6

Jilly otworzyła oczy i jak przez mgłę ujrzała komiwojażera i jego identycznego brata bliźniaka pochylonych nad łóżkiem, na którym leżała.

Chociaż wiedziała, że powinna się bać, nie czuła żadnego lęku. Była zupełnie rozluźniona. Ziewnęła.

Jeżeli pierwszy brat był zły – a bez wątpienia był – to ten drugi musiał być dobry, miała więc obrońcę. W filmach i często w książkach moralność była rozdzielona między identyczne rodzeństwo dokładnie w takiej proporcji: jeden zły, drugi dobry.

Nie znała żadnych bliźniaków. Gdyby kiedykolwiek poznała taką parę, nie potrafiłaby zaufać żadnemu z nich. Zaufasz i możesz być pewien, że zostaniesz zatłuczony na śmierć – albo stanie ci się coś jeszcze gorszego – w drugim akcie czy rozdziale dwunastym, a już na pewno pod koniec opowieści.

Ci dwaj wyglądali równie dobrodusznie, ale jeden rozluźnił opaskę uciskową z gumowej rurki, która była zaciśnięta na ramieniu Jilly, a drugi chyba robił zastrzyk. Żadnego z tych interesujących działań nie można raczej nazwać złym, ale na pewno było w nich coś niepokojącego.

– Który z was zdzieli mnie pałką? – zapytała zdziwiona swoim bełkotliwym głosem, jakby była pijana.

Z podobnym zdumieniem komiwojażerowie bliźniacy spojrzeli na nią równocześnie.

– Powinnam was ostrzec – powiedziała. – Znam karaoke. Każdy z bliźniaków trzymał prawą dłoń na tłoku strzykawki, ale obaj jednocześnie złapali lewą ręką białą bawełnianą chustkę. Mieli znakomitą choreografię.

– Nie karaoke – poprawiła się. – Karate. – Kłamała, ale sądziła, że zabrzmi to przekonująco, mimo dziwnie niewyraźnego głosu. – Znam karate.

Bracia, których twarze widziała nieco zamazane, przemówili w doskonałej harmonii, sylaba w sylabę.

– Chcę, żebyś jeszcze trochę pospała, młoda damo. Śpij, śpij.

Cudownie zsynchronizowani bliźniacy równocześnie machnęli w powietrzu chusteczkami, które rzucili jej na twarz z taką gracją, że Jilly spodziewała się czarodziejskiej przemiany dwóch kawałków białej tkaniny w gołębie, zanim jeszcze dotknęły jej skóry. Jednak wilgotna bawełna zalatująca ostrą chemiczną wonią zapomnienia spadła na nią jak stado czarnych wron czy kruków, które poniosły ją na skrzydłach wprost w otchłań nocy.

Jilly zdawało się, że otworzyła oczy natychmiast, jednak od chwili, gdy je zamknęła, upłynęło kilka minut. Wyciągnięto igłę z jej ramienia. Bliźniacy już nad nią nie stali.

W istocie był tu tylko jeden z nich i Jilly zorientowała się, że ten drugi w ogóle nie istniał, był skutkiem złudzenia optycznego. Mężczyzna stał w nogach łóżka, pakując strzykawkę do skórzanego neseseru, który wcześniej wzięła za torbę z próbkami towarów. Doszła do wniosku, że to torba lekarska.

Mówił coś o dziele swojego życia, ale w jego gadaninie Jilly nie mogła dostrzec żadnego sensu, może dlatego, że był majaczącym psychopatą, a może dlatego, że przestała go rozumieć od oparów eliksiru zapomnienia, które wciąż parzyły jej nos i zatoki.

Gdy próbowała podnieść się z łóżka, dostała takich zawrotów głowy, że z powrotem opadła na poduszki. Chwyciła oburącz materac jak rozbitek kurczowo trzymający się szczątków statku unoszonych na powierzchni wzburzonego morza.

Uczucie wirowania i kołysania w końcu wzbudziło w niej strach. Wiedziała, że powinna się bać, lecz aż do tej chwili lęk drzemał gdzieś w zakamarkach jej umysłu. Oddech Jilly stał się płytki i przyspieszony, a serce łomotało w coraz bardziej szalonym rytmie, pompując z krwią fale przerażenia, które lada chwila mogło przerodzić się w panikę.

Nigdy nie interesowała jej władza nad innymi, ale za nic nie pozwoliłaby, aby ktoś zabronił jej być panią własnego losu. Może popełniała błędy, fakt, popełniała – mnóstwo błędów – ale jeżeli miała mieć spieprzone życie, to wolała spieprzyć je sama. Siłą odebrano jej władzę nad własnym losem, posłużono się chemią, narkotykami – z przyczyn, których nie rozumiała, choć bardzo starała się skupić na słowach swojego prześladowcy, mamroczącego coś na swoje usprawiedliwienie.

Wraz ze strachem zalała ją fala gniewu. Pomimo gróźb o karaoke i karate, mimo pozowania na Amazonkę z Południowego Zachodu, Jilly nie miała natury wojowniczki rozdzielającej razy na prawo i lewo. Jej bronią z wyboru był humor i wdzięk. Teraz jednak, widząc przed sobą obfity tyłek napastnika, miała ochotę wymierzyć mu potężnego kopniaka. Gdy komiwojażer-lekarz, czy kim on tam był, podszedł do biurka po colę i trzy torebki fistaszków, Jilly jeszcze raz usiłowała wstać z łóżka, przejęta świętym oburzeniem.

I znów jej tratwa zachybotała się na jaskrawym morzu fatalnego wystroju motelu. Drugi atak zawrotów głowy, jeszcze gorszy od poprzedniego, wywołał wir mdłości, który ścisnął jej żołądek, więc zamiast kopnąć gruby tyłek, jak sobie wyobraziła, jęknęła tylko:

– Będę rzygać.

Zgarniając puszkę coli i fistaszki i zabierając swoją torbę lekarską, nieznajomy rzekł:

– Lepiej się opanuj. Skutki znieczulenia mogą utrzymywać się dość długo. Mogłabyś znów stracić przytomność, a jeżeli zemdlejesz podczas torsji, skończysz jak Janis Joplin i Jimi Hendrix, dusząc się własnymi wymiocinami.

Och, cudownie. Po prostu wyszła kupić piwo korzenne. Zupełnie niewinnie. Nie wiązało się z tym żadne szczególne ryzyko. Rozumiała, że będzie musiała okupić przyjemność picia suchą grzanką na śniadanie, lecz przez myśl jej nie przeszło, że narazi się na niebezpieczeństwo uduszenia własnymi wymiocinami. Gdyby wiedziała, w ogóle nie ruszałaby się z pokoju i piła wodę z kranu; w końcu to, co było dobre dla Freda, było też dobre dla niej.

– Leż spokojnie – polecił jej dziwak bez cienia rozkazującego tonu, ale z czymś w rodzaju troski. – Leż spokojnie, to mdłości i zawroty głowy miną po dwóch, trzech minutach. Nie chcę, żebyś się udusiła, to byłoby głupie, ale nie mogę ryzykować i zostać, żeby cię niańczyć. Pamiętaj, jeśli mnie dopadną i dowiedzą się, co zrobiłem, zaczną szukać każdego, komu zrobiłem zastrzyk i zabiją cię.

Pamiętaj'? Zabiją? Oni?

W ogóle nie przypominała sobie, żeby ją przed czymś podobnym ostrzegał, doszła więc do wniosku, że musiał o tym mówić, gdy jej umysł, nad którym zaczęła już odzyskiwać panowanie, tkwił pogrążony w oparach mgły gęstej jak londyńska. Stojąc przy drzwiach, obejrzał się.

– Policja nie ochroni cię przed tymi ludźmi. Nikt ci nie pomoże.

Leżąc na kołyszącym się łóżku w rozchybotanym pokoju, nie mogła powstrzymać myśli o kanapce z kurczakiem grubo posmarowanej majonezem i tłustych frytkach, które jadła wieczorem. Starała się skupić na napastniku, pragnąc zaatakować go słowami, skoro nie mogła dać mu kopniaka w tyłek, ale kolacja wciąż podchodziła jej do gardła.

– Jedyna twoja szansa – powiedział mężczyzna – to wydostać się z obszaru poszukiwań, zanim cię zatrzymają i zmuszą do badania krwi.

Kanapka z kurczakiem szamotała się w niej, jak gdyby zachowała resztki kurzej świadomości, jak gdyby ptak próbował podjąć pierwszą niezdarną próbę powrotu do życia.

Jednak Jilly zdołała się odezwać, wstydząc się w tej samej chwili, że poczęstowała go obelgą, która i tak byłaby kiepska, nawet gdyby wypowiedziała ją bezbłędnie:

– Docałuj mnie w pupę.

W klubach często musiała sobie radzić z wesołkami, którzy zachowywali się jak bydło na widowni, waliła ich po tępych łbach, wykręcała grube karki i kąsała złośliwe serca, dopóki nie zaczęli wołać mamy – w przenośni, oczywiście – bombardując ich słowami, które odnosiły skutek jak ciosy Mohammeda Alego z jego najlepszego okresu. Jednak w oszołomieniu po zaaplikowanym specyfiku wydawała się równie zabawna jak majonez, który w tym momencie był najmniej śmieszną substancją we wszechświecie.

– Jesteś tak atrakcyjna – powiedział mężczyzna – że na pewno ktoś się tobą zajmie.

– Kłupi gutas – odrzekła, jeszcze bardziej zażenowana zupełnym upadkiem swej, kiedyś potężnej, słownej machiny wojennej.

– W przyszłości, dobrze ci radzę, lepiej nie puszczaj pary z ust o tym, co się tu wydarzyło…

– Tłupi gukas – poprawiła się, zdając sobie tylko sprawę, że odkryła nowy sposób przekręcania tej samej obelgi.

– …nie wychylaj się…

– Głupi kutas – powiedziała, tym razem wyraźnie, choć epitet zabrzmiał mniej dobitnie niż wymówiony z błędem.

– …i nigdy nie mów nikomu, co ci się przydarzyło, bo gdy tylko wyjdzie to na jaw, wezmą cię na cel.

– Skruwiel! – niemal wyrzuciła z siebie, choć takimi wulgaryzmami, wypowiadanymi poprawnie czy nie, raczej się nie posługiwała.

– Powodzenia – rzekł i wyszedł, zabierając ze sobą colę, fistaszki i diaboliczny, roztargniony uśmiech.

Загрузка...