9

Nastały wyjątkowe czasy, pełne szaleńców wygłaszających płomienne mowy na cześć przemocy, zakochanych w bogu przemocy, czasy inwazji apologetów zła, którzy obwi- niali ofiary za własne cierpienia i wybaczali mordercom w imię sprawiedliwości. Nastały czasy wciąż wstrząsane intrygami utopistów, które w ubiegłym wieku omal nie doprowadziły do katastrofy cywilizacji, bombardowane niszczycielskimi kulami ideologii, które w pierwszych latach nowego milenium atakowały z coraz mniejszą siłą, ale pozostało im jeszcze tyle mocy, by pogrzebać nadzieje rzesz, jeśli zdrowi na umyśle ludzie nie zachowają czujności. Dylan O'Conner rozumiał ten burzliwy wiek, mimo to zachował głęboki optymizm, bo w każdej chwili każdego dnia, w najlepszych dziełach ludzkości oraz we wszystkich barokowych detalach natury widział piękno, które pokrzepiało go na duchu, i wszędzie odnajdywał potężną architekturę i subtelność szczegółów, które przekonywały go, że świat ma równie przemyślaną konstrukcję jak jego obrazy. Połączenie realistycznej oceny, wiary, zdrowego rozsądku i niezachwianej nadziei sprawiało, że wydarzenia tych czasów rzadko wprawiały go w zdumienie i przejmowały grozą, i nigdy nie pogrążały w rozpaczy.

Dlatego też, kiedy Dylan dowiedział się, że przyjaciel i towarzysz podróży Jillian Jackson, Fred, jest sukulentem i pochodzi z południowej Afryki, zdziwił się tylko trochę, w ogóle się nie przeraził i zamiast przygnębienia poczuł ulgę. Gdyby chodziło o innego Freda, nie roślinę, mieliby znacznie więcej kłopotów i komplikacji niż z niewielką zieloną istotą w glazurowanej donicy z terakoty.

Mając na uwadze trzy czarne chevrolety krążące wokół motelu jak trójka głodnych rekinów grasujących po asfaltowym morzu, Jilly pospiesznie spakowała swoje przybory toaletowe. Dylan załadował jej neseser i walizkę do forda przez tylną klapę.

Zamieszanie zawsze wytrącało biednego Shepa z równowagi, a gdy odczuwał niepokój, bywał najbardziej nieprzewidywalny. Teraz jednak, gdy najmniej można się było spodziewać po nim posłuszeństwa, potulnie wdrapał się do forda. Usiadł obok płóciennej torby z rozmaitymi przedmiotami, które Dylan woził, by zająć nimi brata podczas długich godzin podróży, gdy Shepa nudziło obserwowanie pustki czy oglądanie własnych palców. Jilly upierała się, że będzie trzymać Freda na kolanach,

Shep miał więc tylne siedzenie tylko dla siebie, co powinno złagodzić jego niepokój.

Podchodząc do forda z doniczką w rękach i czując, że skutki narkozy wreszcie ustąpiły na dobre, Jilly zaczęła mieć nagle wątpliwości, czy powinna wsiadać do samochodu z dwoma mężczyznami, których zna dopiero od kilku minut.

– Równie dobrze mógłbyś być seryjnym mordercą – powiedziała do Dylana, który otworzył drzwi jej i Fredowi.

– Nie jestem seryjnym mordercą-zapewnił ją. – Tak właśnie powiedziałby seryjny morderca. – Tak samo powiedziałby człowiek niewinny.

– Zgadza się, ale tak właśnie powiedziałby seryjny morderca. – No już, wsiadaj – rzekł niecierpliwie.

Ostro reagując na jego ton, odparła: – Nie będziesz mi rozkazywał.

– Przecież nie rozkazuję.

– Nikt w ostatnich stuleciach nie rozkazywał nikomu z mojej rodziny.

– Wobec tego naprawdę musisz się nazywać Rockefeller. Czy byłabyś uprzejma wsiąść do samochodu?

– Nie jestem pewna, czy powinnam.

– Pamiętasz te trzy chevrolety, które wyglądały jak pojazdy Terminatora?

– W końcu jednak nie zainteresowały się nami.

– Ale niedługo się zainteresują – ostrzegł. – Wsiadaj do samochodu. "

– „Wsiadaj do samochodu, wsiadaj do samochodu". Mówisz to zupełnie jak seryjny morderca.

Sfrustrowany Dylan wykrzyknął:

– Czy seryjni mordercy podróżują zwykle z upośledzonymi braćmi? Nie sądzisz, że przeszkadzałoby im to w dokonywaniu różnych makabrycznych rzeczy przy użyciu pil łańcuchowych i innych narzędzi?

– Może on też jest seryjnym mordercą.

Shep przyglądał się im zdezorientowany z tylnego siedzenia: z przekrzywioną głową, mrugając szeroko otwartymi oczami, nie wyglądał jak psychopata, ale raczej jak duży szczeniak, który czeka, żeby go zawieźć do parku na zabawę w łapanie frisbee.

– Seryjni mordercy nie zawsze wyglądają na krwiożerczych szaleńców – odrzekła Jilly. – Są przebiegli. W każdym razie, jeśli nawet nie jesteś mordercą, możesz być gwałcicielem.

– Nadzwyczaj uprzejma z ciebie kobieta – zauważył cierpko Dylan.

– Mógłbyś być gwałcicielem. Skąd mogę wiedzieć? – Nie jestem gwałcicielem.

– Tak właśnie powiedziałby gwałciciel.

– Na litość boską, nie jestem gwałcicielem. Jestem malarzem.

– Jedno nie wyklucza drugiego.

– Słuchaj no, moja pani, to ty zwróciłaś się do mnie o pomoc, a nie odwrotnie. A skąd ja mam wiedzieć, kim ty jesteś? – Na pewno nie jestem gwałcicielem. Mężczyźni nie muszą się tego obawiać, prawda?

Rozglądając się nerwowo w obawie, że lada moment pojawią się z rykiem silników trzy czarne chevrolety, Dylan powiedział:

– Nie jestem seryjnym mordercą, gwałcicielem. kidnaperem, bandytą ulicznym, kieszonkowcem, włamywaczem, malwersantem, fałszerzem, złodziejem sklepowym, nie napadam na banki i nie przechodzę przez jezdnię w niedozwolonych miejscach! Dostałem dwa mandaty za przekroczenie prędkości, w zeszłym roku zapłaciłem karę za przetrzymanie książki z biblioteki, zatrzymałem sobie ćwierćdolarówkę i dwie dziesięciocentówki, które znalazłem w automacie, zamiast oddać je firmie telefonicznej, przez pewien czas nosiłem szerokie krawaty, kiedy w modzie były wąskie, a raz w parku oskarżono mnie, że nie sprzątnąłem kupy swojego psa, chociaż to wcale nie był mój pies, bo ja w ogóle nie mam psa! Wsiadaj do samochodu i wiejemy stąd albo stój i dalej się zastanawiaj, czy wyglądam, czy nie wyglądam jak Charles Manson z trochę gorszą fryzurą, ale z tobą czy bez ciebie spadam z Dodge City, zanim wrócą ci kaskaderzy za kółkiem i zaczną do mnie strzelać.

– Strasznie dużo mówisz jak na malarza. Wybałuszył na nią oczy.

– Co to niby ma znaczyć?

– Zawsze sądziłam, że domeną malarzy jest raczej ekspresja plastyczna, a nie werbalna.

– Rzeczywiście, jestem bardzo ekspresywny werbalnie. – To podejrzane jak na malarza.

– Co, wciąż myślisz, że jestem Kubą Rozpruwaczem? – A jak udowodnisz, że nie jesteś?

– I gwałcicielem.

– To całkiem możliwe – zauważyła.

– A więc jestem gwałcącym i mordującym wędrownym malarzem.

– To znaczy, że się przyznajesz?

– Co ty właściwie robisz – załatwiasz robotę psychiatrom? Robisz z ludzi idiotów, żeby lekarze od czubków nie narzekali na brak pacjentów?

– Jestem komikiem – oświadczyła.

– Jesteś bardzo mało zabawna jak na komika. Zjeżyła się.

– Nie widziałeś mnie na scenie.

– Wolałbym raczej zjeść garść gwoździ.

– Sądząc po twoich zębach, zjadłeś już tyle, żeby zbudować dom.

Wzdrygnął się, słysząc tę zniewagę. – To nie fair. Mam ładne zęby.

– Nie zachowuj się jak bydlę. Z takimi, co tak się zachowują, wszystko jest fair. Na widowni tacy są gorsi od robactwa. – Wysiadaj z mojego samochodu – zażądał.

– Wcale nie siedzę w twoim samochodzie. – No to wsiądź, żebym cię mógł wyrzucić.

W jej głosie zabrzmiała zupełnie nowa nuta – głębokiej i zimnej jak lód pogardy.

– Masz coś do ludzi takich jak ja?

– Takich jak ty? Czyli stukniętych? Niezabawnych komików? Kobiet, które wchodzą w nienormalne związki z roślinami? Jej pogarda przybrała barwę i temperaturę burzy śnieżnej. – Oddaj moje torby.

– Z rozkoszą – zapewnił ją, natychmiast ruszając do tyłu forda. – Świetnie się składa – torby za głupią torbę.

Idąc za nim z Fredem w rękach, powiedziała:

– Za długo przebywałam w towarzystwie dorosłych mężczyzn. Zapomniałam, jak uroczy bywa dowcip dwunastolatków. Trafiła. Unosząc tylną klapę, zmierzył ją wściekłym spojrzeniem.

– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo boleję o to, że nie jestem seryjnym mordercą.

– Nad tym – powiedziała.

– Co?

– Bolejesz nad tym, że nie jesteś seryjnym mordercą. Według zasad gramatyki czasownik „boleć" łączy się w zdaniu z narzędnikiem, nie z biernikiem. Boleć można nad kimś lub czymś, nie o kogoś lub coś.

Mnąc w ustach sarkastyczną uwagę, Dylan wyrzucił z siebie: – Gówno prawda.

– Ależ tak – zapewniła go.

– Dobra, więc jestem półekspresywnym werbalnie, ukierunkowanym na ekspresję plastyczną malarzem – przypomniał jej, wyciągając walizkę z forda i stawiając ją zamaszyście na jezdni. – W rozwoju pół szczebla nad barbarzyńcą, jeden szczebel nad małpą.

– Jeszcze jedno.

– Wiedziałem, że to nie koniec.

– Jeśli się trochę wysilisz, na pewno wymyślisz mnóstwo synonimów słowa „ekskrement". Byłabym wdzięczna, gdybyś nie używał przy mnie wulgaryzmów.

Wyciągając z bagażnika jej neseser, Dylan rzekł:

– Nie zamierzam już przy tobie używać żadnych słów, moja pani. Za pół minuty będziesz tylko drobnym ziarenkiem w moim lusterku wstecznym i gdy tylko stracę cię z oczu, zapomnę, że w ogóle istniałaś.

– Mało prawdopodobne. Mężczyznom trudno o mnie zapomnieć.

Rzucił neseser, nie celując w jej stopę, ale w nadziei, że trafi.

– Wiesz co, faktycznie, pomyliłem się. Masz absolutną rację. Nie można cię zapomnieć, jak kuli w brzuchu.

Wieczorną ciszą wstrząsnęła eksplozja. Zadzwoniły okna motelu, a aluminiowy daszek osłaniający korytarzyk zadźwięczał od fali uderzeniowej jak trącone struny gitary.

Dylan poczuł drżenie asfaltu pod stopami, jak gdyby poruszył się śpiący w głębokich warstwach skał tyranozaur, i zobaczył ognisty oddech smoka na południowym wschodzie, od frontu motelu.

– Kurtyna w górę – powiedziała Jillian Jackson.

Загрузка...