucił marynarkę na krzesło, na którym ośmieliłam się przedtem usiąść, zwracając na mnie taką samą uwagę jak na otaczające go powietrze. Rozmawiał cicho z człowiekiem, który jak uznałam, jest Berniem Rothem, ponieważ wyglądał na niemal równie ważnego i też wszystkich ignorował.

Alex Rivers mówił coś o czarnej linie. Musnął mnie w ramię, przechodząc obok. Odskoczyłam.

Nie dlatego, że mnie potrącił, ale z powodu żaru jego skóry. Potarłam ramię, przekonana, że mam tam pęcherz, fizyczny dowód moich odczuć. Patrzyłam za nim i zastanawiałam się, co się stało z moim poczuciem perspektywy. Alex Rivers zamiast maleć, rósł, zasłaniając mi całe pole widzenia.

Nieświadoma tego, co robię, poszłam jego śladem za namioty i zatrzymałam się o kilka kroków od miejsca, w którym stał, na tyle blisko, by wszystko słyszeć. Alex Rivers, Bernie Roth i wysoki, muskularny mężczyzna badali czarną linę przyniesioną tutaj wcześniej. Czwarty mężczyzna uginał się pod ciężarem gniewu Alexa Riversa, który przerwał mu wyjaśnienia:

– Posłuchaj, posłuchaj mnie uważnie. Sven może skoczyć na tej linie, ale ona nie jest biała, tak jak ci mówiłem. Masz dwa wyjścia. Albo pojedziesz do miasta i postarasz się znaleźć białą linę, albo każesz Svenowi skakać z czarną i przez następne jedenaście tygodni będziesz znosił to, że jestem na ciebie porządnie wkurzony. – Przesunął dłonią po twarzy, jakby był bardzo zmęczony. – Najważniejsze jest bezpieczeństwo. Kluczowym kryterium jest to, czy Sven może wykorzystać linę do swojego numeru, drugorzędnym pieprzony kolor, jaki pojawia się w tle.

Muskularny mężczyzna i przerażony rekwizytor odeszli na lewo, zostawiając mnie w polu widzenia Alexa Riversa. Patrzyłam na mięśnie jego szczęki, na wiatr unoszący złote pasma w jego włosach.

Co za świętoszkowaty dupek! Nic nie wiedziałam o produkcji filmowej, ale na uniwersytecie dość miałam do czynienia z biurokracją i Alex Rivers wcale nie był lepszy od Archibalda Custera. Wykorzystywał swoją pozycję i nabożny podziw, którym wszyscy wokół, nawet wbrew sobie, go darzyli. Cóż, jednego na pewno nauczyłam się na wydziale antropologii: nie możesz pozwolić ludziom podejmującym decyzje deptać po tobie. Musisz stawić im czoło, jeśli chcesz, by uwierzyli, że to naprawdę twoje miejsce.

Przełknęłam ślinę i zrobiłam krok do przodu. Przedstawię się Riversowi i Rothowi, wspomnę o bluzie safari i idiotycznej porcelanowej misce, a potem nagadam gwiazdorowi do słuchu.

Ale gdy tylko znalazłam się na linii wzroku Alexa Riversa, zamarłam. Rzucił na mnie urok i naprawdę nie byłam w stanie powiedzieć, czy jestem w Serengeti, w Belgii czy na Marsie. Wcale nie chodziło o jego wygląd, choć ten istotnie był pociągający. Miał władzę nad otoczeniem. Coś w jego wzroku sprawiało, że nie potrafiłam się odwrócić.

Oczy mu połyskiwały, odbijały światło jak powierzchnia nieruchomego stawu. Po chwili rozejrzał się, jakby czegoś szukał. Kiedy znowu na mnie spojrzał, uśmiechał się. Olśniewający. Słowo utknęło mi w gardle i zadałam sobie pytanie, jak to możliwe, że godzinami bez wysiłku pracuję w upalnych promieniach afrykańskiego słońca, za to w głowie mi się kręci na widok jednego człowieka.

– Skarbie – powiedział Alex Rivers – możesz przynieść mi coś do picia?

Zamrugałam, ale on już odchodził z drugim reżyserem, następującym mu na pięty. Do diabła, za kogo on się uważa? Za kogo mnie bierze, do jasnej cholery?

Za swoją asystentkę. Czy raczej szukał asystentki i nie mógł jej znaleźć, uznał więc, że znalazłam się na tym świecie, by być na każde jego zawołanie. Jak wszyscy inni. Patrzyłam, jak siada w wysokim płóciennym krześle, jak miękkie siedzenie i oparcie układają się, idealnie dopasowane do jego kształtów.

Nie było w nim nic, co budziłoby moją sympatię. Wyobrażałam sobie, co powiem, kiedy zadzwonię do Ophelii. „Wiesz co? Alex Rivers to nadęty drań, który wszystkimi rządzi. Jest tak zajęty sobą, że widzi tylko koniec własnego nosa”. Myślałam o tym, a równocześnie szłam w kierunku namiotu z przenośną ucztą.

Nienawidziłam go za to, że zmusił mnie, bym zapomniała wszystko, co chciałam mu powiedzieć, że skłonił mnie do przyjścia tutaj, choć przede wszystkim nienawidziłam go za to, że przez niego serce biło mi nieregularnie, waląc jak bębny tubylców: ich dudnienie czasami przynosił wiatr, gdy pracowałam na wykopaliskach. Ze stosu na stole wzięłam czerwony plastikowy kubek i napełniłam po brzegi kostkami lodu, bo wiedziałam, że po kilku minutach stopnieje. Później nalałam soku – chyba z papai – i wymieszałam całość jednorazowym nożem. Poczekałam, aż kubek okryje się wilgocią, a płyn przyjmie temperaturę lodu.

Alex Rivers wciąż siedział na swym królewskim tronie, nachylony ku kobiecie, która pokrywała mu twarz jasnym pudrem. Dostrzegłszy, że idę, wyciągnął rękę po napój i nagrodził mnie drugim uśmiechem.

– Ach, zaczynałem myśleć, że już więcej cię nie zobaczę.

Uśmiechnęłam się do niego, po czym wylałam sok i lód, a następnie rzuciłam mu kubek na kolana. Patrząc na powiększającą się na jego spodniach plamę, powiedziałam:

– Nie liczyłabym na takie szczęście.

A potem odwróciłam się i odeszłam.

Загрузка...