Na stokach wokół jeziora wznosiły się wielkie sosny, stożkowate i rozłożyste, tworząc rozlegle pałace o zielonych, przesyconych wysublimowanym aromatem komnatach, w których panowało wieczne Boże Narodzenie. Niektóre drzewa miały ponad dwieście stóp wysokości i zdobiły je przeróżnej wielkości szyszki – od drobnych jak morele po ogromne jak ananasy.
Słynne jezioro, widziane przez wyjątkowo szczęśliwie dobrane ramy z rzeźbionych przez czas gałęzi, potwierdzało swą reputację najbardziej kolorowego akwenu na świecie. Cala po wierzchnia, od środkowej głębi mającej ponad tysiąc pięćset stóp po przybrzeżne mielizny, mieniła się, opalizując niezliczonymi odcieniami zieleni, błękitu i fioletu.
Złożywszy się z jałowej pustyni wprost nad wspaniale jezioro Tahoe, Jilly wypuściła z płuc żar, żegnając się ze skorpionami i ćmami, i wciągnęła ożywczy haust powietrza, w którym wirowały motyle i śmigały brązowe ptaki.
Shepherd przeniósł ich na wyłożoną płytami kamiennymi ścieżkę, która wiła się przez las między cieniem rzucanym przez
gęste sosny i leśnymi paprociami. Na końcu ścieżki stal dom: w stylu Wrighta, z kamienia i srebrnego cedru, o wysokich oknach i szerokim dachu na wspornikach, ogromny, lecz pozostający w niezwykłej harmonii z naturalnym otoczeniem.
– Znam ten dom – powiedziała Jilly. – Byłaś tu?
– Nie. Nigdy. Ale widziałam go gdzieś na zdjęciach. Pewnie w jakimś piśmie.
– Fakt, że jest jak żywcem wyjęty z „Architectural Digest". Szerokie kamienne schody prowadziły na taras przed wejściem, osłonięty dachem na wspornikach z podsufitką z drewna cedrowego.
Idąc po schodach między Dylanem i Shepherdem, Jilly spytała:
– Ten dom ma związek z Lincolnem Proctorem?
– Tak. Nie wiem jaki, ale wyczułem ze śladu, że był tu przynajmniej raz, może więcej niż raz, i że to miejsce jest dla niego ważne.
– Czyli to może być jego dom?
Dylan pokręcił głową. – Nie sądzę.
Drzwi – geometryczne dzieło art deco z brązu i szkła witrażowego – mogło wraz bocznymi oknami stanowić rzeźbę.
– A jeżeli to pułapka – zaniepokoiła się.
– Nikt nie wie o naszym przybyciu. Niemożliwe, żeby to była pułapka. Poza tym… nie czułem tego.
– Może najpierw powinniśmy trochę poobserwować tę norę, popatrzeć z lasu, aż zobaczymy, kto wchodzi i wychodzi.
– Instynkt mi mówi, żeby wpaść od razu. Do diabla, nie mam wyboru. Muszę tam iść, to tak… jakby pchało mnie tysiąc rąk. Muszę zadzwonić.
Zadzwonił do drzwi.
Jilly została przy Dylanie, choć zastanawiała się, czy nie uciec biegiem między drzewa. Przy swojej obecnej zmienności nie miała już żadnego schronienia na tym świecie, które mogłaby nazwać bezpieczną oazą. Jedyne miejsce, jakie jej pozostało, było przy braciach O'Connerach, a ich jedyne miejsce było przy niej.
Drzwi otworzył im wysoki, przystojny mężczyzna o przedwcześnie posiwiałych włosach i wyjątkowo szarych oczach barwy zaśniedziałego srebra. Te przenikliwe oczy na pewno potrafiły stać się surowe i zimne jak stal, lecz teraz spoglądały na nich ciepło i przyjaźnie, wydając się zupełnie niegroźne jak szare krople wiosennego deszczyku.
Jego glos, który Jilly zawsze podejrzewała o to, że podczas audycji jest elektronicznie poprawiany, miał ten sam glęboki tembr i lekko przydymioną barwę jak w radiu. Rozpoznała go natychmiast.
– Jillian, Dylan, Shepherd – powiedział Parish Lantern. – Czekałem na was. Wejdźcie, proszę. Mój dom jest waszym domem.
Dylan, którego mina świadczyła, że jest tak samo oszołomiony jak Jilly, wybąkał:
– Pan? To znaczy… naprawdę? Pan?
– Owszem, ja to na pewno ja, tak przynajmniej było, gdy: ostatni raz patrzyłem w lustro. Wejdźcie. Mamy sobie tyle d~ powiedzenia, tyle do zrobienia.
Obszerny hall był wyłożony podłogą z wapiennych płyt i boazerią z drewna koloru miodu. Pośrodku stały dwa chińskie krzesła z palisandru obite szmaragdowozieloną tapicerką ora; duży stół z dużą czerwonobrązową żardynierą, którą wypełniało kilkadziesiąt świeżych tulipanów – żółtych, czerwonych i pomarańczowych.
Zaskoczona Jilly poczuła się tu mile widzianym gościem, jak gdyby odnalazła drogę do właściwego miejsca, niemal jak pies który zgubi się podczas przeprowadzki z jednego miasta do drugiego i potrafi instynktownie pokonać wielkie odległości do nowego, nieznanego mu domu.
Zamykając drzwi, Parish Lantern powiedział:
– Później będziecie się mogli przebrać i odświeżyć. Kiedy się dowiedziałem, że przyjdziecie, bez bagażu i w takim stanie, poleciłem mojemu służącemu, Lingowi, by kupił wam wszystkim nowe ubrania, odpowiadające – jak mniemam – waszym gustom. Nie lada sztuką było zdobycie w tak krótkim czasie T -shirtów z kojotem. Ling musiał w środę lecieć do Los Angeles gdzie w sklepie pamiątkowym Warner Brothers udało mu się kupić tuzin takich koszulek w rozmiarze Shepherda.
– W środę? – powtórzył Dylan, którego minę można było określić jako zbaraniała.
– Poznałam Dylana i Shepherda dopiero wczoraj – powie działa Jilly. – W piątek wieczorem. Niecałe osiemnaście godzin temu.
Kiwając z uśmiechem głową, Lantern rzekł:
– I pewnie było to bardzo ekscytujące osiemnaście godzin prawda? Będziecie mi musieli opowiedzieć. Ale wszystko po kolei – Ciasto – powiedział Shep.
– Tak – zapewnił go Lantern – mam dla ciebie ciasto, Shepherd. Ale wszystko po kolei.
– Ciasto.
– Jesteś bardzo zdecydowanym młodym człowiekiem, prawda? – zauważył Lantern. – To dobrze, podoba mi się zdecydowanie.
– Ciasto.
– Wielkie nieba, chłopcze, można by podejrzewać, że twój mózg opanowała uwielbiająca ciasto pijawka mózgowa z rzeczywistości alternatywnej. Gdyby oczywiście istniało coś takiego jak pijawki mózgowe z rzeczywistości alternatywnej.
– Nigdy w to nie wierzyłam – zapewniła go Jilly.
– Ale miliony wierzą, moja droga – odrzekł Lantern.
– Ciasto.
– Dostaniesz wielki kwadratowy kawałek ciasta – obiecał Shepowi Lantern. – Za jakiś czas. Ale wszystko po kolei. Chodźcie ze mną, proszę.
Gdy wszyscy troje opuścili hall, podążając za autorem radiowego talk-show przez bibliotekę, w której było więcej książek niż w niejednej bibliotece małego miasta, Dylan zapytał Jilly: – Wiedziałaś o tym`?
Zdumiona pytaniem, odparła: – Skąd miałabym wiedzieć?
– No, jesteś przecież fanką Parisha Lanterna. Wielka Stopa, teorie o spisku istot pozaziemskich i tak dalej.
– Wątpię, żeby Wielka Stopa miał z tym cokolwiek wspólnego. Nie jestem też spiskowcem z kosmosu.
– Tak właśnie powiedziałby spiskowiec z kosmosu.
– Na litość boską, nie jestem spiskowcem z kosmosu. Jestem komikiem występującym solo.
– Jedno nie wyklucza drugiego – odrzekł. – Ciasto – powtórzył z uporem Shep.
Na końcu biblioteki Lantern zatrzymał się i odwrócił do nich.
– U mnie nie macie cię czego bać.
– Nie, nie – wyjaśnił Dylan. – Wygłupiamy się tylko. To taki nasz prywatny żart z czegoś, co zdarzyło się dawno temu.
– Prawie osiemnaście godzin – dodała Jilly.
– Cały czas pamiętajcie – powiedział Lantern tajemniczo, lecz z dobrotliwością kochającego wujka – że bez względu na to, co się stanie, nie macie się czego bać.
– Ciasto.
– W swoim czasie, chłopcze.
Lantern zaprowadził ich z biblioteki do ogromnego salonu, który był umeblowany współczesnymi kanapami i fotelami obitymi bladozłotym jedwabiem oraz ozdobiony eklektyczną, lecz całkiem ładną mieszanką przedmiotów w stylu art deco i chińskich antyków.
Przez południową ścianę, składającą się niemal w całości z sześciu ogromnych okien, roztaczała się wspaniała panorama na kolorowe jezioro widoczne między gałęźmi dwóch gigantycznych sosen cukrowych.
Pejzaż był tak malowniczy, że Jilly wykrzyknęła spontanicznie: – Cudowne!
Dopiero po chwili zorientowała się, że w pokoju stoi Lincoln Proctor, czekając na nich z pistoletem w dłoni.