Pod ich stopami rozłożyła się górna platforma rusztowania, która zaskrzypiała i lekko zadrżała, przyjmując na siebie ich ciężar i Dylan zobaczył po prawej stronie rzeźbiony fryz, a po lewej karkołomną przepaść.
Pierwszy z trzech bandytów – brodaty, z rozczochranymi włosami, o wielkiej głowie na chudej szyi – siedział w odległości zaledwie kilku stóp od nich, opierając się o ścianę nawy. Obok niego leżał karabin szturmowy i sześć zapasowych magazynków.
Choć rozpoczęła się już muzyka na wejście orszaku, fanatyk nie zajął jeszcze pozycji strzeleckiej. Leżał obok niego „Entertainment Weekly", którego lekturą skracał sobie widocznie czas oczekiwania. Dosłownie przed chwilą wyciągnął z opakowania czekoladkę w kształcie grubego kółeczka.
Zdziwiony wstrząsem, który zakołysał rusztowaniem, bandyta odwrócił się w lewo. Spojrzał zdumiony na górującego nad nim Dylana, który stał nie dalej niż cztery stopy od niego.
Facet działał zupełnie mechanicznie. Mimo że szeroko otworzył oczy ze zdumienia, pstryknął kciukiem, wrzucając czekoladowe kółeczko prosto do ust.
Dylan mocno go kopnął, wbijając mu w gardło chyba nie tylko czekoladkę, ale też parę zębów.
Głowa miłośnika czekoladek odskoczyła do tyłu i uderzyła w gipsowy fryz. Oczy uciekły mu w głąb czaszki, głowa zwisła bezwładnie na szyi i osunął się nieprzytomny na bok.
Wymierzając mu kopniaka, Dylan stracił równowagę. Zakołysał się, chwycił jedną ręką fryzu i uniknął upadku w czeluść.
Dylan stanął na rusztowaniu pierwszy, najbliżej bandyty, mając Shepa za plecami.
Jilly rozłożyła się ostatnia i puściła rękę Shepa, wciąż czując, jak to działa, czując całą zupełność wszystkiego.
– Ach! – wyrzuciła z siebie, bo wiedziała, że nie znajdzie właściwych słów, by opisać to, czego się dowiedziała – bardziej intuicyjnie niż intelektualnie – o architekturze rzeczywistości. – Ach!
W bardziej sprzyjających okolicznościach być może usiadłaby i spędziła na rozmyślaniach godzinę albo rok, ssąc własny kciuk i od czasu do czasu wołając mamusię. Jednak wznieśli się nie tylko z posadzki kościoła na szczyt rusztowania, ale także w pobliże śmierci, czuli jej lodowaty oddech i Jilly nie miała czasu na przyjemność czerpaną z ssania kciuka.
Gdyby Dylan nie poradził sobie z tym ludzkim szczurem, nie mogłaby mu w żaden sposób pomóc i ostatecznie zostaliby skazani na śmierć od kul. Dlatego też kiedy Dylan kopał bandytę w szczękę, Jilly natychmiast zaczęła się rozglądać, szukając dwóch pozostałych.
Dwadzieścia dwie stopy niżej goście przyglądali się, jak za orszakiem zmierza pierwsza druhna. Orszak pokonał już połowę drogi do ołtarza. Wysokość i cień osłaniały całą ich trójkę i zebrani nie widzieli, jak Dylan kopie, Jilly rozgląda się, a Shep shepie.
Panny młodej nie było jeszcze widać.
Za pierwszą druhną szedł, celebrując z namaszczeniem każdy krok, mały chłopiec, który niósł obrączki. Za nimi podążała śliczna jasnowłosa dziewczynka w wieku pięciu czy sześciu lat, ubrana w białą koronkową sukienkę i białe rękawiczki, z białymi wstążkami we włosach; trzymała mały pojemnik z płatkami róż, które sypała przed panną młodą.
Akordy marsza wybuchające spod palców organisty niosły pod sklepienia obietnice małżeńskiego szczęścia i zdawało się, że w szale radości z powodu zbliżających się zaślubin zaraz zburzą podtrzymujące dach kolumny.
Jilly dostrzegła drugiego bandytę na rusztowaniu pod zachodnią ścianą, nad kolorowymi oknami, wysuniętego daleko z przodu nawy głównej, skąd mógł bez kłopotu wziąć na cel prezbiterium i strzelać przez kolumnadę, pod poprzecznymi łukami sklepienia. Leżał na platformie wychylony w stronę czekającego pana młodego i pierwszego drużby.
Mimo słabego światła na górze zdołała zobaczyć, że morderca nie odwrócił się, żeby spojrzeć na orszak, ale spokojnie przygotowywał się do rzezi, namierzając cel i obliczając trajektorię pocisków.
Dylan dołączył do Jilly i Shepa, trzymając karabin za lufę. – Widzisz ich?
Wskazała na zachodnie rusztowanie.
– Tam jest drugi, ale nie wiem, gdzie trzeci.
Nie widzieli stąd za dobrze rusztowania na wschodniej ścianie. Część górnej platformy przysłaniało wiele kolumn. Dylan poprosił Shepherda, żeby złożył ich z południowego rusztowania, ale bardzo precyzyjnie, tak aby znaleźli się dokładnie obok leżącego na zachodniej platformie bandyty. Dylan chciał być przy nim pierwszy, żeby kolbą karabinu odebranego pierwszemu mordercy wymierzyć sprawiedliwość drugiemu. – Znowu niedaleko – zauważył Shep.
– Rzeczywiście. Krótka podróż – przytaknął Dylan. – Shep umie daleko.
– Tak, bracie, wiem, ale musimy niedaleko. – Shep umie bardzo daleko.
– Wystarczy stąd tam, bracie.
W nawie pod nimi ukazała się panna młoda prowadzona pod ramię przez ojca.
– Szybko, skarbie – dodała niecierpliwie Jilly. – Musimy się tam złożyć jak najszybciej. Dobrze?
– Dobrze – odparł Shep.
Nadal stali na szczycie południowego rusztowania. – Skarbie? – ponagliła Jilly.
– Dobrze.
„Oto panna młoda" – huczały organy, ale ona już ich minęła. Zbliżała się do balustrady prezbiterium, przed którą czekał pan młody.
– Bracie, co jest, dlaczego jeszcze się nie składamy? – Dobrze.
– Bracie, słuchasz mnie, naprawdę słuchasz? – Myślę – odrzekł Shep.
– Nie myśl, na litość boską, składaj. – Myślę.
– Złóż nas stąd! – Dobrze.
Pan młody, pierwszy drużba, druhny i drużbowie, pierwsza druhna, chłopiec z obrączkami, dziewczynka z kwiatami, ojciec
panny młodej i panna młoda – cały orszak znalazł się w polu rażenia mordercy zajmującego pozycję na zachodnim rusztowaniu i najprawdopodobniej weszli także pod lufę trzeciemu bandycie, który jeszcze nie został zlokalizowany.
– Dobrze.
Shep sięgnął poza świat, który widzimy, za to, co wyczuwamy pięcioma zmysłami, i ścisnął w palcach głęboką strukturę rzeczywistości, która przypominała najcieńszą błonę, najprostszą pod słońcem, a jednak składała się z jedenastu wymiarów. Przekręcił ją lekko, czyniąc czas i przestrzeń posłusznymi swojej woli, i złożył ich troje z południowego rusztowania na rusztowanie zachodnie lub – ściśle rzecz biorąc – złożył i oddalił od nich południe, a potem złożył i przybliżył do nich zachód, choć to rozróżnienie wyłącznie techniczne, bo efekt był identyczny.
Kiedy ich rzeczywistością stało się rusztowanie pod zachodnią ścianą, Jilly zobaczyła, jak Dylan unosi nad głowę karabin, zamierzając użyć kolby jak maczugi.
Drugi bandyta leżał na brzuchu, podpierając się lekko na lewym przedramieniu i spoglądając przez kościół na wschodnią ścianę. Do paska miał przytroczoną uwięź, którą niczym alpinista przewlókł przez karabińczyk zamocowany w ścianie, najprawdopodobniej po to, żeby przeciwdziałać skutkom odrzutu i zapewnić sobie stabilność, gdyby postanowił strzelać na stojąco.
Nie nosił brody jak jego kompan, lecz kilkudniowy zarost, i był ubrany w spodnie robocze oraz koszulkę ozdobioną na plecach uniwersalnym symbolem patriotyzmu amerykańskiego – logo Budweisera – mimo to nie przeszedłby przez kontrolę celną na wschód od Akela w Nowym Meksyku, gdzie nawet na biednego Freda w podejrzanej doniczce patrzyli bardzo nieufnie. Bandyta uniósł się na lewej ręce, żeby dać komuś sygnał prawą. Tym kimś okazał się trzeci morderca.
Dokładnie naprzeciw wielbiciela budweisera podniósł się ostatni z bandytów – ostro zarysowany cień wśród innych bezkształtnych cieni. Zapewne również był zabezpieczony uwięzia i uzbrojony w karabin szturmowy – w nikłym świetle widać było, że to krótki karabinek, jeden z tych morderczych automatów ze składanym łożem.
– Shep chce ciasta – powiedział Shepherd, jak gdyby właśnie zdał sobie sprawę, że to ślub. Dylan rąbnął drugiego bandytę kolbą karabinu w głowę, a Jilly zorientowała się, że są w potrzasku i bez wątpienia zostaną zastrzeleni, podobnie jak orszak i wielu gości.
Trzeci morderca, który był świadkiem ich cudownej materializacji i widział, jak jego kompan dostaje cios w głowę i traci przytomność, mógł w jednej sekundzie otworzyć ogień, zanim Shepherda udałoby się przekonać, że muszą odbyć jeszcze jedną krótką podróż.
Istotnie, gdy kolba wyładowała z odpowiednią siłą na czaszce drugiego bandyty, trzeci zaczął unosić karabin w kierunku zachodniego rusztowania.
– Tu, tam – powiedziała Jilly. – Tu, tam.
W nadziei, że pamięta mechanizm jedenastowymiarowej macierzy i całej zupełności wszystkiego tak samo dobrze jak sto osiemnaście dowcipów o grubych tyłkach, Jilly zsunęła z ramienia torebkę, która wylądowała na platformie u jej stóp. Ujęła w palce szczyptę niczego, przekręciła i złożyla się z zachodniej ściany na wschodnie rusztowanie, mając nadzieję, że zaskoczenie da jej przewagę i uda się jej wyrwać broń z rąk mordercy, zanim ten naciśnie spust. Złożyła sama siebie i tylko siebie, ponieważ w ostatniej chwili, gdy przekręcała palce, pomyślała o filmie „Mucha" i nie chciała nadstawiać głowy, gdyby nos Dylana miał zostać na zawsze umieszczony pod lewą pachą Shepherda.
Prawie udało się jej przenieść z rusztowania na rusztowanie. Od celu dzieliło ją zaledwie osiem czy dziesięć stóp.
Stała obok Shepa na szczycie zachodniego rusztowania, a pół chwili później rozłożyła się w powietrzu, dwadzieścia dwie stopy na posadzką kościoła.
Choć jej dokonanie, mimo że dalekie od doskonałości, należało uznać za osiągnięcie pod każdym względem fantastyczne i choć horda pracowitych nanomaszyn i nanokomputerów w czasie krótszym niż jeden dzień obdarzyła ją zdumiewającymi zdolnościami, Jillian Jackson nie potrafiła latać. Zmaterializowała się tak blisko trzeciego bandyty, że zobaczyła jego wybałuszone oczy i minę wyrażającą absolutne i bezbrzeżne zdumienie, przez sekundę zdawała się wisieć w powietrzu, lecz potem runęła w dół jak studziesięciofuntowy kamień.
Terrorysta ubrany w koszulkę z logo Budweisera musiał mieć niezwykle twardą głowę, zważywszy na fakt, że wspólną cechą wszystkich, którzy poświęcają swoje życie bezsensownej przemocy, jest nieczułość na nowe idee i prawdę. Okazało się jednak, że kolba karabinu była twardsza.
Jak na człowieka o wrażliwej duszy artysty Dylan poczuł dziwnie wielką przyjemność na dźwięk zetknięcia kolby z czaszką i chętnie powtórzyłby cios, gdyby nie usłyszał Jilly, która powiedziała: „Tu, tam". Wyraźna obawa w jej głosie zaniepokoiła go.
Kiedy na nią spojrzał, złożyła się w gwiazdkę o konturach cienkich jak linie narysowane ołówkiem, które natychmiast złożyły się w maleńką kropkę i zniknęły. Serce Dylana zdążyło uderzyć raz, potem drugi – czyli upłynęła sekunda, może mniej -gdy Jilly pojawiła się zawieszona w powietrzu wysoko nad gośćmi zgromadzonymi w kościele.
Wisiała tam wbrew prawu ciążenia przez chwilę trwającą dwa głośne uderzenia serca Dylana, jak gdyby podtrzymywała ją fala muzyki organowej, a potem kilku gości krzyknęło w szoku, widząc ją zawieszoną nad swoimi głowami. Jego serce na moment zamarło, po czym znów rozległ się mocny łomot świadczący o wznowieniu krążenia i Dylan zobaczył, jak Jilly spada prosto we wrzeszczący ze zgrozą chór.
Lecąc w dół, zniknęła.
~ ~Trudna publiczność czasem przyjmowała jej materiał w milczeniu, niekiedy nawet ją wygwizdywała, ale nigdy dotąd żadna publiczność na nią nie wrzeszczała. Być może Jilly odpowiedziałaby im wrzaskiem, spadając prosto między przerażonych widzów, lecz za bardzo pochłaniało ją ściskanie w palcach struktury rzeczywistości i składanie się z rozdziawionej paszczy śmierci na szczyt wschodniego rusztowania, gdzie zamierzała się dostać, kiedy opuściła Dylana, który walił drugiego bandytę kolbą w głowę.
Rubinowe i szafirowe promienie światła wpadające przez witraże, rzeźbiony marmur kolumn, rzędy drewnianych ławek, przerażone twarze odwrócone do góry nogami – wszystko nagle się złożyło. Jednak sądząc po błękitnobiałej jasności przeważającej w kalejdoskopowym wzorze, jaki szybko składał się wokół niej, miejsce, do którego trafiła, było zbyt mocno oświetlone jak na platformę na szczycie wschodniego rusztowania.
Oczywiście, okazało się, że stoi na dachu kościoła i znów chybiła, składając się o dobre dziesięć stóp powyżej celu. Lazurowy błękit nieba, białe, pierzaste chmury, złoty blask słońca. Czerń płytki łupkowej dachu.
Dach z czarnych łupków o niebezpiecznie stromym spadku.
Patrząc na ulicę w dole, poczuła, że dostaje zawrotów głowy. Kiedy spojrzała na wieżę dzwonnicy górującą trzy piętra nad dachem, zawroty jeszcze się nasiliły.
Chciała się złożyć z dachu kościoła natychmiast – lecz na moment zastygła w bezruchu, straciła zimną krew i opadł ją lęk, że popełni jeszcze większy błąd. Może tym razem rozłoży się
wbita połową ciała w marmurową kolumnę w nawie głównej, z drugą połową ciała na zewnątrz, wstrząsaną przedśmiertnymi drgawkami, a większość jej narządów wewnętrznych na zawsze połączy się z kamieniem.
Skoro już pomyślała o tak makabrycznym rozwoju wypadków, była prawie pewna, że tak się właśnie stanie. Nie potrafi wyrzucić z pamięci widoku siebie samej w połowie złączonej z kamieniem i kiedy złoży się „stądtam", „tam" okaże się środkiem kolumny, a ona pozostanie bardziej związana z kościołem niż w czasach, gdy śpiewała w chórze.
Mogła postać jeszcze kilka minut na dachu, aż się uspokoi i odzyska pewność siebie; okazało się jednak, że taka możliwość nie wchodzi w grę. Po trzech, najwyżej czterech sekundach zaczęła się zsuwać.
Może łupkowe płytki były czarne, kiedy kładziono dach, ale równie dobrze mogły być szare, zielone czy różowe. Teraz, w połowie bezdeszczowego lata, dachówki były czarne i gładkie, ponieważ gęste od smogu powietrze pokryło je drobnym pyłem sadzy.
Sadza okazała się drobna jak sproszkowany grafit. Sproszkowany grafit to doskonały smar. Sadza także.
Na szczęście Jilly stała blisko szczytu dachu; dlatego nie zsunęła się od razu na jego skraj i nie runęła na beton, łamiąc wszystkie kości, ani nie nadziała się na sterczący groźnie żelazny
płot, ani nie wpadła w paszcze czyhającej sfory pitbulterierów. Zjechała mniej więcej dziesięć stóp i nagle odzyskała przyczepność, tak gwałtownie, że omal nie poleciała do przodu. Zdołała się jednak utrzymać na nogach.
Potem znów zaczęła się ześlizgiwać. Zjeżdżała po czarnych płytkach do progu skoczni. Szykowała się do skoku. Nabierała prędkości, żeby uzyskać odległość kwalifikacyjną do olimpiady.
Jilly miała na nogach buty sportowe i sama była dość wysportowana, nie umiała się jednak zatrzymać. Choć wymachiwała rękami jak drwal w konkursie obracania nogami bala, z trudem utrzymywała równowagę i nagle jej jedna stopa straciła kontakt z podłożem. Spadała, zdając sobie sprawę, że
grzmotnie w dach kością ogonową. Żałowała, że zamiast chudego tyłka nie ma grubego pupska, ale wszystkie lata odmawiania sobie pączków w końcu się na niej zemściły. Za chwilę otworzy się pod nią przepaść.
Akurat. Nie chciała umierać śmiercią Negatywnie Nastawionej Jackson. Miała dość siły woli, aby samej decydować o swoim przeznaczeniu, zamiast być bierną ofiarą losu.
Cała zupełność wszystkiego, piękna w swej jedenastowymiarowej prostocie, złożyła się na jej rozkaz i Jilly opuściła pokryty sadzą dach, nie kończąc zjazdu w otchłań śmierci.
Kiedy spadając na posadzkę kościoła, Jilly uniknęła, goście wrzasnęli jeszcze głośniej, a organista oderwał palce od klawiatury. Potem wrzaski równocześnie ucichły i wszyscy jak jeden mąż wstrzymali w zdumieniu oddech.
Oglądając spektakl z góry, Shepherd powiedział: – No, no.
Dylan błyskawicznie spojrzał na platformę wschodniego rusztowania, gdzie stał trzeci bandyta z karabinem. Chyba zbyt oszołomiony, żeby wykonać swój pierwotny plan, morderca nie otworzył jeszcze ognia. Wahanie nie mogło trwać długo; w ciągu paru sekund jego nienawiść okaże się potężniejsza od zaskoczenia, jakie wywołał w nim widok niezaprzeczalnego cudu.
– Bracie, stąd tam. – No, no.
– Zabierz nas tam, bracie. Do złego człowieka. – Myślę.
– Nie myśl, bracie. Po prostu składaj. Stąd tam. Tymczasem na dole większość gości, którzy nie patrzyli w górę, gdy Jilly najpierw pojawiła się w powietrzu, a potem, spadając, zniknęła, odwrócili się skonsternowani do tych, którzy wszystko widzieli. Jakaś kobieta zaczęła płakać, a piskliwy dziecięcy głosik – należący bez wątpienia do pewnej dziewczynki z warkoczami – powiedział:
– Mówiłam ci, mówiłam! – Bracie…
– Myślę.
– Na litość boską… – No, no.
Jak było do przewidzenia, jeden z gości-kobieta w różowym kostiumie i różowym kapeluszu z piórami – zauważył trzeciego
mordercę, który stał wychylony na skraju platformy na szczycie wschodniego rusztowania i spoglądał w dół, zabezpieczony liną przymocowaną do ściany. Kobieta w różowym kostiumie musiała też zobaczyć karabin, bo pokazała na niego i wrzasnęła.
Nic nie mogło lepiej wyrwać bandyty ze zbawiennego wahania niż ten alarmujący krzyk.
Jilly złożyła się z brudnego od sadzy dachu na platformę rusztowania, spodziewała się ujrzeć trzeciego bandytę i kopnąć go w głowę, brzuch, jądra czy jakiekolwiek inne nadające się do kopania miejsce, które akurat nadstawi. Zobaczyła jednak przed sobą długą i pustą platformę, po lewej malowany gipsowy fryz, a po prawej masywne marmurowe kolumny wznoszące się do sufitu kościoła.
Zamiast zwielokrotnionego wrzasku, jaki towarzyszył jej złożeniu się w powietrzu, usłyszała krzyk tylko jednej osoby. Spojrzała w dół i zobaczyła kobietę w różowym kostiumie usiłującą przestrzec pozostałych gości przed niebezpieczeństwem.
– Tam, tam na górze! – zawołała kobieta, wskazując nie na Jilly, lecz obok niej.
Zorientowawszy się, że stoi przodem do tylnej ściany nawy, a nie do ołtarza, Jilly odwróciła się i ujrzała trzeciego mordercę, który znajdował się dwadzieścia stóp od niej i patrzył na tłum w dole. Trzymał karabin lufą w górę, wycelowany w sklepienie sufitu – ale zaczął właśnie reagować na krzyk kobiety w różowym stroju.
Jilly ruszyła na niego. Dwadzieścia cztery godziny temu uciekałaby przed uzbrojonym człowiekiem, a teraz biegła prosto na niego.
Choć serce podchodziło jej do gardła i tłukło głośno jak bęben w cyrku, a strach jak wąż ściskał jej trzewia, zachowała na tyle przytomności umysłu, by zastanowić się przez chwilę, czy odkryła w sobie nowe pokłady odwagi, czy raczej postradała zmysły. Może jedno i drugie.
Wyczuwała też, że impuls, który kazał jej zaatakować bandytę, mógł mieć związek z faktem, że nanogadżety, pracowicie przebudowujące jej mózg, dokonują w niej głębokich zmian, fundamentalnych i daleko ważniejszych od nadnaturalnych zdolności, jakie posiadła. Nie była to miła myśl.
Dwadzieścia stóp dzielące ją od niedoszłego mordercy panny młodej dłużyły się jak maraton. Dykta zdawała się pod nią
poruszać, utrudniając jej bieg, jakby była ruchomą bieżnią. Mimo to wolała puścić się biegiem, niż jeszcze raz zaufać swej jeszcze niezbyt dopracowanej umiejętności składania.
Ciężkie bum-bum-bum stóp na platformie i wstrząsające rusztowaniem wibracje oderwały uwagę bandyty od zgromadzonych w kościele. Kiedy odwracał głowę w stronę Jilly, wpadła na niego z takim impetem, że aż zakołysał się na boki, i chwyciła karabin.
Natychmiast po zderzeniu próbowała wyrwać mordercy broń. Jego ręce zdawały się przyklejone do karabinu, jednak Jilly też trzymała mocno, choć straciła równowagę i spadła z rusztowania.
Silny uchwyt broni ocalił ją przed kolejnym upadkiem. Dzięki linie nie pociągnęła za sobą bandyty, który został na platformie, przymocowany do ściany.
Dyndając w powietrzu, czując cuchnący czosnkiem oddech fanatyka i patrząc w jego oczy – czarne studnie emanujące nienawiścią-Jilly poczuła w sobie gniew, jakiego nigdy dotąd nie zaznała. Gniew zmienił się we wściekłość podsycaną myślą o wszystkich synach Kaina, podobnych do tego człowieka, od których roiły się wzgórza i miasta tego świata, którymi powodowały niezliczone utopijne wizje naprawy społeczeństwa, ale także własne szaleństwo – łaknących przemocy i krwi, chorych od marzeń o władzy.
Jilly uwiesiła się karabinu całym ciężarem ciała i morderca nie miał tyle siły, by wyrwać jej broń z rąk. Zaczął więc kręcić karabinem w lewo i prawo, tam i z powrotem, nadając jej moment obrotowy i obciążając nadgarstki. Każdy skręt zgodnie z prawami fizyki wymagał rotacji, która w końcu miała wyrwać jej z rąk karabin, jeśli ciało Jilly było posłuszne prawom fizyki.
Ból w torturowanych stawach i ścięgnach nadgarstków wkrótce stał się nie do zniesienia, znacznie gorszy niż pieczenie po wbitej drzazdze. Gdyby Jilly puściła karabin, mogłaby złożyć się, spadając, ale zostawiłaby broń w rękach bandyty. A zanim zdążyłaby wrócić, posłałby setki pocisków w tłum, który stał jak sparaliżowany, oglądając toczącą się pod sklepieniem walkę, i nikomu nie przyszło jeszcze na myśl, żeby uciec z kościoła.
Jej wściekłość przerodziła się w furię podsycaną głębokim poczuciem niesprawiedliwości i współczuciem dla niewinnych, którzy zawsze padają ofiarą morderców takich jak ten; dla matek i dzieci rozrywanych na kawałki przez zamachowców samobójców, dla zwykłych obywateli, którzy często trafiają w środek strzelaniny między rywalizującymi ze sobą gangami ulicznymi, dla kupców mordowanych dla paru dolarów z kas sklepowych – dla pewnej panny młodej i jej oblubieńca oraz dziewczynki z kwiatami, których kule mogły roznieść na strzępy w dniu, kiedy miała panować radość.
Furia dodała jej sił i Jilly spróbowała kontrować ruchy bandyty, wymachując nogami w przód i w tył, w przód i w tył, jak akrobata na trapezie. Im skuteczniej udawało się jej wykonywać wymachy, tym trudniej było mu kręcić karabinem.
Przeguby bolały, jakby palił je żywy ogień; bandycie musiało się wydawać, że za chwilę ramiona wyskoczą mu z panewek. Im dużej wisiała na karabinie, tym większe było prawdopodobieństwo, że on pierwszy puści broń. Wówczas nie będzie już potencjalnym mordercą, ale po prostu szaleńcem na rusztowaniu z zapasowymi magazynkami amunicji, której nie może wykorzystać.
– Jillian? – Ktoś na dole wykrzyknął w zdumieniu jej imię. – Jillian? – Była prawie pewna, że to ojciec Francorelli, ksiądz, któremu się spowiadała i który przez większą część życia Jilly udzielał jej sakramentów – ale nie odwróciła się, by na niego spojrzeć.
Najbardziej dawał się jej we znaki pot. Słone krople z czoła bandyty kapały prosto na nią, co wzbudzało w niej wstręt, ale bardziej przeszkadzał jej własny pot. Miała śliskie ręce. Jej uchwyt słabł z każdą sekundą.
Wkrótce przyszło wybawienie z trudnego położenia: albo pękła lina, albo puścił wbity w ścianę karabińczyk i uwięź przestała utrzymywać ciężar ich obojga.
Spadając, bandyta wypuścił broń. – Jillian!
Spadając, Jilly się złożyła.
Słowa „zdziwienie" i „zdumienie" określają chwilowe obezwładnienie umysłu spowodowane czymś nieoczekiwanym, choć „zdziwienie" może bardziej dotyczyć emocji, a „zdumienie" reakcji intelektu. „Osłupienie" oznacza doznanie głębsze i bardziej intensywne, stan oszołomienia, jaki wywołuje w nas coś niesłychanie zaskakującego.
Dylan w osłupieniu przyglądał się z zachodniego rusztowania, jak Jilly pędzi sprintem po platformie, zderza się z bandytą, spada z rusztowania i wisząc na karabinie, wykonuje z zapałem ćwiczenia, jak gdyby brała udział w przesłuchaniu dla kandydatów na cyrkowców urządzonym przez słynną rodzinę Wallenda.
– No, no – powiedział Shepherd, gdy lina zerwała się, wydając trzask niczym gigantyczny bicz, a Jilly i morderca runęli w dół. Uwięzieni w ławkach goście z przeraźliwym piskiem próbowali się odsunąć albo uchylić.
Cztery stopy nad podłogą Jilly i karabin zniknęli, lecz nieszczęsny złoczyńca spadł tam, gdzie miał spaść. Rąbnął szyją w oparcie ławki, złamał kark, zrobił salto, przelatując do następnego rzędu, i spuentował śmiercią swój widowiskowy występ, zastygając w plątaninie kończyn między dystyngowanym siwowłosym panem w granatowym garniturze w prążki a dostojną matroną w drogim beżowym kostiumie oraz ładnym kapeluszu z piórami i szerokim rondem.
Gdy Jilly zjawiła się obok Shepa, bandyta był już martwy, ale przewalał się jeszcze przez ławki, przybierając ostateczną pozę, w której będzie go chciał unieśmiertelnić policyjny fotograf. Odłożyła karabin.
– Wkurzyłam się.
– Widzę – odparł Dylan.
– No, no – powiedział Shepherd. – No, no.
Goście krzyczeli, gdy bandyta odbił się od oparcia ławki, spadł do tylnego rzędu i znieruchomiał z przekrzywioną głową i dziwnie wykręconą ręką, jakby wziął się pod bok. Potem jakiś mężczyzna w szarym garniturze dostrzegł Jilly, która stała z Dylanem i Shepem na szczycie zachodniego rusztowania, i pokazał ją reszcie zgromadzonych. W jednej chwili gromada wiernych stanęła z zadartymi głowami i wpatrywała się w nią. Wszyscy zamilkli, zapewne w szoku, więc w kościele zapadła głęboka, prawdziwie grobowa cisza.
Gdy cisza przedłużała się, nabrzmiewając grozą, Dylan wyjaśnił Jilly:
– Osłupieli.
W tłumie na dole Jilly ujrzała młodą kobietę w mantyli. Być może tę samą, którą widziała na pustyni.
Zanim tłum zdążył ochłonąć i wpaść w panikę, Dylan przemówił głośno, chcąc uspokoić gości:
– Sytuacja opanowana. Już po wszystkim. Jesteście bezpieczni. – Wskazał na wbite między ławki zwłoki. – Na górze
są dwaj wspólnicy tego człowieka, zostali rozbrojeni, ale potrzebują pomocy lekarza. Niech ktoś zadzwoni po pogotowie. Ruszyło się tylko dwoje ludzi: kobieta w mantyli, która podeszła do świecznika, zapaliła świecę wotywną i zmówiła modlitwę, oraz fotograf, który zaczął robić zdjęcia Dylanowi, Jilly i Shepowi.
Spoglądając w dół na trzy setki osób, z których sześćdziesiąt siedem miało odnieść rany w strzelaninie, z czego czterdzieści śmiertelnych, gdyby ona, Dylan i Shep nie dotarli tu na czas, Jilly doznała tak intensywnych emocji, uskrzydlających i upokarzających zarazem, że wiedziała, iż przez resztę życia nigdy nie zapomni swoich uczuć w tym niewiarygodnym momencie ani nie będzie umiała właściwie opisać ich natężenia.
Z platformy rusztowania podniosła torebkę, w której była resztka rzeczy, jakie pozostały jej własnością na tym świecie: portfel, puder, szminka… Nie sprzedałaby tego żałosnego dobytku za żadną cenę, ponieważ stanowił jedyny namacalny dowód na to, że kiedyś wiodła żywot zwykłego człowieka. Zdawało się jej, że te przedmioty to talizmany, dzięki których może odzyskać utracone życie.
– Shep – wyszeptała drżącym z emocji głosem. – Nie ufam sobie na tyle, żeby złożyć stąd nas wszystkich. Ty musisz to zrobić. – Do jakiegoś spokojnego miejsca – ostrzegł Dylan. – I odludnego.
Gdy nadal wszyscy stali jak wryci, panna młoda ruszyła naprzód, omijając gości, i zatrzymała się dopiero przed Jilly. Była piękna, olśniewająca i urocza w zachwycającej sukni, która na pewno stanowiłaby jeden z głównych tematów rozmów na weselu, gdyby myśli gości nie zaprzątały teraz takie sprawy jak mord, gwałt i czyny bohaterów na rusztowaniach.
Spoglądając z dołu na Jilly, Dylana i Shepa, olśniewająca młoda dama w bajecznej białej sukni uniosła prawą rękę, trzymając w niej bukiet, jak gdyby składała im wyrazy uznania i wdzięczności. Kwiaty jaśniały jak płomienie rozpalonej do białości pochodni.
Być może panna młoda chciała coś powiedzieć, ale Jilly odezwała się pierwsza, a w jej głosie dało się słyszeć szczere współczucie:
– Kochanie, bardzo mi przykro, że twój ślub musiał tak wyglądać.
– Chodźmy – powiedział Dylan.
– Dobrze – odrzekł Shep i złożył ich.